Rozdział 7

Ciemność zapulsowała, zatętniła najpierw odcieniami szarości, potem kolorami. Po chwili kolory zgasły. Deana nabrała powietrza i omal nie krzyknęła. Zabolało. Leżała teraz nieruchomo, żebra przypominały o swoim istnieniu przy każdym oddechu, ale reszta ciała była chyba w porządku, nic innego nie bolało, poza tym, że nie mogła się ruszyć. I nic nie widziała…

Wdech – powolny, głęboki. Zignorować ostrzegawcze ukłucia. Wydech – od przepony, aż zabolą mięśnie brzucha.

Wdech… wydech… wdech…

Dopóki nie zakręci się w głowie, a w końcówkach palców nie pojawi się mrowienie.

Odszukała go, sani – płomyk umieszczony tuż poniżej mostka, punkt równowagi, miejsce, gdzie lokuje się kawałek duszy, obszar, przez który przepływa siła witalna całego ciała. Stąd bierze swój początek bitewny trans, tu najwięksi issarscy mistrzowie skupiają całą swoją energię.

Wdech…

Ostatnim wydechem dmuchnęła łagodnie na sani, a on rozrósł się, wypełnił ją. Mogłaby wejść w tej chwili w khaan’s między jednym a drugim skurczem serca.

Wysiłek pozbawiony sensu dla kogoś, kto jest dobrze związany.

Sznury na wysokości kostek, kolan, dłonie skrępowane za plecami. Ktokolwiek ją związał, był bardzo ostrożny.

Jakieś rany oprócz potłuczonych żeber? Pamiętała nagłe wrażenie spadania i gwałtowne mdłości. Wyczuła czar, zanim mag go zwolnił, lecz zaklęcie było potężne… uderzyło szeroko, falą wysoką i głęboką na kilkanaście stóp. Pamiętała, że rzuciła się w bok, z szaleńczym przewrotem i przeturlaniem się po ziemi, w dół kamiennego zbocza, usiłując zejść z drogi czarom. Na końcu zbocza leżało kilka sporych kamieni.

Głowa zadudniła paskudnym, tępym łomotaniem gdzieś za lewym uchem.

Niech to Mrok pochłonie!

Zachowywali w karawanie nadzwyczajną czujność, ale to widać nie wystarczyło. W dzień po wyruszeniu od Oka Pani natrafili na pierwszą padlinę, i nikogo to nie zaskoczyło, bo przez cały ranek widzieli padlinożerców odprawiających w powietrzu taniec wdzięczności dla losu. Dwadzieścia końskich trupów leżało na ziemi, niektóre już spuchnięte, a ptaki ustawiały się karnie w kolejce do jadłodajni. Najpierw zjadacze oczu, mięsa i wnętrzności, potem pożeracze skóry i ścięgien, na samym końcu amatorzy kości. Na pustyni dało się niemal co do godziny ustalić datę czyjejś śmierci, obserwując tylko, kogo akurat karmi jego ciało.

Te konie zabito dwa dni temu, gdy Konowerczycy natknęli się na kolejny pusty wodopój. Każde zwierzę miało litościwie poderżnięte gardło, ich właściciele nie byli okrutni. Mimo to patrząc na czarne jamy oczodołów, rojące się od much, Deana poprzysięgła sobie, że jeśli Pani Losu pozwoli, porozmawia z tymi, którzy zabawiali się magią na pustyni.

Źródło, z którego zdjęto już pieczęć, pociło się właśnie na dnie wilgocią, pogłębili je trochę i do wieczora mieli dość wody. San Laweri wyglądał na zadowolonego, doprowadzi do Kan’nolet towar, zwierzęta i ludzi. Takiej właśnie kolejności użył, gdy o tym mówił, co wywołało ironiczne parsknięcie Ganwesa h’Narwi. Wiedzący powiadomił w końcu przewodnika o swoich podejrzeniach, lecz nie zmieniło to ich planów. Gdyby noszący błękity mężczyzna zawracał na każdą wzmiankę o czającym się na szlaku niebezpieczeństwie, nigdy nie ujechałby dalej niż milę od oazy czy miasta.

Wszyscy już wiedzieli, że posucha wśród wodopojów nie jest naturalna, a gdzieś przed nimi, oprócz konowerskiej karawany, muszą się znajdować także ci, którzy założyli pieczęcie na źródła. Gałązka i jego ludzie stale bawili się swoimi łukami, strażnicy Issaram chodzili bez przerwy z bronią, nie żeby to było coś dziwnego, zmienił się jednak sposób, w jaki ją nosili. Deana widywała takie napięcie u wojowników stających na placu przed pojedynkiem na śmierć i życie. Nawet woźnice i poganiacze wielbłądów ostentacyjnie obnosili się z szerokimi nożami, lekkimi toporkami i oszczepami.

A i tak ich zaskoczono.

Pamiętała, że drugiego dnia po minięciu studni rozbili obóz w cieniu wysokiej skalnej ściany. Słońce właśnie znikło za wzgórzami, zmówiła wieczorną modlitwę w towarzystwie kilku Issaram, po czym weszła do swojego namiotu, ściągnęła pas z szablami, sięgnęła po ekchaar.

Wspomnienia doprowadzały ją do tego momentu dość gładko, potem jednak był już chaos. Na pustyni zmrok zapada bardzo szybko, ledwo kilka chwil po zniknięciu słońca niebo pociemniało, zamrugało gwiazdami, niespodziewanie zawiał wiatr, ostry, chłodny, niosący piach i drobinki żwiru. Usłyszała, jak Ganwes krzyczy coś, próbując się przebić przez narastający huk, i wtedy ona też to poczuła… mrowienie w dłoniach, łaskotanie za uszami… Wypadła z namiotu, wyszarpując szable z pochew.

