Rozdział 3

Wielka Biblioteka wyglądała majestatycznie. Olbrzymi, szeroki na przynajmniej dwieście kroków front, wrota, w których mógł się zmieścić cały oddział słoni, szerokie schody liczące kilkadziesiąt stopni, na których leżały, siedziały lub stały grupki rozdyskutowanych mężczyzn.

Wrota zastała zachęcająco uchylone.

Deana była sama. Od miesiąca wymieniała się z Samiyem słowami, jej suanari może nie był najlepszy, lecz potrafiła się już dogadać ze służącymi, więc uznała, że jakoś sobie poradzi.

Przez ten miesiąc Samiy, czasem Suchi, a czasem obaj, zabierali ją do miasta.

Najpierw było oszołomienie, zagubienie, zachwyt… Przez pierwsze dni nie wiedziała, jak sobie z tym radzić. A ci dwaj dranie pokazywali jej Białe Konoweryn z takimi minami, jakby wszystko wokół należało do nich. Port z setkami statków z całego świata, wielki Kanał Węża, długi na trzy mile, łączący jezioro Kses z morzem, dzielnicę portową, gdzie spotkać można każdą nację, która handlowała z Dalekim Południem. Zobaczyła targi, wyglądające niczym pole bitwy na wrzaski, nawoływania i zachwalanie towaru, oraz dzielnice handlarzy jedwabiu, kupców przyprawowych, handlarzy kości słoniowej, porcelany i kamieni szlachetnych. Potem jednak, po kilku wycieczkach trochę się uodporniła na uroki miasta. Bogactwo, które w mniejszych ilościach oszołamiałoby i rzucało na kolana, pokazywane w ten sposób traciło znacznie na sile oddziaływania. Przywykła do niego.

Przez ten miesiąc nabrała też ciała, odzyskała siły i przyzwyczaiła się, że co trzy, cztery dni ma gościa. Laweneres zjawiał się czasem wieczorem, czasem dopiero późną nocą, a ona czasem pozwalała mu zostać do rana, a czasem grzecznie odprowadzała do drzwi. Jeśli zostawał, rozmawiali. O kłopotach z wielkimi rodami handlującymi jedwabiem, o delegacji nadmorskich miast leżących na zachód od Imperium, która prosiła o szczególne przywileje dla swoich okrętów, o próbach złagodzenia praw wciskających niewolnicze głowy w błoto i o tym, kto i dlaczego działa przeciw tym próbom. Właściwie to on mówił, a ona słuchała, od czasu do czasu rzucając tylko jakieś pytanie. Nie próbowała mu doradzać ani wpływać na jego decyzje i chyba był jej za to wdzięczny.

I nigdy już nie wspominał, że nie jest księciem.

Na swoje szczęście, bo bardzo nie lubiła kłamców.

Sprawy w Konoweryn chyba szły nie najgorzej. Co prawda nikt jej nie informował o postępach w umacnianiu władzy Laweneresa, lecz widać to było na ulicach. Ludzie uśmiechali się, rozmawiali swobodnie, a w miarę, jak oswajała się z językiem, coraz więcej rozumiała. Komentowano ceny przypraw, owoców, warzyw i mięsa. Nowe dostawy jedwabiu lub to, że czyjaś żona została przyłapana na zdradzie, komuś ukradli pierścień, po ślubie córki połowa gości się pochorowała…

Suchi, który na wyprawy do miasta ubierał się zwyczajnie, choć najczęściej to i tak nie pomagało i dość często był rozpoznawany, wydawał się zadowolony z tego, co słyszeli na ulicy. Nic nie mówił, ale sposób, w jaki czasem się uśmiechnął, rzucając garść miedziaków żebrakowi, albo gdy popijał rozcieńczone wino na tarasie winiarni, zdradzał, że jest spokojniejszy niż jeszcze miesiąc temu. Deana zauważyła też, że na ulicach było mniej żołnierzy w żółtych, zielonych i brązowych strojach, a raz widziała nawet, jak te wszystkie trzy barwy bratały się ze sobą przy jednym dzbanie.

Krew Pana Ognia zasiadła na tronie, więc Białe Konoweryn odetchnęło.

Lecz Deanie trudno się było poruszać po mieście w towarzystwie książęcego kornaka, truciciela albo kilku wojowników z Rodu Słowika w eskorcie bez zwracania na siebie uwagi. Równie dobrze mogła zatrudnić herolda, który szedłby przodem i wrzeszczał: „Idzie dzika wojowniczka, która ocaliła życie księcia!”, i oczekiwać deszczu jedwabnych chust rzucanych pod nogi oraz dziesiątek dłoni usiłujących jej dotknąć. Z początku było to nawet miłe, potem zaczęło się robić denerwujące.

Dlatego dziś wyszła bez ich towarzystwa, i teraz stała przed olbrzymimi wrotami, pokrytymi spatynowanymi płaskorzeźbami z brązu, które przedstawiały, jak to kiedyś opisał jej Suchi, Agara pokonującego Dziewięć Demonów Płomieni, pochłaniającego i ujarzmiającego ich moc, aby ogień służył ludziom, a nie palił i niszczył wszystko na swej drodze.

Była sama, wojowniczka w ciemnej szacie spiętej czarnym pasem. Nie powinna wzbudzić większego zainteresowania, Issaram w Konoweryn nie stanowili wyjątkowego widoku, w czasie wycieczek po mieście Deana spotykała już swoich rodaków, najczęściej tych z plemion mieszkających na zachodzie Anaarów. Wtedy jej czarne pasy były dla niej skuteczniejszą osłoną niż obecność truciciela czy strażników. Żaden Issaram nie podejdzie pierwszy do pielgrzyma, jeśli ten sam nie da znaku, że chce porozmawiać.

Przyjrzała się jeszcze raz wrotom. Pozieleniały brąz zdobiło dziewięć płaskorzeźb. Dziewięć śmierci zadawanych dziewięciu utkanym z dymu i ognia bestiom przez dumnego wojownika w koronie z ognia na głowie. Tylko w niej. Suchi uprzedził ją, że opowieść o tym, jak u zarania czasów Agar Czerwony powalił i zniszczył demony ognia, jest tu traktowana bardzo poważnie, więc lepiej nie wykonywać jakichś obscenicznych gestów. Dwa lata temu kilku pijanych marynarzy z dalekich krain zostało za takie zachowanie ściętych na miejscu przez Słowiki.

