Epilog

Zawieja skończyła się przed dwoma dniami, lecz po niej przyszedł śnieg i białe płatki sypały się z nieba przez wiele godzin. Świeży puch zalegał wszędzie w zaspach sięgających na wysokość dwóch stóp. Obóz znikł, wtopił się w krajobraz; obcy, nieświadomy obecności Straży, mógłby go nie zauważyć, przechodząc w odległości kilku kroków.

Obóz. To była stanowczo zbyt nobilitująca nazwa dla kilku jam wygrzebanych w ubitym śniegu, który na tej przełęczy zalegał na głębokość wielu łokci. Nie rozkładali namiotów, ostrzeżeni wyglądem okolicy; gładkie skalne ściany wznosiły się na pół mili, zlodowaciały śnieg pomiędzy nimi wyglądał jak wylizany. Nazwa, jaką miejscowi nadali przełęczy, Świstawka Dress, też nie wzięła się znikąd. No ale jeśli los albo rozkaz dowództwa pośle człowieka na jedyną drogę prowadzącą za Wielki Grzbiet, na daleką Północ, ziemie mroźnych pustkowi i smaganego wiecznymi wichrami oceanu, na którym góry lodowe i płaty kry tańczą ze sobą od tysiącleci, czyli tam, gdzie zaczynało się prawdziwe królestwo Anday’yi, to powinien się spodziewać, że w tym miejscu może być zimno i wietrznie.

Wygrzebali jamy na aherską modłę, kopiąc doły przykryte od góry półokrągłym dachem ze śnieżnych bloków, a gdy Dress zachciało się świsnąć, siedzieli w nich, pilnując na zmianę, by tumany niesionego z północy śniegu nie zasypały wejść.

To była trzecia, najdłuższa, trwająca prawie cztery dni wichura, którą musieli tu przetrwać. Po wszystkim, tak jak i wcześniej po podobnych zadymkach, niebo się przejaśniło, a temperatura gwałtownie spadała. Najlepszym sposobem ustalenia, jak bardzo, była obserwacja, w jakim tempie broda i wąsy pokrywają się szronem. Jeśli człowiek po przejściu dwudziestu kroków wyglądał niczym posiwiały dziad, było naprawdę zimno. Ale w gruncie rzeczy ten mróz ich cieszył. Oznaczał, że przez najbliższe cztery albo pięć dni nie będzie kolejnej śnieżycy.

Siedzieli na przełęczy od miesiąca, zgodnie z rozkazem obserwując drugą stronę Wielkiego Grzbietu. Kenneth początkowo uważał ten rozkaz za absurd, idiotyczny wymysł armijnej biurokracji, w której jakiś chędożony w zad oficerek, chcąc się popisać przed przełożonymi, postanowił, że Strażnicy zajmą się też kontrolą tego przejścia.

Jakby ktokolwiek mógł korzystać z przełęczy leżącej, jak podawały imperialne mapy, prawie trzy mile nad poziomem morza, zamkniętej z boków ośmiomilowymi szczytami i prowadzącej donikąd. Ale rozkaz to rozkaz. Mieli rozbić tu obóz i sprawdzać, czy nic nie próbuje się tędy przedostać.

Dziś polecenie sztabu nie wydawało się już tak idiotyczne.

Porucznik ruszył na obchód okolicy w towarzystwie Velergorfa.

– Co po drugiej stronie?

– Bez zmian. Taka wichura to dla nich nie nowina. Poza tym, panie poruczniku, sądzę, że tylko my jesteśmy tak głupi, żeby siedzieć na środku świstawki i brać na siebie całą jej moc.

– A ludzie?

Wytatuowany dziesiętnik spojrzał na niego z ukosa.

– Pyta pan o tych dwóch z Trzeciej, co się dwa dni temu wzięli za łby, czy o Wilka, który omal nie zastrzelił Blanda?

To była nowa wiadomość.