Pas poleciał gdzieś w bok. Nagle wokół znalazły się konie. Jeźdźcy, ktoś najeżdżał na nią, ciął z góry. Parada i kontra, zwierzę uniosło w mrok napastnika i jego wrzask. Czar, kolejny, zawisł w powietrzu i przez chwilę miała wrażenie, że ciemność w jednym miejscu stała się gęstsza, bardziej… nasycona, na mgnienie oka wszystko zamarło. Rzuciła się w bok w chwili, gdy obcy mag zwolnił zaklęcie, poturlała w dół zbocza i rozbiła głowę.

I tyle.

Tu pamięć odmawiała współpracy, choć wnioski wydawały się oczywiste. Ich karawanę rozbito nagłym, nocnym atakiem z użyciem potężnej magii, a ona sama dostała się do niewoli. Dlaczego jej nie zabili? Powinni. Issaram nie nadawali się do sprzedaży, mało kto zechce zapłacić za niewolnika, który może poderżnąć swojemu panu gardło albo popełni samobójstwo, bo ktoś ujrzał jego twarz.

Twarz… Aż ją skręciło. Czuła go… czuła ekchaar, a na nim opaskę na oczy, ale… Nie. Skup się.

Bardzo trudno jest wyczuć ubranie, fakturę tkaniny, rozmieszczenie szwów. Ciało, nawet nagie, rozgrzane po parowej kąpieli, szybko ignoruje takie rzeczy, zapomina je jako nieważne, ale…

– Nie odsłonili ci twarzy.

Prawie podskoczyła. Jak ją zwiódł? Nic nie słyszała.

– Ludzie tacy jak ja potrafią długo bardzo leżeć w nieruchu. Lubimy… nie głośno?

– Ciszę?

– Ciszę… Mój issarski nie najlepiej. Przyjmij przeprosiny.

Nie odpowiedziała. Teraz, gdy zdradził swoją obecność, mogła go zlokalizować. Szmer oddechu… i tyle. Naprawdę potrafił leżeć w bezruchu. Mówił z szorstkim, chrapliwym akcentem, w charakterystyczny sposób przeciągając samogłoski.

– Wschodnie plemiona?

Zaniósł się suchym śmiechem.

– Tak, mój nauczyciel był z w’wenii. Issarski trudny… Wybacz, że nie podejdę… związany.

– Jesteś więźniem?

– Jak ty. Rozbili naszą karawanę… zabili… nie znam słowa w twoim języku… duże zwierzęta… Jak szare głazy na czterech słupach.

– Słonie?

– Słonie.

– Były już słabe. My też… wody brak…

– Trzeba było się nie pchać na śmierć.

Zamilkł. Tylko oddech mu przyspieszył.

– Na śmierć… Miałem tam przyjaciół… Czasem nie ma wyboru.

– To Mahaaldzi?

Znów śmiech, który brzmiał jak szelest osypujących się kamyków.

– Nie wiem, kim są. Nie mam możliwości… by rozpoznać… zabójców. Język… głos może kłamać.

– Dlaczego cię nie zabili?

– Język… głos może przynieść życie. Potrzebują – zawahał się wyraźnie – kogoś, by rozmawiać z księciem… Jestem… hamense. Wielomówcą Książęcego Dworu. Znam dwadzieścia i siedem języków, w tym osiemnaście biegle, na czele z geijv, pierwszą mową Dworu. To jeden z powodów, dla którego żyję.

– Znasz meekhański? – przeszła na język Imperium.

Odetchnął głośno.

– O Święty Płomieniu, drugi co do ważności język świata w ustach dziewczyny z pustynnego plemienia. Pani Losu drwi sobie ze mnie – jego meekh był doskonały.

– Drugi?

– Pierwszym jest oczywiście geijv – Mowa Ognia. Jestem… Omenar Kamujareh, tłumacz jego wysokości księcia Laweneresa z Białego Konoweryn.

Zamilkł, najwyraźniej na coś czekając.

– Deana d’Kllean z d’yahirrów. Awyssa w drodze do Kan’nolet.

– Ładne imię, Deana. Takie… miękkie. Mówili, słyszałem… że jesteś issarską kobietą, ale nie wierzyłem. Dlaczego…

Wahanie w głosie, cień nieufności.

– Nie wiem. Powinni mnie zabić. Ja bym tak zrobiła. Muszą być pewni swego.

Mówiąc to, Deana wsłuchiwała się w ciemność. Ciągle unosiła się tuż nad głębią, w której rozpościerał swe dary bitewny trans, ale teraz przeniosła uwagę nieco dalej. Głos mężczyzny brzmiał głucho, odbijał się od czegoś, z lewej nie słyszała nic, on leżał kilka kroków od jej stóp, jeśli się nie myliła. Tylko z prawej… szelest obuwia na piasku, brzęk metalu, trzask dopalającej się gałązki, szmer… sugestia szmeru cichej rozmowy. Poza tym nic, ani wiatru, ani odgłosów pustyni.

– Jaskinia? Jesteśmy w jaskini? Nie w namiocie?

Po raz pierwszy poruszył się lekko.

– Doskonale. Masz niezły słuch, awyssa – ostatnie słowo rzucił w języku Issaram. – Tak. Idziemy na południowy wschód, prosto na Kaled On Bers.