W sumie gdyby jej tego nie opowiedział, zupełnie nie zwróciłaby uwagi na przedstawioną postać, a tak, uznała, że ich autor niepotrzebnie starał się podkreślać na każdym kroku męskość Agara.

Weszła po schodach.

W budynku wkroczyła w długi przedsionek z drzwiami prowadzącymi na prawą i lewą stronę. Wszędzie płonęły lampy i kręcili się ludzie, jednak wszyscy zdawali się ją ignorować. Jedno, najwyżej dwa spojrzenia i powrót do własnych spraw. Była to miła odmiana po zamieszaniu, jakie do tej pory powodowała, lecz z drugiej strony potrzebowała kogoś, kto wskaże jej kilka ksiąg. Zwłaszcza tych opowiadających o spokrewnionymi z Issaram uciekinierami, którzy po objawieniu Praw przez Harudiego wybrali wygnanie. Jako Pieśniarka Pamięci miała obowiązek zbierania wszelkich wieści o swoich pobratymcach, nawet tych, którzy odrzucili słowa Wybrańca.

Ruszyła przed siebie. Zaskoczyło ją, że nad drzwiami umieszczono napisy w znakach wyglądających jak te, którymi Issaram zapisywali swoje drzewa rodowe. Niektóre potrafiła nawet odczytać. Księgi lata, Opowieści morskie, Historia… tych znaków nie rozpoznawała, Drzewo i kwiat, Miecz w… ustach? Wyglądało na to, że nawet znajomość starożytnych piktogramów na niewiele jej się tu zda.

Ktoś stanął jej na drodze. Zrobiła krok w lewo, żeby go obejść, przesunął się, zrobiła krok w prawo, on też, opuściła wzrok.

Przed nią stało pięć stóp i dwa cale uprzejmości. Uprzejmy uśmiech, dłonie złożone w uprzejmym geście, oczy z uprzejmym zapytaniem czającym się na dnie. Mężczyzna. Na oko jakieś trzydzieści lat, białe szaty, głowa i twarz gładko ogolona.

– Przeszkadzam? – zapytała w suanari.

– Nie, Poszukująca – odpowiedział uprzejmie w nienagannym k’issari. – Jeśli twa droga jest pilna, wybacz niegodnemu i nie czuj urazy – dodał, usuwając się na bok.

Do licha, nie spodziewała się tych słów tak daleko od gór. Przeprosiny Pielgrzyma. Jeśli zachodziła potrzeba, by zaczepić wędrowca w czasie pielgrzymki, lepiej zacząć od przeprosin.

– Dobrze mówisz w moim języku, nieznajomy.

– To zasługa długich studiów, Poszukująca. – Wydawał się zmieszany i zadowolony jednocześnie.

– Potrzebujesz pomocy?

Mężczyzna zmieszał się bardziej.

– Wybacz śmiałość. Twoi rodacy rzadko odwiedzają mury biblioteki, a jeszcze rzadziej pojawia się ktoś, kto najwyraźniej rozpoznaje znaki koneth.

Koneth?

– Tak. To pismo było kiedyś rozpowszechnione na całym południu kontynentu, aż po Anaary i Góry Wrzasku. Jedno z najstarszych pism świata. Wydawało mi się… Wybacz śmiałość, Poszukująca, wydawało mi się, że odczytywałaś napisy nad salami.

Uśmiechnęła się mimo woli. Rozpoznała ten głód, głód wiedzy płynący z niezaspokojonej ciekawości. Nawet wśród Issaram sztuka odczytywania tych znaków była mało rozpowszechniona. Tylko Pieśniarze Pamięci i Wiedzący jeszcze się ich uczyli, reszta posługiwała się alfabetem przejętym od Geweryjczyków i innych ludów pustyni.

– Znam go trochę, choć w wersji mojego ludu. – Wskazała najbliższe drzwi. – Historie równin, o ile się nie mylę, a tam jest napisane Mądrość stali i brązu.

– Tak! – Ucieszył się jak dziecko. – Tak, właśnie tak! Jesteś pierwszą za mojego życia osobą z ludu Issaram, która potrafi je odczytać. To cudowne. Wspaniałe. Mamy księgi… opowieści do przetłumaczenia, ale wersja zapisana w waszym języku jest tak trudna… Aweloney będzie zachwycona… rozpłynie się z radości… Zobaczysz. Chodź, no chodź.

Wyciągnął rękę i schwycił ją za ramię.

Obudziła się w niej on’Issaram.

Złapała go za nadgarstek, przekręciła do oporu i lekko pociągnęła w górę. Ponieważ mężczyzna był niższy o pół głowy, bez problemu postawiła go na czubkach palców.

– Nieznajomy – wymruczała. – Przerwałeś moją pielgrzymkę, co ci wybaczyłam, bo znasz obyczaje. Nie podałeś swojego imienia, co jest niedopuszczalne, lecz też ci to wybaczyłam, bo miło jest porozmawiać w ojczystym języku, nawet z barbarzyńcą. Ale teraz dotknąłeś mnie bez pozwolenia. Czy mam obciąć ci rękę, byś zawsze już pamiętał o właściwym zachowaniu?

Zająknął się, raz i drugi spróbował otworzyć usta i wlepił błagalny wzrok w coś za jej plecami.

– Jeśli to nie sam książę z oddziałem Słowików, nie licz na ratunek – rozwiała jego nadzieje.

– Hm… Jeśli zamierzasz mu obciąć rękę albo coś innego, lepiej wyjdźcie na zewnątrz. Krew tryskająca z kikuta zaplami cały korytarz – usłyszała kobiecy głos.

Mężczyzna w bieli musiał też znać meekh, bo pobladł gwałtownie i wydał z siebie mysi pisk. Deana potrząsnęła nim nieco, aż zatańczył na czubkach palców.