– O co im poszło?

– Nie wiem, nie chcą powiedzieć. Wie pan, jak to jest, siedzisz w norze parę dni i nocy i w pewnym momencie chcesz zabić najlepszego kompana, bo trąci cię przypadkowo łokciem.

– Nieraz siedzieliśmy w norach dłużej.

– Ale nie w takim miejscu. Tu jest wysoko, źle się oddycha, ciężko myśli, a jak przyjdzie wichura, to na zewnątrz nic, tylko ciemność i wycie, jakby świat się skończył. Zazwyczaj na patrolach więcej się dzieje.

– Więc? Twierdzisz, że chłopcy się nudzą?

Podoficer skinął głową.

– Nudzą. I są poirytowani. Potrzebują jakiegoś zajęcia albo sami je sobie znajdą.

No tak. Stare wojskowe powiedzenie twierdziło, że nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż żołnierze, którzy sami próbują wypełnić sobie wolny czas.

Zeszli nieco niżej, w miejsce, gdzie nad wąską, prowadzącą w dół ścieżką wznosiła się wysoka na pięćdziesiąt łokci skalna ściana, i stanęli oko w oko z Patykiem. Młody żołnierz otworzył na ich widok usta i przełknął ślinę.

Zasalutował, co wyglądało dość dziwnie, bo lewą ręką trzymał swoją ciężką tarczę nad głową.

– Patyk?

– Tak jest, panie poruczniku!

– Co ty robisz?

– Eeee… nic, panie poruczniku. Ale nie stałbym w tamtym miejscu, panie poruczniku.

– Bo?

Z góry dobiegło coś jakby sapnięcie.

– Proszę do mnie, panie poruczniku. Szybko. Obaj.

Stanęli przy Strażniku, kryjąc się pod jego tarczą, i w tej samej chwili z góry sypnęły się drobinki lodu. Żółte perełki, odbijając się od skalnej ściany, padały na śnieg, garść zabębniła o tarczę. Kenneth zapatrzył się na to niezwykłe zjawisko.

– Żółty grad?

Velergorf też wyglądał na zaskoczonego.

– Nie mam pojęcia, co to. – Podrapał się po wytatuowanym policzku – ale na pewno jest jakieś mądre wyjaśnienie, panie poruczniku.

Z góry dobiegło pytanie:

– No i co, Patyk?

Żołnierz spojrzał na dowódców z przepraszającą miną, opuścił tarczę i zaryczał:

– Fenlo wygrał!

– Ha! Miałem rację! Jest tak zimno, że szczyny zamarzają w powietrzu. Jesteś mi winien…

Nie dosłyszeli, co mówił dalej, ale nie musieli. Kenneth spojrzał na Velergorfa i milczał.

– Masz rację – mruknął wreszcie. – Nudzą się. Od jutra dwumilowe marsze na południe i z powrotem. W pełnym rynsztunku. Dziesiątkami. A dzisiaj wieczorem zrobię niespodziewany przegląd ekwipunku i broni. Uprzedź wszystkich.


*


Jak powiadał jeden z jego byłych dowódców, plany robimy tylko po to, żebyśmy potem wiedzieli, co właściwie się nie udało. Gdy wrócili do obozu, do Kennetha swobodnym krokiem, ukrywając ziewanie, podszedł Wilk. Zasalutował niedbale i wskazując na północną stronę przełęczy, złożył raport. Porucznik wysłuchał go, poklepał po plecach, uśmiechnął się szeroko i znikł w jednej z wygrzebanych w śniegu nor.

Strażnik odwrócił się i ruszył przez obóz, leniwie pozdrawiając resztę żołnierzy. Minął Fenlo Nura, zajętego przeliczaniem leżących na kawałku skóry monet, pozdrowił Patyka, zawzięcie szorującego śniegiem swoją tarczę, machnął dłonią kilku żołnierzom, ubijającym właśnie sypki puch i rozkładającym na nim namiotowe płachty, na których lądowały części wojskowego oporządzenia. Ludzie wchodzili i wychodzili z nor, krzątali się, fruwały tumany śniegu, kilka psów hasało wokół, poszczekując radośnie. Im też siedzenie w jamach dawało w kość.