Kaled On Bers. Palec Trupa, jak powiadano. Pustynna wyżyna pełna skał, głazów i kamieni, właściwie pozbawiona wody. Miejsce omijane przez karawany, które wolały nadrabiać i sto mil, byleby nie zapuszczać się w ten odludny rejon. Plotka głosiła, że ktoś, gdzieś, kiedyś znalazł tam jedno jedyne źródło, ukryte głęboko w jaskini, ale nikt nie wiedział, gdzie to jest.

Bandyci musieli być szaleni.

– Są mądrzy. – Mężczyzna dobrze zinterpretował jej milczenie. – Już dwa razy zmienili konie. Tu też… czekały dzbany z wodą i jedzenie. Przygotowali się.

Przygotowali. To oczywiste, ludzie, których stać na wynajęcie do pomocy potężnego czarownika, albo i kilku, którzy zakładają magiczne pieczęcie na źródła i wiele dni czekają na sposobność ataku, muszą cenić umiejętność przygotowywania się i planowania. Trochę to nie pasowało do gorącokrwistych pustynnych plemion, dla których dobra walka to szarża na najbliższego wroga i krótkie starcie z trzema możliwymi zakończeniami – zwycięstwem, ucieczką lub śmiercią. Pułapka, w którą ich złapano, była zaś taka… prawie że meekhańska.

– Dwa razy?

– Dwa. Jedziemy prawie cały dzień.

Cały dzień. To stąd to uczucie, że koza załatwiła się jej w ustach. Deana poprawiła się na tyle, na ile pozwoliły więzy.

– Powiedziałeś księcia? Wcześniej…

– Tak. Księcia Laweneresa z Białego Konoweryn. Dziecięcia Ognia, Oddechu Pożogi i Garści… ten tytuł trudno przetłumaczyć… chyba powinno być Garści Popiołu w Przerażonych do Obłędu i Wykrzywionych Strachem Ustach Jego Wrogów.

– Będzie potrzebował dużo miejsca na nagrobku, czy jak tam w Konoweryn chowacie zmarłych.

– Ciało księcia, zgodnie ze zwyczajem, zostanie spalone, a popioły po zmieszaniu z zaprawą wmurowane w posadzkę Świątyni Agara Czerwonego, Pana Ognia, Dawcy Światła, Pogromcy Wiecznego Mroku, Tego… Chcesz wysłuchać wszystkich tytułów?

– Nie, może kiedy indziej. Schwytali księcia?

– Gdyby tego nie zrobili, już bym nie żył. Tak. Napadli na naszą karawanę, zabili połowę ludzi, porwali księcia i mnie i uprowadzili na środek najbardziej suchej pustyni znanej ludziom.

– Czego chcą?

– Czy to nie oczywiste? Złota, klejnotów, kości słoniowej, przypraw, wygodnego życia, pięknych kobiet i gromady niewolników na każde skinienie. Wszystko to mogą dostać jako okup, a Białe Konoweryn zapłaci za swojego księcia każdą cenę.

W jego głosie zabrzmiała nagle gorycz. Łatwo mogła sobie wyobrazić, jaki był jej powód. Za jakiegoś tłumacza księstwo nie zapłaciłoby złamanego miedziaka.

Na zewnątrz rozległy się kroki, usłyszała szarpnięcie zasłony, cichy pisk i potok niezrozumiałych słów przepełnionych gniewem. Dziecko? Parsknięcie, na wpół rozbawione, na wpół zniecierpliwione, i odgłos ciała rzucanego na ziemię.

Jej rozmówca odezwał się do tego, kto wszedł, pokornie i cicho, bandyta odpowiedział w języku, którego Deana nie potrafiła rozpoznać, po czym zbliżył się i szturchnął ją nogą.

– Ty żywa. Ty mądra… ty… dobra? Dobra, tak. Jak ty zła – zgrzyt ostrza o okucie pochwy i ukłucie pod brodą – ty martwa.

Mówił… próbował mówić meekhem, który powoli stawał się uniwersalną mową kontynentu.

– Rozumiem – odpowiedziała powoli.

– Ty dobra, ty żywa. On da jeść i pić, nie rozwiąże. Ty towar. Dobra cena. – Klinga przestała ją kłuć w szyję. – Ty mądra, ty żywa.

Bandyta pokręcił się po jaskini, wyszedł i wrócił po chwili, rzucając na ziemię jakiś pakunek i bukłak.

– Jedzenie, picie. Ty żywa, książę… dobry? Posłuszny, tak… posłuszny. Obiecał – reszty słów nie zrozumiała, bo zbój przeszedł znów na swój dialekt.

Omenar odpowiedział kilkoma krótkimi słowami, po których mężczyzna chrząknął znacząco i wyszedł.

Usłyszała głosy. Tłumacza i drugi, młodszy, zdecydowanie należący do dziecka. Rozmawiali cicho, pełnymi pasji zdaniami. Jakby krzyczeli szeptem.

– Książę?

– Tak. Jego wysokość Laweneres z Białego Konoweryn, drugi w kolejce do Czerwonego Tronu, młodszy brat Sameresa Trzeciego, Wielkiego Księcia Białego Miasta.

– A… ile książę ma lat?

– Jedenaście. Lecz wiek nie ma znaczenia w przypadku, gdy błogosławiony ogień płynie ci w żyłach.

Znów kilka zdań, krótkich, gniewnych.