– Znasz język i nieco liznąłeś obyczaje, nieznajomy – podjęła – ale zapominasz, że Issaram zawsze nosi Prawa Harudiego ze sobą. Mężczyzna spoza rodu może dotknąć kobiety tylko wtedy, gdy wyrazi ona na to zgodę. Jeśli zrobi to bez pozwolenia, lepiej, by potrafił dobrze władać bronią. Złożę twoją… nieostrożność na karb ekscytacji. Ale tylko ten jeden raz. Dobrze?

Pokiwał głową. Puściła go i odwróciła się, stając oko w oko ze śniadoskórą kobietą w białej szacie obszytej złotą lamówką. Wysoką kobietą. Deana też nie należała do niskich, ale i tak musiała unieść nieco głowę, by spojrzeć tamtej w twarz. Ciemne oczy taksowały ją uważnie bez śladu strachu. Ten spokój był imponujący.

– Skąd wiesz, że znam język Imperium? – zapytała.

– Niewielu jest w mieście Issaram noszących talhery w czarnych pochwach i ta’chaffdę z najlepszego książęcego płótna. A jeszcze mniej z nich miałoby ochotę odwiedzić nasze mury. Jesteś Deana d’Kllean, wojowniczka, która ocaliła życie księciu. Mylę się?

– A nie ta, której książę ocalił życie dzięki mocy Agara?

– Różnie powiadają.

Zmierzyły się wzrokiem. To zawsze jest trudne dla kogoś, kto staje przed Issaram noszącym zasłonę na twarzy, lecz ta kobieta najwyraźniej lubiła wyzwania.

– Jestem Aweloney Długi Palec. Trzecia wśród sług Wielkiej Biblioteki. Zajmuję się językami, opowieściami, legendami i podaniami ludów mieszkających na północ od Anaarów. Badam Issaram, Meekhańczyków, wszystkie plemiona, które podbili, aż po mieszkających w górach wessyrskich górali. Ludy Małych i Wielkich Stepów, a nawet, choć pewnie o nich nie słyszałaś, tajemniczych Ag’heeri, rasę luźno tylko spokrewnioną z ludźmi.

W innych ustach zabrzmiałoby to jak przechwalanie się. Ale w przypadku tej kobiety Deana była gotowa założyć się, że chodzi tylko o zwykłą informację. Bez śladu wyniosłości czy arogancji. Tak krawcowa mogłaby mówić o tym, że szyje ubrania, a kowal, że robi podkowy.

– Jestem Deana d’Kllean z d’yahirrów – przedstawiła się oficjalnie, bo tamta najwyraźniej na to czekała. – Awyssa, której pielgrzymka nieco się przeciągnęła.

– Cieszę się z naszego spotkania. – Aweloney przyłożyła dłoń do serca i skłoniła się lekko. – To dla mnie zaszczyt. Może wolisz, byśmy przeszły na mowę Issaram? – zapytała swobodnie w jej ojczystym języku.

W tym momencie bibliotekarka najwyraźniej uznała, że powinny zostać same, bo spojrzenie jej czarnych oczu powędrowało za plecy Deany, szczupła dłoń wykonała krótki gest i rozległ się tupot szybko oddalających się sandałów.

– Musisz mu wybaczyć…

– Już wybaczyłam.

Uśmiech kobiety błysnął garścią najczystszych pereł.

– Jak rozumiem, to kolejna kropla w kielichu legend o Issaram. Gdybyś mu nie wybaczyła, już byłby martwy, prawda? – dodała grobowym głosem.

– Prawda. – Deana uniosła dłonie na wysokość piersi i zabalansowała nimi jak szalkami wagi. – Chodzi o równowagę. Wszyscy zdają się traktować mnie jak oswojone zwierzątko. Może jeśli od czasu do czasu kogoś okaleczę, nie dojdzie do większego nieszczęścia. Ludzie nie powinni zapominać, kim naprawdę jesteśmy.

Aweloney wskazała jej drogę. Ruszyły korytarzem, a mijane osoby zręcznie ustępowały im z drogi.

– A kim jesteście? Oprócz tego, że bezlitosnymi zabójcami, nieznającymi strachu mordercami, mistrzami wszelkiej broni, choć nasi Uczniowie Mieczy pewnie uśmiechnęliby się, słysząc ten tytuł, oraz fanatycznymi wyznawcami swoich Praw, gotowymi zamordować najlepszego druha, jeśli będzie miał pecha ujrzeć twarz któregoś z was?

– Ile znasz takich opowieści?

– Wiele.

– A ile słyszałaś od godnych zaufania ludzi, którzy widzieli nas na własne oczy?

– Ani jednej. – Kobieta znów się roześmiała. – Co nie znaczy, że wszystkie są fałszywe.

– Nie, ale Issaram, który nie potrafi zadbać o bezpieczeństwo swojego kawałka duszy, nie przeżyje kilku dni poza afraagrą. I zawsze jest inna droga. Tylko czasem trudno ją wybrać we właściwym momencie. Gdzie idziemy?

– Do sal poświęconych księgom z północy. Także tym o twoich współplemieńcach. A ty? Co cię tu sprowadziło?

Pytanie trochę zbiło Deanę z tropu.

– Do Konoweryn?

– Do Biblioteki.

– Jestem Pieśniarką Pamięci w moim rodzie, więc mam obowiązek poszukiwania opowieści o naszych braciach i kuzynach. Podobno niektórzy kiedyś tu przybyli. Ci, którzy nie chcieli pokłonić się Prawom Harudiego.

Cichy chichot kazał Deanie odwrócić głowę. Aweloney wpatrywała się w nią intensywnie.

– Z tego, co piszą w niektórych księgach, sam Harudi nie chciał im się pokłonić. Ponoć, gdy pojawił się w Kan’nolet, przez wiele dni tarzał się po ziemi, przeklinał i bluźnił. Pierwsze teksty nazywają go nawet Niechętnym Prorokiem.

Deana przechyliła lekko głowę i postarała się, by tamta wyczuła kpinę w jej głosie.

– Sprawdzasz, czy wybuchnę wściekłością i wyciągnę broń? Trzeci i Piąty Zwój z Manei od dawna są uznawane za prawdę. Akceptujemy wahanie i bunt Harudiego, bo wahanie i bunt są częścią życia każdego młodego Issaram. Każdy z nich w końcu godzi się też z własnym przeznaczeniem.