Sielanka.

Gdy słońce wzniosło się wystarczająco wysoko, by zajrzeć na przełęcz, porucznik wyszedł ze śniegowej nory ubrany tylko w spodnie i skórzane buty. Uniósł dłoń pod światło, uśmiechnął się i powoli, nie wykonując gwałtowniejszych ruchów, usiadł na rzuconej na śnieg skórze, wystawiając twarz i pierś do słońca.

Spokój i odpoczynek.

W ciszę wdarł się nagle odgłos biegnących psów, sapanie, poskrzypywanie uprzęży i świst płóz trących o śnieg. Pół tuzina sań wdarło się do obozu, rozbijając płytkie zaspy i sypiąc wokół bielą. Kilku żołnierzy ledwo uniknęło stratowania, leżące na skórach rzeczy znikły, ktoś klął soczyście i barwnie, mieszając słowa wessyrskie i meekhańskie.

Sanie zatrzymały się, ciągnące je psy przywarły do ziemi, szczerząc kły i powarkując gniewnie. Z każdego pojazdu zeskoczyło dwóch ludzi, wszyscy z bronią w ręku, lecz zanim Strażnicy zdążyli sięgnąć po własną, jeden z przybyłych odrzucił na plecy ciężki kaptur, ukazując czarne włosy oraz takąż gęstą brodę, i ryknął:

– Wywiad Wewnętrzny! OlaghesBrend, Szczur trzeciej klasy. Kto tu dowodzi?

Kenneth uśmiechnął się szeroko, bo mężczyzna cały czas patrzył na niego.

– Ja. Porucznik KennethlywDarawyt. Szósta Kompania Szóstego Pułku Górskiej Straży.

Podniósł się powoli. Przy tym mrozie wykonywanie jakichkolwiek gwałtowniejszych ruchów było proszeniem się o odmrożenie, a Anday’ya zawsze chętnie wysłuchiwała takich próśb.

– Wiem, jak się nazywasz, opisano mi twój wygląd, poruczniku. – Na brodatej twarzy zagościło na chwilę coś w rodzaju niesmaku. – Szukam słynnych Czerwonych Szóstek, które zabijają bandytów całymi setkami i w imieniu Imperium prowadzą armię barbarzyńców przeciw samemu Ojcu Wojny. To podobno wy. Dziwię się tylko, że wjechałem do tego obozu jak do kurnika. To ma być Górska Straż, która śpi pod śniegiem, żre kamienie i szczy lodem? Ja…

Zamilkł, z wyraźną konsternacją obserwując krąg uśmiechów, które wykwitły na brodatych, wąsatych i wytatuowanych gębach żołnierzy.

– Co was tak, do cholery, śmieszy?

Kenneth powoli pokręcił głową.

– Za dużo by mówić. Co cię tu sprowadza? Straż nie wykonuje poleceń Szczurzej Nory. Jeżeli jesteś Szczurem. Trzeciej klasy na dodatek. Bo słyszałem, że od Szczurów wymaga się myślenia. I tak między nami mówiąc, jeśli któryś z twoich ludzi wykona gwałtowniejszy ruch, będzie martwy.

– Co?

Czarnobrody zamrugał i rozejrzał się po raz pierwszy. Żołnierze stali wokół sań w luźnych grupkach. Na ich twarzach nie gościło nic poza spokojnym zainteresowaniem. Żaden nie trzymał broni w ręku.

– Lepiej go posłuchaj, Olag. – Jeden z przybyłych zdjął z twarzy oszronioną chustę i powoli zsunął kaptur na plecy. Kennetha nawet nie zdziwiło, że okazał się krótko ostrzyżoną blondynką. – Swędzi mnie między łopatkami jak jasna cholera.