– Książę nie jest zadowolony, że muszę mu zawiązać oczy, ale jak rozumiem, wolałabyś, żeby nie zobaczył twojej twarzy.

– Tak. Rozwiązali cię?

– Tylko ręce. Musisz być cierpliwa.

– Też załóż opaskę.

Cichy śmiech.

– Już mam.

Szelesty, szepty, odgłos pełzania, dotknięcie. Bardzo delikatne.

– Zraniłaś się, upadając, krew zdążyła zaschnąć. – Poczuła, jak muska palcami lewą stronę jej głowy. – Mogę lekko unieść zasłonę z twojej twarzy…

– Zdejmij mi opaskę. Chcę widzieć.

– Dobrze.

Poradził sobie z węzłem w kilka chwil. Zamrugała, by usunąć piasek z oczu. I szarpnęła głową, widząc jego twarz, oczy…

– Zaskoczona? – Uśmiechnął się.

Patrzyła na jego źrenice, białe, zakryte błoną podobną do rybiego pęcherza.

– Ludzie jak ty…

– Tak. Jak ja. To drugi powód, dla którego mnie nie zabili. Ślepiec nie jest groźny, za to może się zająć księciem, przypilnować, nakarmić, no i tłumaczyć. – Jego dotknięcia były niespodziewanie delikatne, nagle zasyczał.

– Czujesz? – Nacisnął mocniej i nagle poczuła pieczenie i tępy, narastający ból. – Krew posklejała twoją zasłonę, trzeba to zrobić delikatnie, ale i tak może zaboleć. Uprzedzę cię…

Zaczął opuszkami palców badać skrzep. A ona poświęciła chwilę, by mu się dokładnie przyjrzeć, młody, na oko nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat, czarne włosy miał dość długie i związane w niedbały kucyk, za to czarną brodę krótką i równo przystrzyżoną. I wszystko, ubiór, gładka cera i delikatne dłonie, potwierdzało, że był tym, za kogo się podawał, czyli jakimś dworskim sługą. Potem rozejrzała się wokół. Jaskinia była niewielka, tylko sześć, siedem jardów szerokości, a normalny człowiek miałby kłopot, żeby się w niej wyprostować. Pod sąsiednią ścianą siedział w kucki chłopiec z twarzą przewiązaną czarną opaską. Bogato zdobione jedwabne spodnie i koszula były zakurzone i porwane.

– Książę?

– Owszem. Starszy brat wysłał go w podróż na północ, by jego wysokość zaczął się zapoznawać z niuansami polityki. Białe Konoweryn pragnęło zmniejszenia ceł dla swoich towarów wysyłanych na teren Imperium, oferując w zamian otwarcie portu dla meekhańskich statków. Obecnie gildie kupieckie z PonkeeLaa mają niemal monopol na handel morski z Dalekim Południem, lecz istnieje inny szlak między Imperium a nami. Przez Morze Białe i wzdłuż wybrzeża.

Badał jej ekchaar i nie przestawał mówić. Po raz pierwszy od lat robił to ktoś obcy, po raz pierwszy w życiu ktoś spoza plemienia. Aż coś ją w środku skręcało.

– Po wojnie z koczownikami setki tysięcy niewolników z północy trafiło na ulice Białego Miasta właśnie tą drogą. Najpierw nad morze, potem na pirackie krypy, przez Cieśninę Kahijską i wreszcie wzdłuż… uwaga… – Szarpnął nagle, a Deana poczuła, jakby zerwał jej z głowy pół skalpu. – Już… już…

Miał chłodne, zwinne palce, mimo to odnosiła wrażenie, że każde jego dotknięcie to uderzenie rozżarzonym młotkiem.

– To jest twoje delikatnie? – wystękała.

– To jedyna delikatność, jaką mogę ci teraz oferować, awyssa. Mogłem też zwilżyć opatrunek wodą, ale wtedy dostałabyś pić najwcześniej jutro rano, pod warunkiem, że przeżyłabyś noc. Nie jest źle. To głównie stłuczenie i jedna nieduża, choć głęboka rana.

Pochylił się, powąchał ją.

– I na dodatek nie jest zapaskudzona. Nie umrzesz… przynajmniej nie od gangreny. Mogę?

Nie czekając na odpowiedź, delikatnie odwinął jej ekchaar do końca. To było dziwne, patrzeć nie przez warstwę materiału na obcą twarz, która nie ma zasłoniętych oczu. Czuła się, jakby była naga.

– Najpierw woda, potem coś, co nazywają tu sucharami.

Napoił ją, ostrożnie, najpierw mały łyk, chwila przerwy, potem następny.

– Dużo wiesz jak na zwykłego tłumacza – rzuciła między jednym a drugim pociągnięciem z bukłaka.

– Nie zwykłego. Książęcego. Zaprzysiężonego na Pamięć Ognia do mówienia prawdy i tłumaczenia najlepiej, jak to możliwe. Brałem udział we wszystkich rozmowach księcia, od samego początku do bezsensownego końca. Meekhan przysłał na granicę jakiegoś podrzędnego dyplomatę, który miał uprawnienia zaledwie do wymiany podarunków i podpisania kilku grzecznościowych pism… – Zaklął w swoim języku. – Napij się jeszcze. Mdli cię?

– Nie.

– To dobrze. – Skinął głową, zadowolony. – Imperium szykuje się ponoć do wojny z koczownikami. Znów. Gromadzi wojska, pręży mięśnie… Nie w głowie mu budowa dużego portu na Morzu Białym i wystawianie floty. Nie chciało im się nawet znaleźć drogi przez góry dla słoni, które miały być prezentem dla cesarza. Musieliśmy wrócić do domu z niczym. Pij.