– Każdy?

– Każdy, kto jest prawdziwym Issaram.

Śmiech Aweloney był szczery i bardzo zaraźliwy.

– Twój język jest śliski jak bagienna pijawka. Powinnaś uczyć naszych posłów gładkich odpowiedzi.

Minęły drzwi, nad którymi ktoś umieścił napis Kamień w wodzie, cokolwiek to miało znaczyć, i znalazły się w olbrzymiej sali. A raczej, sądząc po liczbie drzwi dookoła, w czymś w rodzaju przerośniętego przedsionka, wypełnionego półkami, na których stały księgi. Mnóstwo ksiąg. Więcej niż Deana widziała w życiu.

Ściany miały kilkanaście stóp wysokości i każda wolna piędź powierzchni wykorzystana została, by umieścić tam jakiś wolumin. Półki wszędzie wspinały się pod sufit i aż dziwne było, że on sam nie został tak zabudowany.

– Wielka Biblioteka zawiera ponad milion czterysta tysięcy ksiąg, zwojów, glinianych tabliczek, rytów w brązie i miedzi, które gromadzimy od przeszło dwóch tysięcy lat. – Głos kobiety był przepełniony dumą matki oglądającej córkę przebierającą w ślubnych pasach. – Choć od pięciuset lat spisujemy wszystko jedynie w księgach, są trwalsze niż zwoje i zapewniają łatwiejszy dostęp do wiedzy. Co roku nasi kopiści zapełniają kolejne trzy tysiące woluminów wiedzą, która spływa do nas z całego świata.

Deana rozglądała się po ścianach.

– Spływa?

– O tak. Przybywają do nas uczeni, magowie i kapłani z wszystkich cywilizowanych zakątków świata. Z Meekhanu, zachodniego wybrzeża, południowych księstw, wysp romeryjskich, a nawet z odległej Sayari. Tradycją jest, że w zamian za korzystanie z naszych zbiorów przywożą wiedzę z własnych krain. Jesteśmy jak sito, które z mułu i żwiru wyławia okruchy złota.

– I to wszystko to uczone traktaty?

Aweloney obrzuciła Deanę kpiącym spojrzeniem.

– Niektóre z tych ksiąg to też poezja, sztuki teatralne i romanse. Ale znam takich, którzy twierdzą, że nasza wiedza o świecie zmienia się z każdym pokoleniem, a dobra opowieść trwa wiecznie, więc może się okazać, że to właśnie te romanse są perłami ludzkiej mądrości. Chodźmy, pokażę ci salę Issaram.

Nad wejściem do pomieszczenia poświęconego jej ludowi widniał symbol złamanego miecza skrzyżowanego z całym ostrzem. Najstarsze opowieści mówiły, że Harudi, gdy już poddał się woli Matki, złamał swój miecz na znak zakończenia jednego cyklu życia i kazał wykuć nowy, jako symbol rozpoczęcia kolejnego. Z czasem Issaram przestali używać glifu dwóch ostrzy i teraz tylko połowa tego symbolu, pęknięta klinga, widniała na rodowej ścianie przy imionach wojowników, którzy bezdzietnie oddali swój kawałek duszy.

Deana weszła do środka i stanęła, zdumiona. Właściwie nie wiedziała, czego się spodziewać, choć sądząc po przedsionku, miała nadzieję, że ta sala będzie mniej… przewiewna. Komnata była duża, wypełniona blaskiem wpadającym przez świetliki umieszczone pod sufitem, ale poza kilkoma półkami, na których stało może ze dwadzieścia luźno ułożonych ksiąg i garść zwojów, nie dostrzegła w niej żadnych innych zapisków. Przy wielkim stole z kamiennym blatem stało dwóch mężczyzn.

Musiały im przerwać zażartą dyskusję, bo twarze obu przechodziły już w kolor głębokiej purpury, a zaciśnięte pięści oparte na polerowanym kamieniu wyglądały jak wykonane z najbielszego marmuru.

Deana obrzuciła ich szybkim spojrzeniem. Pierwszy był wyraźnie starszy, z białą szatą ledwo opinającą spory brzuch i kępkami siwych włosów trzymającymi się za uszami, drugi – młodszy, szczupły i ogolony do gołej skóry, co u większości mężczyzn służących w Bibliotece, jak zauważyła, stanowiło najpopularniejszy zwyczaj. Patrzyli na nią, jakby zobaczyli zjawę wychodzącą z grobowca.

Jej towarzyszka parsknęła jak poirytowana kotka i rzuciła kilka słów w nieznanym Deanie narzeczu.

Nie drgnęli.

– Uczeni… – Trudno było poznać, czy w głosie Aweloney słychać znów kpinę, czy też podszytą niecierpliwością złość. – Żyją we własnym świecie, gotowi wytaczać balisty argumentów przeciw fortecom cudzych wniosków i interpretacji, lecz gdy temat sporu staje przed nimi we własnej osobie, nie wiedzą, co począć. Czasem myślę, że gdyby bogowie unicestwili cały świat poza biblioteką, tacy jak oni nic by nie zauważyli. Niższy to Oglal z Fyz, a wyższy to jego syn, Oglal Młodszy.

Deana spojrzała jeszcze raz. Mężczyźni byli do siebie podobni jak pień drzewa i trzcina. Aweloney trafnie zinterpretowała jej milczenie.

– Syn wdał się w matkę i na szczęście ma same córki, więc Oglala Jeszcze Młodszego na razie nie ma, sam Agar wie, jak miałby on wyglądać. Obaj zajmują się historią i zwyczajami twojego ludu, choć jak sądzę, tylko kilka razy w życiu widzieli Issaram na własne oczy. I to z daleka.

Starszy drgnął i z wyraźnym wysiłkiem zamknął usta. Przełknął ślinę, westchnął i ukłonił się.

– Witam cię, Poszukująca, w moim domu. Dziękuję Matce, że przywiodła cię w to miejsce.

Posługiwał się językiem Issaram z ciężkim akcentem, z namysłem dobierając słowa, jak ktoś, kto przypomina sobie rzadko używaną umiejętność. Młodszy drgnął i poszedł w ślady ojca.