– Ilu ludzi ma liczyć moja kompania? – Porucznik przestał się uśmiechać. – A ilu widzisz? Dwudziestu? Prawdę powiedziawszy, sam nie wiem, gdzie jest reszta. Wilk?

Śnieżna zaspa po lewej stronie kręgu sań zatrzęsła się i rozsypała. Czterech żołnierzy wyłoniło się spod śniegu, bełty położone w rowkach kusz błysnęły zimno.

– Znaleźliśmy ich ślady dziś o świcie, panie poruczniku. Musieli przeczekać wichurę parę mil stąd, poniżej siodła przełęczy, pewnie w tych jaskiniach, które minęliśmy. Tuzin ludzi, sześć sań, psy. Dwie godziny temu ruszyli w górę, starając się poruszać cicho. Godzinę temu zatrzymali za zakrętem, jakieś czterysta jardów od nas, i naradzali. I chyba wtedy wpadli na ten głupi pomysł. Gdyby rzeczywiście udało im się nas zaskoczyć, pewnie byłaby tu niezła jatka.

– Tak. – Kenneth cmoknął, jakby lekko zniecierpliwiony. – Jak już wspomniałem, lepiej, żebyście nie wykonywali żadnych gwałtownych ruchów, przynajmniej dopóki nie potwierdzę, kim jesteście. Jeśli będę miał jakiekolwiek wątpliwości…

Nie dokończył, bo kolejny stojący kilka kroków za brodaczem obcy zrzucił kaptur i odsłonił twarz. Szopa jasnych włosów rozsypała się w nieładzie, a wielkie błękitne oczy wlepiły się w Strażnika z niespotykaną intensywnością.

– To chyba nie będzie konieczne, poruczniku. To ja prosiłam, żeby się z wami spotkać. Ładna blizna.

Kenneth nagle poczuł się cholernie zakłopotany tym, że stoi półnagi przed tą dziewczyną. Blizna, o której mówiła, ciągnęła się od środka lewego obojczyka po sam mostek.

– Hrabianka LaiwasonBaren – mruknął, usiłując pokryć zmieszanie. – Nie spodziewałem się, że cię jeszcze ujrzę.

– Nie hrabianka i nie Laiwa. – Dziewczyna pokręciła głową. – Wie pan o tym, poruczniku. Matka dała mi na imię Onelia, ale wolę, jak nazywają mnie Nel.

– Czemu chciałaś się z nami spotkać?

– Potrzebuję ludzi, którzy pójdą ze mną przez savhoren. W Mrok.

Kenneth obrzucił wzrokiem towarzyszące jej Szczury. Żaden nie wyglądał na zszokowanego tą deklaracją.

– Po co?

– Odnaleźć jedną dziewczynkę.

Chwilę zajęło mu skojarzenie faktów.

– Podobno spłonęła.

– Nie. Raczej nie. Wiedzielibyśmy o tym.

– Dlaczego my? – Porucznik wskazał na towarzyszących jej ludzi. – Bojowa drużyna Szczurzej Nory nie wystarczy?

– To wy ściągnęliście ją z haków. To was mój… brat do niej zaprowadził. Wędrowaliście już tamtędy, piliście tamtejszą wodę, oddychaliście powietrzem. Wciąż nosicie ślad Mroku we krwi. Nie znajdę nikogo lepszego.

Kenneth pokiwał głową i wskazał kciukiem za swoje plecy.

– Mamy pilnować tej przełęczy, żeby aherowie nie dali rady nią przejść.

Czarnobrody Szczur sapnął i odezwał się, nie kryjąc sarkazmu.

– Aherowie, co? A iluż to ich zamierza nią przejść?