Pozwolił jej na kilka głębszych łyków i wyciągnął przed siebie dłoń, na której leżały trzy bliżej niezidentyfikowane grudki.

– Jedzenie – mruknął tonem lekkiej pogawędki. – Te suchary… Podobno robią je z wielbłądziego łajna i koziej sierści, ale za to nadają się do przechowywania latami, bo żaden szanujący się robak nie spróbuje w nich zamieszkać. Życzę apetytu.

Nie było tak źle. Wręcz przeciwnie, suchary okazały się nawet smaczne. Jak na suchary. Zaczynała rozumieć, na czym polega poczucie humoru jej towarzysza.

– Książę… – Przełknęła i skinęła głową w stronę chłopca, który zachowywał się nad wyraz spokojnie. – Ten bandyta powiedział, że książę obiecał im coś w zamian za moje życie. Czy to prawda?

Niewidomy wzruszył ramionami.

– Prawda nieprawda. Gdyby chcieli cię zabić, toby zabili, nieważne, co by im ktokolwiek obiecał. Książę przyrzekł, że nie będzie sprawiał kłopotów – jakby, na łajno Mamy Bo, mógł takie sprawić – byleby zostawili cię przy życiu. Choć teraz myślę, że i tak by tego nie zrobili. Jesteś cenna… jako towar.

– Issaram są kiepskimi niewolnikami. Gdybym miała swoje talhery

– No. A gdybyśmy my mieli tu książęcą straż. – Z łagodnym uśmiechem uciął jej gdybanie. – Ale Issarowie są dobrymi wojownikami. Poza tym w niektórych południowych księstwach… Nie w Konoweryn, rzecz jasna, nie jesteśmy barbarzyńcami, ale w innych są sposoby, dzięki którym można nieźle zarobić na kimś takim jak ty. Areny, na których walczy się na śmierć i życie, ludzie z ludźmi, ze zwierzętami, z potworami łapanymi na pograniczu Uroczysk. Tysiące przychodzą oglądać takie walki. Jedz.

Pogryzła, przełknęła.

– Nie zmuszą mnie do walki ku uciesze gawiedzi.

– A jeśli zakują cię w łańcuchy, odsłonią twoją twarz przed jakimiś wojownikami, po czym zasłonią ją z powrotem i wypuszczą cię z nimi na arenę? Tylko ty, twój miecz i śmierć tych ludzi, w zamian za ocalenie własnego kawałka duszy? Tak, znam waszą wiarę… Jest wiele kijów, którymi można pognać ludzi tam, gdzie się chce. Issarowie nie różnią się od innych tak bardzo, jak by chcieli. Teraz nie mów, tylko jedz. Jego wysokość nie należy do cierpliwych, a siedzi już tak z kwadrans.

Gdy skończyła, delikatnie założył jej ekchaar. Z dużą wprawą.

– Robiłeś to już kiedyś?

– Nauczono mnie tego. W Konoweryn pojawiają się czasem twoi pobratymcy, ci, którzy prowadzą karawany. Uczyłem się języka od kilku z nich. Opowiadali mi o waszych zwyczajach, kulturze, sposobie patrzenia na świat, szaleństwie oczekiwania na kolejną wielką rzeź, którą bogowie mają zgotować nam wszystkim…

Przerwał, jakby czekając na jej reakcję.

– Nic nie powiesz? Myślałem, że potrafię bardziej denerwować ludzi.

– Lepiej być przygotowanym i nie doczekać się nieszczęścia, niż jak głupiec stać plecami do lawiny, pochylając się nad kwiatkiem.

– Tego przysłowia nie słyszałem.

– To powiedzenie mojego wuja.

– Wuj jest mądry. A co mówił o ludziach, którzy nie tyle są przezorni, ile w głębi duszy liczą na nieszczęście? Modlą się o koniec świata? Oczekują go, bo mają nadzieję na to, że są wybrańcami?

– Naprawdę sądzisz, że tego chcemy? No to za wiele nie zrozumiałeś z naszych obyczajów.

Uśmiechnął się, po czym rzucił kilka słów w swoim języku. Chłopak natychmiast zdjął opaskę i podszedł do nich. Z poważną miną skłonił się jej lekko i zapytał o coś, wskazując na więzy.

– Książę pyta, czy ci ich nie poluzować, ale jeśli któryś ze strażników sprawdzi to, zabiją cię na miejscu. Zaryzykujesz?

Poruszyła lekko dłońmi. Zamrowiły.

– Oczywiście jeśli to odkryją, zabiją też mnie, mimo mojej wartości.

– Ślepego niewolnika?

– Ślepego tłumacza. Mówiącego większością języków Dalekiego Południa. Jak sądzisz, ilu takich jak ja można spotkać na targach narzędzi obdarzonych mową? Nie jestem głupcem, moja wartość to ułamek wartości księcia, ale mogą dostać za mnie kilka koni albo dziesięciu niewykształconych niewolników. – Uniósł brwi w dziwnym grymasie. – Może nawet tyle samo, co za ciebie. Co z więzami?

– Niech zostaną. Podziękuj księciu, że się za mną wstawił.

Wymienili kilka zdań, chłopiec zaśmiał się nagle, krótko, szczerze.

– Książę mówi, że to nic takiego. I że powinnaś się cieszyć, że tu jesteś.