Akcent miał jeszcze gorszy.

Odkłoniła im się lekko, krzyżując dłonie na piersiach na znak szczerych zamiarów.

– Droga pokoju jest dziś moją drogą – powiedziała, a tamci, co było nawet zabawne, powtórzyli to bezgłośnie i prawie zobaczyła widmowe pióra, zapisujące na kartach ich pamięci jej słowa, gest i postawę. Przeniosła wzrok na resztę sali i trochę oklapła. Ta garść ksiąg i zwojów nie robiła wielkiego wrażenia.

– Jest tu wszystko o was, co uznano za warte zapisania. – Towarzysząca jej ciemnoskóra kobieta znów okazała się mistrzynią w czytaniu mowy ciała. – Prawa Harudiego raz w sześciu, raz w ośmiu zwojach, kendet’h w oryginale oraz przełożony na meekh i Mowę Ognia. Siedemnaście apokryfów do waszej Księgi Życia oraz ona sama. Zapis kilkudziesięciu drzew rodowych, skopiowany w jaskiniach cenwyryjskich odnalezionych tysiąc trzysta lat temu. Plemiona, które je wykonały, już nie istnieją. Oraz kilka najważniejszych prac, w tym Wędrówki wzdłuż krańca piasków Regelessa Małego, opisujące plemiona Issaram żyjące na północnych krańcach Morza Pustyń. Mają ponad trzysta lat i szczerze mówiąc, od tamtego czasu nikt nie dodał do nich żadnej pozycji wartej umieszczenia w tej sali.

Deana sięgnęła w głąb pamięci. Przymknęła oczy.

– Regeless z Waih… Mały człowieczek o ciemnej jak noc skórze i włosach barwy śniegu z górskich szczytów. Wędrował ze wschodu na zachód wzdłuż Anaarów w towarzystwie jednego sługi i trzech mułów. Zatrzymywał się w wejściach do afraagr, prosząc o nocleg w przedsionku, i zbierał opowieści. Miał księgi, w których wszystko zapisywał. Podśmiewaliśmy się z niego, gdy tak szedł przez pustynię, wiedziony pasją, niezmordowany, zaciekły. Sam śmiał się z szaleństwa swojej wyprawy, ale jego odwaga domagała się szacunku. Więc otrzymywał miejsce do spania, zapasy na drogę, przewodników. Pięć lat wędrował, czasem mieszkając w pobliżu danej afraagry nawet kilka miesięcy. Potem zmarł, w czasie wędrówki przez ziemie plemienia g’loulerów. Zgodnie z jego ostatnią prośbą zmumifikowaliśmy ciało i odesłaliśmy je na południe.

Aweloney zmrużyła powieki.

– Pieśniarka Pamięci… To wszystko prawda, wraz z ciałem dotarły do nas Wędrówki. Cztery tomy. Najbardziej szczegółowe kompendium wiedzy o Issaram, jakie zna świat. Wasze zwyczaje, tradycje, legendy. Różnice między plemionami wschodnich, centralnych i zachodnich Anaarów. Rysunki odzieży, broni, ozdób, biżuterii. Mumia Regelessa została pochowana pod posadzką tej komnaty. To największy honor, jaki może spotkać sługę Biblioteki.

Deana spojrzała w czarne oczy swojej gospodyni. Wyglądało na to, że nie żartuje.

– Mam stąpać ostrożnie?

– Sądzę raczej, że byłby zaszczycony. Chcesz rzucić okiem na jego pracę?

Podeszły do stołu, gdzie na znak dany przez Aweloney znalazła się opasła księga. Pergaminowe pożółkłe karty były na wpół przejrzyste, ale poza tym pozostawały w doskonałym stanie.

Czarnoskóra kobieta ostrożnie przewracała strony, pełne pięknych rysunków i drobnego, precyzyjnego pisma. Istniała spora szansa, że uczony sprzed wieków pomylił powołanie, jego ilustracje stworzono pewną ręką i mimo ubogiej palety barw wspaniale oddawały wszystkie szczegóły. Postacie mężczyzn, kobiet i dzieci w strojach odświętnych, kapiących od ozdób, lub codziennych, prostych i niekrępujących ruchów. Wszystkie twarze były zasłonięte, ale w jakiś sposób żywe, jakby rysownikowi udało się zajrzeć pod ekchaary i dostrzec pod nimi prawdziwych ludzi.

Broń, szable, miecze, włócznie, łuki, plecione proce i pociski do nich. Nie wyglądały jak współczesne, yphiry sprzed trzystu lat były dłuższe, miały masywniejsze zarówno głownie, jak i rękojeści, talhery za to noszono krótsze, cięższe, wyraźnie jeszcze nawiązujące do swojej matki, szabli taldesch. Deana nie rozpoznawała też niektórych ubiorów i ozdób.

– Część rzeczy jest już inna.

Aweloney przytaknęła, przewracając kolejną kartę.

– Wszystko zmienia się przez cały czas. Są jednak tacy – obrzuciła spojrzeniem obu Oglalów – którzy zdają się tego nie zauważać, gotowi wypruwać wnętrzności w imię dawno przebrzmiałych prawd.

Starszy ośmielił się wyrazić sprzeciw.

– Prawda nie może przebrzmieć.

– Tysiąc lat temu Dalekim Południem władała Wielka Matka pod postacią Białej Słonicy, a inni bogowie byli jej dziećmi. I to było prawdą. A nie minęło trzydzieści lat od chwili, gdy otworzyło się Oko i Maleyech Samaid zapytał: „Co z nami teraz będzie?”, po czym resztki jego ludu zginęły na Uroczysku, zapędzone tam przez zbuntowane Rody Wojny. I gdzie jest teraz prawda o Białej Słonicy? Jedyna, jaką się tu toleruje, jest kuglarską atrakcją wyprowadzaną na ulice miasta dwa razy w roku. Więc jaka jest prawda na dziś?

Kobieta zamknęła księgę, nieco gwałtowniej, niżby należało ze względu na wartość dzieła, i ruchem głowy kazała młodszemu Oglalowi odnieść ją na miejsce.

Deana obserwowała jej twarz. Gniew, ale ponury, zapiekły, podszyty bezradnością i irytacją. Najpewniej na wszystkich głupców tego świata.