Kroki. Chłopiec śmignął pod ścianę jak mała jaszczurka, jego sługa szybkim ruchem założył jej opaskę. Tym razem było ich dwóch. Jeden odciągnął od niej ślepca, drugi podszedł bliżej, przyłożył jej sztych do szyi i szybko, dokładnie sprawdził więzy.

– No – mruknął cicho – a już miałem nadzieję.

Jego meekh był doskonały. A głos młody.

– Na co?

– Na brak rozsądku. – Cofnął sztylet. – Książę obiecał nam, że będzie grzeczny, jeśli cię nie zabijemy, prawda?

Tłumacz chrząknął.

– Tak. Padła taka obietnica.

– Co prawda – bandyta usiadł przy niej i nagle poczuła jego dłoń wędrującą po ciele, przez udo, brzuch, piersi – istnieje jeszcze kilka interesujących powodów, by utrzymać cię przy życiu, a moi ludzie bez przerwy o nich wspominają, lecz na razie nie mamy na to czasu. Poza tym któryś mógłby się zapomnieć i poluzować ci więzy. Muszę im tłumaczyć, że złoto, które za ciebie dostaniemy, pozwoli im kupić wiele młodych niewolnic.

Nie drgnęła, choć miała wrażenie, że po jej ciele pełznie jadowity wąż.

– Oczywiście książę jest naszym priorytetem. Och, wybacz, to pewnie zbyt trudne słowo, zatem powiem prosto – książę jest najważniejszy, dziesięć, sto razy ważniejszy, więc jeśli zrobisz coś, cokolwiek, co mogłoby nas opóźnić albo w jakikolwiek sposób nam przeszkodzić, ty i jego sługa zapłacicie głowami. Jestem człowiekiem, który lubi wyzwania, przyznam, a utrzymanie cię przy życiu i sprzedaż jest dla mnie wyzwaniem. Lecz nie jestem głupcem.

Zacisnął nagle dłoń na jej piersi, mocno, brutalnie.

– Więc jeśli sprawisz mi kłopot, najmniejszy, choćby sugestię kłopotu, to odżałuję tych kilka niewolnic, pozwolę moim ludziom na chwilę rozrywki, po czym, tuż przed świtem, obejrzę sobie twoją twarz i poczekam, aż pocałuje ją słońce. I będę ci patrzył w oczy. Podobno dusza mieszka w oczach, więc może, jeśli będę miał szczęście, zobaczę, jak twoja umiera. Zrozumiałaś?

Cofnął rękę.

– Tak.

– Doskonale. A sługa księcia umrze wraz z tobą, tak dla równowagi. – Nie widziała twarzy bandyty, ale za jego słowami czaił się lekki, okrutny uśmieszek. – Wyruszymy wieczorem, więc macie kilka godzin na odpoczynek. Radzę je wykorzystać.

Wstał i opuścił jaskinię, ale przez chwilę Deana czuła się tak, jakby jego ręka wciąż znajdowała się na jej ciele. Miała ochotę wytarzać się po ziemi, byleby tylko zetrzeć to wrażenie. Jeszcze nigdy, nikt – nigdy i nikt – nie ośmielił się jej tak dotknąć. Jakby była zwierzęciem, kawałkiem mięsa na sprzedaż.

– Przywiązał nas do siebie, awyssa.

– C… co? – Dłoń bandyty nie chciała zniknąć.

– Przywiązał. Nas. Księciu powiedział, że jeśli będzie sprawiać kłopoty, zabije jego sługę i ciebie, tobie powiedział, że zabije mnie, mnie powiedział, że zabije ciebie. Trzymamy nawzajem nasze życia w dłoniach. Nieźle, jak na pustynnego bandytę.


*


Gdy oddech leżącej kobiety się wyrównał, książę i sługa przysunęli się do siebie. Chwilę milczeli, wreszcie chłopiec odezwał się w geijv:

– Śpi.

– Też tak sądzę. Zdumiewające. – Mężczyzna naprawdę był pod wrażeniem. – Ci Issarowie są twardzi jak skała.

– Myślisz, że przysłali ją nam specjalnie? Żeby szpiegowała?

– Nie wiem. Po co by nas miała szpiegować? Ślepca i chłopca, obu związanych? Zresztą sprawdziłem. Naprawdę ktoś rozbił jej głowę. I naprawdę nie ma pojęcia, kim jesteśmy.

– Skąd wiesz?

Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem i wyjaśnił. Chłopiec pokręcił głową z dezaprobatą.

– Jesteś szalony, wiesz?

– Wiem. Ale w szaleństwie nasza jedyna nadzieja. I w ich chciwości. Co widziałeś w obozie?

– Dwa tuziny ludzi, trzy koni. Wszyscy pod bronią, z wyjątkiem jednego starego niewolnika, sługi herszta. Ten niewolnik dał mi kawałek placka i dodatkowy łyk wody.

– Może nam pomóc?

Chłopiec zatrząsł się.

– Gdy mnie dotknął, jakby po skórze przepełzł mi wąż. Nie zaufam mu.

– Dobrze. Nie wzięliby go ze sobą, gdyby nie był oddany swojemu panu ciałem i duszą. A teraz spróbuj zasnąć… mój panie.

Parsknięcie jego towarzysza było jedyną odpowiedzią.


*


Bandyci wędrowali dzień za dniem, zatrzymując się w sobie tylko znanych miejscach, najczęściej tam, gdzie czekały dzbany z wodą i zapasy jedzenia. Dzięki temu, że nie musieli wieźć jednego i drugiego, poruszali się szybko, robiąc, według oceny ślepego tłumacza, po trzydzieści–czterdzieści mil dziennie. Sama Matka wiedziała, na jakiej podstawie to obliczał.

Deana jechała na koniu z nogami związanymi pod jego brzuchem i już pierwszego dnia zaczęła się modlić, by ją zabili. Tyłek, uda, plecy, wszystko bolało ją jak obite trzonkami toporów, związane za plecami ręce uniemożliwiały zmianę pozycji, a opaska zorientowanie się, gdzie się znajdują. Kiwała się bezwładnie w siodle i tylko od czasu do czasu, gdy jużjuż miała spaść, czyjaś brutalna dłoń łapała ją za ramię i przytrzymywała.

Pierwsze trzy noclegi pamiętała jako czarne dziury, w które wpadła po zwaleniu się na ziemię i z których wyciągał ją krótki kopniak, obwieszczający początek kolejnego dnia męki. Ślepy tłumacz poił ją i karmił dwa razy dziennie, ale prawie nie rozmawiali. Nie było kiedy.

Dopiero piątego dnia ucieczki bandyci zwolnili, a ich herszt, widząc, jak Deana po raz kolejny prawie spada z konia, kazał jej przywiązać ręce do przedniego łęku i zdjąć opaskę. Najwyraźniej czuł się już pewniej, a dziewczyna zrozumiała czemu, gdy tylko rzuciła okiem na prawo i lewo.

Otaczały ich skały. Szare, brązowe i czerwonawe. Znajdowali się w wąwozie wysokim na kilkanaście jardów, a gdy wreszcie go opuścili, otworzyła się przed nimi plątanina ścieżek, pęknięć w skałach, osypisk wielkich głazów i jarów. Nie musiała pytać, gdzie są. Kaled On Bers. Palec Trupa wyciągnął się w ich stronę, a bandyci wjechali na niego z dziką radością. Najbardziej bezwodna i bezludna część Travahen, gdzie nawet sępy nie zakładają gniazd. Legendy mówiły, że każdy, kto tu zabłądził, w kilka dni zmieniał się w wysuszone na wiór truchło, wywijające co noc dzikie hołubce ku uciesze pustynnych duchów.

Lecz ich porywacze poruszali się w tym labiryncie szybko i bez wahania, odnajdując sobie tylko znane ślady, kierujące ich do kolejnych schowków z zapasami. Prowadził młody herszt, za nim podążał stary niewolnik z żelazną obrożą na szyi, po nich kilku zbrojnych, ona, książę ze sługą na jednym koniu, i reszta oddziału. Bandyci… dobrze uzbrojeni, dobrze odżywieni, żadna tam przypadkowa zbieranina pustynnych wyrzutków. Obserwując, jak szybko i sprawnie rozbijają obozy, Deana przestała się dziwić, że udało im się zaatakować i zniszczyć dwie karawany. Jedno jej tylko nie pasowało, ten tuzin ludzi nie mógł stanowić całej bandy. Było ich zbyt niewielu, no i brakowało czarownika.

Kolejny raz udało jej się porozmawiać z Omenarem dopiero siódmego dnia wędrówki. Do tej pory noclegi odbywały się w obozie – bandyci leżeli kilka kroków od jeńców i każdy ich szept karali uderzeniami kija. Ale wtedy zatrzymali się przy skalnej ścianie upstrzonej otworami niewielkich jaskiń i jedna z nich znów posłużyła im za schronienie. Tłumacz nakarmił ją i napoił, obejrzał ranę na głowie i stwierdził, że nie powinna mieć zbyt dużej blizny.

– Nie mów mi o bliznach – prychnęła mu prosto w twarz. – Co z księciem?

Wskazała na chłopca leżącego twarzą do ściany.

– Śpi. Ma się dobrze. Jest mniejszy, więc potrzebuje mniej wody. Wytrzyma.

– A ty?

– Ja też. Wiesz, gdzie jesteśmy?

– Gdzieś na Palcu Trupa.

– Tak. Czuję zmianę w powietrzu, słucham rozmów. Mówią, że mamy za sobą już połowę drogi.

– Dokąd?

– Też chciałbym wiedzieć.

– Żeby spotkać się z resztą? – podsunęła.

Uśmiechnął się leciutko.

– Sprytna jesteś. Tak, było ich cztery, może pięć razy więcej. Pij. Powoli. – Przyłożył jej kubek do ust. – Zaraz ci dam jeść. Uciekali zwartą kolumną przez pierwsze kilka godzin, potem rozdzielili się na kilka grup i każda pomknęła w swoją stronę. Powoli, mówię. – Odsunął naczynie. – Jak się zakrztusisz, więcej wody nie będzie. Wątpię jednak, by ci tutaj planowali spotkanie z resztą grup. Któraś z nich mogłaby ściągnąć za sobą pogoń. Nie, raczej pozostałe odciągnęły pościg i rozproszyły się po pustyni. Nasi gospodarze czują się tu bezpieczni.

Nie musiał jej tego mówić. Od trzech dni jechali wolniej, robiąc może połowę tej drogi, co na początku. Na dodatek bandyci szczerzyli się, żartowali, siedzieli w siodłach z nonszalancją władców świata.

– W myślach wydają już złoto otrzymane za księcia – mruknęła.