– Nie wiedziałam o tym – mruknęła możliwie spokojnym głosem. – Ale czy to bezpieczne? Powtarzać takie historie w mieście Agara?

– Biblioteka ma… nie ma takiego słowa w twoim języku, ciekawe… nietykalność – dodała w meekhu. – W tych murach można mówić o wszystkim, byleby tylko dyskusje nie wychodziły poza główną bramę. Widziałaś płaskorzeźby na jej powierzchni? Agar pokonujący demony? To dar Świątyni Ognia, dyskretne, jak na nich, przypomnienie, kto rządzi w Białym Konoweryn. Ale nawet Kamień Popiołu nie ośmieli się rzucić wyzwania Bibliotece, jeśli chce mieć dostęp do wszystkich kronik rodów, spisywanych od przeszło tysiąca lat.

– Kronik rodów?

– Chodzi o Krew Agara, oczywiście. Wierz mi, nawet kochanki i nałożnice w pałacu nie są dobierane przypadkowo.

Deana westchnęła.

– Słyszałam już o tym. I nadal sądzę, że to przypomina hodowlę bydła.

– Nie bydła, tylko Boskiej Krwi. Tak już tu bywa. A wy? – Aweloney zwróciła się do obu uczonych. – O co się kłóciliście?

Starszy zrobił gniewną minę, zasapał.

– O Gelurtiego. Znów. Mój pożałowania godny syn, za którego nie przestaję się wstydzić nawet wtedy, gdy jem, śpię i wydalam, twierdzi, że ten oszust naprawdę ujrzał twarz jednego z wojowników i nie został zabity. Mimo że wojownik o tym wiedział. A przecież… – łysina ojca zaczynała się pokrywać purpurą – … mamy cztery niezależne świadectwa o tym samym wojowniku, który dwa dni później rozpłatał dwóch ludzi po tym, jak zobaczyli jego oblicze.

Ciemnoskóra kobieta przymknęła oczy z wyraźnym znużeniem.

– To historia sprzed więcej niż stu sześćdziesięciu lat. Teraz sama widzisz, co miałam na myśli, mówiąc o głupcach żyjących we własnym świecie. Gelurti z Avo bardzo chciał zasłużyć na miejsce pod posadzką, uważał się za następcę Regelessa, lecz ponieważ nie miał dość sił, pieniędzy lub odwagi, by podróżować na północ, zadowolił się zbieraniem wiedzy od Issaram przyjeżdżających do Konoweryn z karawanami. Jego dzieło Opowieści targowe nadal jest dyskutowane.

– Po stu sześćdziesięciu latach?

– Owszem.

– I oni – Deana przenosiła wzrok z jednego mężczyzny na drugiego – spędzają czas, dyskutując o tym, co napisał kilka pokoleń temu jakiś Gelurti, mimo że mogliby sami wyjść do miasta i porozmawiać z przebywającymi tu Issaram? I po prostu zapytać, dlaczego ten wojownik mógł darować życie jednemu człowiekowi, a zabił dwu następnych?

Obaj popatrzyli na nią, jakby była niespełna rozumu.

– Widzisz – w szepcie jej towarzyszki kryły się zatrute igły. – Uczeni. Brakuje nam takich jak Regeless, pozyskujących wiedzę u źródła. Ci wolą dyskusje o tym, co ktoś napisał i dlaczego, a ich wnuki będą rozprawiać o tym, czy relacje z dyskusji na temat innych dyskusji nie zostały przypadkiem przekłamane. Nic dziwnego, że przez trzysta lat nie dołożono tu żadnej księgi.

Starszy z Oglalów skrzywił się, jakby Aweloney poczęstowała go pucharem soku z cytryn. Widać było, kto tu ma ambicję spocząć obok sławnego podróżnika.

– A dlaczego mógł zrobić to, co zrobił? Ten wojownik z Opowieści Gelurtiego.

Deana uśmiechnęła się pod ekchaarem.

– Chcecie pohandlować? Wiedza za wiedzę. Słyszałam, że macie tu księgi o spokrewnionych z Issaram plemionach, które uciekły na południe po objawieniu przez Harudiego Praw.

Mężczyźni wymienili spojrzenia.

– Właściwie to tylko kilka stron w kilku różnych tomach. Niewiele mamy na ten temat, Biblioteka nie została jeszcze wtedy założona. – Młodszy wydawał się szczerze zakłopotany. – Pisze się, że były trzy fale wędrowców, ze wschodnich, centralnych i zachodnich Anaarów, że część z nich została na pustyni, walcząc ze swoimi fanatycznymi kuzynami, którzy zasłonili twarze i wyrzynali wszystkich krewniaków, jeśli ci nie chcieli poddać się ich Prawom. Niektórzy twierdzą, że…

Starszy szturchnął syna w bok i zmierzył Deanę przebiegłym spojrzeniem.

– Wymiana, wojowniczko? Wiedza za wiedzę?

– Wasza informacja nie wygląda na zbyt wiele wartą. Żadnych nazw plemion, rodów ani imion. Nic, czego bym sama nie wiedziała. Nie tego szukam.

Grymas mężczyzny przypominał uśmiech Samiyego, gdy ten proponował jej wymianę języków.

– Jest jedna księga… z jedną stroną… na której są nazwiska siedemnastu rodów i około trzydziestu imion uciekinierów z centralnej części Anaarów. Podobno ty też stamtąd pochodzisz.

Zastanowiła się.

– Jest jedno z mało znanych Praw Harudiego, które pozwala w pewnych okolicznościach wybierać. – Wykonała gest wymiany. – Jesteś ciekaw?

Wpatrzona w mężczyzn, nie widziała twarzy Aweloney, ale była gotowa założyć się, że tamta uśmiecha się szeroko i radośnie. Najwyraźniej targowanie to było to, co Konowerczycy lubili ponad wszystko.

Oglal ojciec wydął pogardliwie wargi.

– Po co mi wiedza, o którą mogę zapytać pierwszego lepszego Issaram?

– Za kolejne sto sześćdziesiąt lat? Poza tym jestem Pieśniarką Pamięci, znam historie i prawa lepiej niż szukające przygód młodziki, wynajmujące się do ochrony karawan. Ten wojownik, który darował życie Gerultiemu, był starszy, mam rację?

Cichy, kobiecy śmiech świadczył, że trafiła.

– Może tak. Może nie. Ta żałosna pisanina nie jest zbyt precyzyjna – odpowiedział Oglal Starszy.

– Och, sądzę, że jest. Sądzę też, że nie chcesz tak naprawdę mojej wiedzy, bo przegrałbyś spór z synem.

Purpura wystrzeliła zza kołnierza i błyskawicznie pokryła twarz mężczyzny.

– Co?

– On twierdzi, że ten wasz uczony napisał prawdę. Ty, że kłamał, wymyślał głupstwa, więc nie zasługuje na miejsce pod posadzką tej sali. Jeśli udowodnię, że mógł napisać prawdę, twoje szanse na znalezienie się tu kiedyś… po śmierci, będą mniejsze. Mam rację?

Aweloney zaklaskała cicho.

– Pięknie. Zawsze mówiłam, że Issaram są jak dobrze wyważone ostrze. Potrafią doskonale szukać słabych punktów i uderzać w nie z całą siłą. Zgoda.

Deana spojrzała na nią, napotykając perłowy uśmiech i ogniki szczerej radości w oczach kobiety.

– Co, zgoda?

– Wymienimy się wiedzą. Dostaniesz swoje nazwy rodów i imiona w zamian za rozwiązanie tego sporu. Dlaczego jeden człowiek przeżył, a dwaj inni zginęli?

– Z powodu seh’rodri. To stare słowo, a właściwie dwa słowa, sehonar omorodrin. Akt lub raczej łaska wątpliwości. Mówi o nim Piętnaste Prawo Harudiego, spisane w najstarszym znanym nam języku, tym, którego używaliśmy w czasie Wojen Bogów i tysiąc lat po nich. Chodzi o różnicę w dawnym znaczeniu słów „zobaczyć” i „ujrzeć”. Pierwsze prawo wyraźnie mówi, że jeśli ktoś ujrzy twoją twarz, ty lub on musicie umrzeć, nim słońce ponownie wstanie. Ale w starym języku „zobaczyć” i „ujrzeć” to nie to samo. Jeśli stanę bez ekchaaru, a ktoś zerknie na mnie z odległości dwustu kroków i zaraz odwróci wzrok, to zobaczy moją twarz, ale jej nie ujrzy, rozumiecie?

Cała trójka patrzyła na nią z wyraźnym wahaniem.

– Ujrzeć i zobaczyć. – Deana szukała słów, bo nawet język Issaram przez ostatnie stulecia połączył znaczenie obu tych wyrazów. – Z dwustu kroków, ktoś, kto przez mgnienie oka spojrzy, będzie mógł powiedzieć, że zobaczył moją twarz, ale… eee… nie potrafiłby mnie rozpoznać ani nie mógłby narysować mojego portretu, choćby był obdarzony takim talentem, jak ten wasz uczony. – Wskazała księgę, którą wcześniej oglądali. – Ujrzenie musi być aktem świadomym. Tylko wtedy dochodzi do utraty kawałka duszy.

Starszy mężczyzna nie wyglądał na usatysfakcjonowanego.

– To dość… mało przekonujące.

Uśmiechnęła się i pokazała mu gest zdziwienia.

– Mało przekonujące, choć chodzi o wiarę? A dlaczego? Świadome spojrzenie jest cechą ludzi. Zwierzęta potrafią patrzeć, mogą cię zobaczyć, ale nie są w stanie cię ujrzeć. Nie potrafią zajrzeć w głąb twojej duszy i jej skraść. Dlatego w afraagrze nie muszę zasłaniać twarzy, gdy idę wydoić kozy, i nie muszę zabijać każdego pająka, który przyplącze się do mojej sypialni. I mogę, w szczególnych okolicznościach, jeśli nie jestem pewna, czy ktoś naprawdę ujrzał moją twarz, czy ją tylko zobaczył, zastosować seh’rodri. Mgnienie oka, gdy poluzowany ekchaar odsłoni oblicze, duża odległość, ciemność nocy… Wtedy mam wybór. Tym jest łaska wątpliwości. Oczywiście muszę później, w afraagrze, poddać się sądowi Wiedzących, którzy ocenią, czy moje wątpliwości były prawdziwe, czy też wynikały z braku odwagi.

Krępy uczony założył ręce na piersi i zmrużył podejrzliwie oczy. Deana mogłaby przysiąc, że kępki włosów za uszami nastroszyły mu się wojowniczo.

– A dzieci?

Spodziewała się takiego pytania. Zawsze, gdy obcy rozmawiali z Issaram o ich wierze, wyciągali ten argument, niczym wódz rzucający na pole bitwy ukryte rezerwy.

– Wierzymy, że dziecko staje się człowiekiem po ukończeniu dziewięciu lat, więc młodsze dzieci nie mogą ci skraść duszy – zaczęła ostrożnie. – Zresztą dziewięć lat to wiek umowny. Harudi zapisał…

Gdy nadchodzi dorosłość.

Bibliotekarka rzuciła cytat z Praw i Deana nagle zrozumiała, że znalazła się w ogniu dyskusji, które w tych murach trwają zapewne od wielu lat.

– Tak. A Piąty Zwój rozstrzyga ten zapis. Wcześniej bywało różnie, każde z plemion miało swoją granicę, jedne uznawały dwanaście lat, inne osiem, jeszcze inne sześć. Najczęściej było to siedem lat, wiek, gdy dostaje się pierwszą prawdziwą broń na własność. Potem, w czasach Wojen o Zwoje, uznano, że dziewczynka wchodzi w dorosłość, gdy pierwszy raz krwawi. Najmłodsza, jaką odnotowały nasze kroniki, krwawiła, gdy miała dziewięć lat, trzy miesiące i jedenaście dni. A my chłopców traktujemy tak samo jak dziewczynki.