– Owszem. Zauważyłaś, że nie dbają już o to, czy będziemy ze sobą rozmawiać, czy nie? Są pewni swego. Rozdają suchary i suszone owoce. – Sardoniczny grymas wykrzywił mu wargi. – Dbają o nas, zwykle niewolnicy dostają kilka garści robaczywego ziarna. Ale masz rację, udało im się.

Zdumiała się, słysząc coś w rodzaju uznania w jego głosie.

– Podziwiasz ich?

Odpowiedzią był kpiący grymas.

– Prawie. Mogą być wrogami, ale to nie znaczy, że nimi gardzę. Pogarda dla wroga odczłowiecza go, pozwala przypisać mu najgorsze cechy, takie jak głupota, tchórzostwo, zezwierzęcenie. Przez pogardę z łatwością sięgamy po okrucieństwo i terror, by przekonać się, że wróg odpowiada nam tym samym, co utwierdza nas w przekonaniu, że się nie pomyliliśmy. Więc gardzimy nim jeszcze bardziej… Na końcu tej drogi dwie oszalałe z nienawiści bestie próbują poprzegryzać sobie gardła.

Przełknęła rozmoczony suchar i kilka rodzynek, które żuła od dłuższej chwili.

– Wody – poprosiła, a gdy pozwolił jej na kilka łyków, dodała – zawsze mówisz takimi długimi zdaniami? Czy tylko gdy się boisz?

– Jestem tłumaczem i uczonym. Podziwiam… sprawny umysł. Zniszczyli karawanę, której strzegła setka zbrojnych, z czego połowa to Słowiki, i dwa słonie. Byliśmy osłabieni brakiem wody, ale i tak… zajęło im to mniej niż kilkadziesiąt mrugnięć oka. Potem rozbili twoją, choć sądzę, że to przypadek, wpadli na was, wycofując się po ataku, a że nie było czasu na zmianę planów, po prostu zaatakowali, by wyciąć sobie drogę. A teraz na dodatek udało im się umknąć pogoni. Cenię ludzi, którzy używają rozumu. Gdybym miał dość pieniędzy, wolałbym, żeby ci bandyci dla mnie pracowali – westchnął. – I owszem, boję się. Jeśli zgubili pogoń, to jesteśmy na ich łasce. I jedyna nasza nadzieja w tym, że wszystko pójdzie po ich myśli.

– A jeśli nie?

– Zabiją nas i książę nigdy nie wstąpi do Oka, by pokłonić się Panu Ognia.

– Powinieneś się martwić o swój los. W razie problemów ty czy ja pierwsi damy gardła.

– Wiem o tym. Więc co z tym zrobisz?

Spojrzała mu w oczy, napotykając mleczną zasłonę. Nie potrafiła z nich nic wyczytać.

– Sprawdzasz mnie?

– A jeśli? Możesz kupić sobie życie i wolność, zdradzając księcia – powiedział nadspodziewanie poważnie.

– A jak – szarpnęła związanymi rękami i nogami – na litość Wielkiej Matki, miałabym to zrobić?

Wzruszył ramionami.

– Wychowałem się na książęcym dworze, jak większość służby. Widziałem intrygi i podstępy pałacowych koterii, świątynnych stronnictw i Rodów Wojny. Twarz zdrady odbita w tysiącu luster uśmiechała się do mnie z każdego zakamarka. Gdy dorastasz w takim miejscu, gdy masz świadomość, że… dla innych jesteś tylko pionkiem, mało znaczącą figurą na planszy, uczysz się… Nie, wybacz, nie to chciałem powiedzieć. To – wskazał palcem oczy – jest pamiątką po jednej z pałacowych gier. Głupi dzieciak zakradł się do sypialni ojca i skosztował wina, które stało na stoliku przy łożu. Skosztował tylko odrobinę, żeby nikt się nie zorientował, i dzięki temu zachował życie. Godzinę później dostał drgawek i z pianą na ustach tańczył po posadzce. Ocalił go jeden ze sług, który rozpoznał truciznę i podał antidotum, choć nie uratował chłopcu oczu. Nigdy nie schwytano tych, którzy chcieli zabić mojego ojca, ot, po prostu jedna z tysięcy pajęczych nici oplatających książęcy pałac, która sięgnęła w nasze życie.

Nagle uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo, co stanowiło dość makabryczny widok.

– Nie zanudziłem cię? Na palcach jednej ręki mogę zliczyć ludzi, którym ufam. Jeśli mam plan i ci go zdradzę, co zrobisz? Pójdziesz do ich herszta, żeby kupić sobie wolność?

Do herszta. Znów poczuła dłoń wędrującą po jej ciele. Parsknęła cicho.

– O tak, chciałabym do niego pójść. Nawet nie wiesz jak bardzo.

Skinął głową, nagle poważny jak sama śmierć.

– Dobrze. W tym jednym ci zaufam. Muszę, prawda? – Odsunął się od niej. Kolejny szept dobiegł do niej spod ściany. – Jestem ślepcem, który ma pod opieką dziecko. Tłumaczem i uczonym. Nigdy nie ćwiczono mnie w walce i nawet stuletni starzec uzbrojony w kij mógłby mnie pokonać. Jeśli ucieknę z księciem, jak daleko zajdziemy na tej pustyni? A więc jaki mogę mieć plan?

Nie odpowiedziała, świadoma, że słowa są zbędne.

– Mój plan to modlić się o cud i liczyć na to, że issarska wojowniczka okaże się godna legendy swojego ludu.

Po chwili mrok wypluł jeszcze kilka słów.

– I że nas nie sprzeda.

Загрузка...