Spojrzała na obu mężczyzn, nagle purpurowych, nerwowo mnących szaty, odwracających wzrok, i obudziła się w niej nutka podszytego niesmakiem rozbawienia. Uczeni. Zapewne żyją w świecie, na którym ludzie pojawiają się w tajemniczy sposób, dzięki boskiej interwencji. A dzieci pałętające się im pod nogami to jakieś dziwne półludzkie byty nie wiadomo skąd.

– Sądzę, że to wystarczy. – Aweloney przestała się uśmiechać i lekko pokręciła głową. Najwyraźniej były tematy, których mury świątyni wiedzy mogłyby nie wytrzymać. Deana poczuła złośliwą pokusę. Ciekawe, czy jak szybko trzy razy powiem „poród”, to biblioteka się zawali?, pomyślała.

– Dziewięć lat. Niektóre plemiona interpretują zapis w Piątym Zwoju jeszcze dokładniej, właśnie jako dziewięć lat, trzy miesiące i jedenaście dni. Jeśli więc moją twarz zobaczy dziecko, którego wieku nie znam i nie dam rady go sprawdzić, mogę zastosować seh’rodri. Jeśli nie jestem pewna, czy ktoś naprawdę ujrzał moją twarz, zajrzał w głąb mojej duszy, skradł mi ją, także. Tak jak, najpewniej, wojownik z księgi waszego uczonego.

Obaj badacze milczeli, patrząc na nią podejrzliwie.

– To… – zaczął młodszy.

– Tego nie ma w Wędrówkach Regelessa – jego ojciec nie dawał za wygraną.

– Oczywiście. Samotny podróżnik snujący się przez kilka lat po przedsionkach afraagr na pewno opisze dokładnie świat plemion, których historia sięga czasów Wojen Bogów. – Deana westchnęła ciężko, czując się, jakby rozmawiała z osłem, a nie dojrzałym mężem. Ten starszy, ze swoją arogancką miną i głupim przekonaniem o własnej racji, zaczynał ją irytować. – Nawet najstarsi i najmądrzejsi z naszych Pieśniarzy Pamięci nie twierdzą, że poznali więcej niż kilka słów z opowieści, którą snujemy jako Issaram. Sądzisz, że dyskusje i kłótnie o znaczenie poszczególnych Praw Harudiego już ustały? Wojny o Zwoje zakończyły się ponad tysiąc lat temu, a i tak plemiona różnią się strojami, obyczajami, ulubioną bronią. Pierwsze siedem Praw Harudiego jest jak stal w ostrzu skuwanym w ogniu, one trzymają nas razem, pozostałe czternaście to miękkie żelazo, które każdy interpretuje po swojemu. Dlatego ten wojownik mógł darować życie waszemu uczonemu, choć inny mógłby go zabić bez najmniejszego wahania. Bo nie jesteśmy martwymi bytami zapisanymi w księgach – wskazała półki – lecz żywymi ludźmi, dzięki czemu jeszcze żyjesz, Oglalu z Fyz.

Zamrugał nagle i przełknął ślinę wyraźnie zaskoczony.

– Cc…co? Dlaczego…

Deana powoli położyła dłonie na rękojeściach talherów.

– Twoja postawa, ręce założone na piersi, to w moim plemieniu obraźliwe wyzwanie do walki – wyszeptała. – Uważasz się za biegłego w wiedzy o Issaram, a tego nie wiesz? Być może trzysta lat temu ten gest nie miał takiego znaczenia albo twój Regeless nie odwiedził afraagr d’yahirrów. Znoszę twoją bezczelność i gdybym nie sądziła, że wynika ona z ignorancji, wyciągnęłabym broń. To właśnie przykład seh’rodri, aktu wątpliwości. Nie wiem, czy jesteś szaleńczo odważnym wojownikiem, czy głupcem, który nie wie, co mówi jego ciało, więc nie odpowiadam na twoją obelgę.

Ręce mężczyzny opadły, dłonie splotły się z przodu, potem z tyłu ciała, znów z przodu. Deana obserwowała ten nerwowy taniec z coraz większym rozbawieniem.

– Żaden z tych gestów nic nie znaczy, choć lepiej, byś nie wysuwał lewej stopy w przód. To pozycja rozpoczynająca atak.

Stopy starszego uczonego ustawiły się karnie obok siebie.

– Dobrze. Jeśli uznałeś, że moja wiedza jest cenna, chciałabym zobaczyć tę księgę z nazwiskami. Natychmiast.

– Możecie iść jej poszukać. Obaj. – Bibliotekarka skinęła głową, a mężczyźni ukłonili się, starszy głębiej, i cofając do wejścia, wyszli.

W sali zapanowało milczenie. Przez chwilę czarne oczy Aweloney przypatrywały się Deanie z napięciem. Nagle się rozluźniła.

– Nie powinnaś wspominać o miesięcznym krwawieniu. W tym kraju to sprawy kobiet, o których mężczyźni nie życzą sobie nic wiedzieć.

Deana westchnęła.

– A w moim plemieniu jest jedno powiedzenie, które chyba powie ci o nas więcej niż wszystkie te księgi i zwoje. Chcesz usłyszeć?

– Oczywiście.

– Przełożę ci to na meekhański, bo w k’issari się nie rymuje, a nie jestem pewna swojego suanari. Idzie to tak. – Uśmiechnęła się, choć tamta nie mogła tego zobaczyć. – Gdy twoja kobieta robi lepiej szablą niż ty, dobrze jest wiedzieć, kiedy ma trudne dni.

Nagrodą był śmiech, głośny i szczery. Bibliotekarka aż oparła się o kamienny stół.

– Oj… Ojej. Masz rację, to mówi więcej… Ale nie mogę tego umieścić w żadnej księdze, bo…

– O takich rzeczach się nie pisze?

– Właśnie. A to o zakładaniu rąk na piersi to prawda?

– Tak. To możecie zapisać?

– Och, oni z pewnością to zrobią. Wraz z opisem, jak to otarli się o śmierć, zdobywając tę wiedzę. Skąd wiedziałaś, że wojownik z Opowieści targowych był starszy? Gerulti wspomniał o tym tylko raz, pisząc o twarzy pobrużdżonej tysiącem wiatrów.

Deana wzruszyła ramionami w geście znanym jak świat długi i szeroki.

Seh’rodri to akt wątpliwości. A młodość jej nie zna.

Загрузка...