Kwadrans później stali w miejscu, skąd rozciągał się widok na północ. Prawdziwą Północ, gdzie nigdy nie stanęła stopa człowieka.

Porucznik, ubrany już i uzbrojony, wskazał mieczem na olbrzymie obozowisko, składające się z tysięcy skórzanych namiotów i śnieżnych chat.

– Jeśli dobrze liczę, to chyba wszyscy.


*


Drzwi kajuty otwarły się cicho, wpuszczając do środka świeże powietrze i mężczyznę w turbanie z twarzą ukrytą pod kilkoma zwojami tkaniny. Przybysz miał na sobie lekkie spodnie, jedwabną kamizelkę haftowaną w kwiaty i węże, a jego przedramiona zdobiły dwie stalowe bransolety, które szczęknęły głucho, gdy założył ręce na piersi i skłonił jednocześnie energicznie głowę. Kailean uznała, że to dziwny sposób witania się, ale co kraj, to obyczaj.

Laskolnyk zmierzył go wzrokiem, ale ani nie oddał powitania, ani nie wstał i nie wyszedł zza szerokiego biurka, ani nie wskazał na stojące naprzeciwko krzesło.

Zasłona na twarzy nie pozwalała stwierdzić, czy ta obcesowa niegrzeczność ubodła obcego.

– Kciuk – rzucił cicho khadar.

Po czym rozparł się na krześle, złożył dłonie w piramidkę i się uśmiechnął. To był jeden z tych uśmiechów, które powodowały, że stepowi bandyci schwytani przez czaardan popuszczali w spodnie i zaczynali opowiadać o wszystkim, co wiedzieli. I choć nie byli już na stepach, czaardan formalnie nie istniał, a ten obcy nie był zbójem, to widać było, jak się spina. Bransolety brzęknęły nerwowo.

Laskolnyk kontynuował.

– Tylko Kciuk? Nic więcej? To niezbyt wyszukany przydomek.

– Dla mnie jest w sam raz, generale.

– Dobrą miałeś podróż?

– Łodzią, konno, wielbłądem i znów łodzią. Dobrze było wyrwać się z miasta.

– Rozumiem. Moi ludzie cię sprawdzili. Wydajesz się tym, za kogo się podajesz.

Mężczyzna znów wzdrygnął się lekko.

– To było niepotrzebne.

Kailean łatwo mogła sobie wyobrazić, jak Kciuk zaciska usta i mruży oczy. Co jak co, ale gdy Niiar, Kocimiętka i Janne zabierali się do „sprawdzania” kogoś, to czasem człowiek przez następne miesiące budził się w nocy z krzykiem. Uprzejmy uśmiech nie znikł z twarzy Laskolnyka.

– Było potrzebne. Twoje uwierzytelnienia wydawały się w porządku. Znak Psiarni, hasło, pergamin. Ale znak i pergamin można podrobić, a hasło wydrzeć z czyjegoś wyjącego z bólu gardła. Potrzebowaliśmy odrobiny czasu, by się upewnić.

Berdeth łaskotał jej umysł od środka, gotowy i spięty. Mężczyzna też był spięty. Czuła od niego lekką woń słonej wody, konia i ostry dziwny zapach, który musiał pochodzić od tego wielbłąda. Ale przede wszystkim czuła pot i irytację. Nie strach, tylko raczej zniecierpliwienie.

Niemal takie samo jak jej.

Statek. Płynęli statkiem, kogą, jak nazywał krypę kapitan o wyglądzie pirata, który urwał się z szubienicy. Kocimiętka uspokoił ją, że to z pewnością nie piracki okręt, bo jest za wielki, zbyt powolny i mało zwrotny, by na morzu dogonić cokolwiek. Płynęli już prawie miesiąc na czele małej floty składającej się z kilku takich statków, wynajętych przez Imperium od kupców żeglujących po Morzu Białym. Płynęli na południe w stronę legendarnych krain, gdzie pieprz, imbir i szafran rosną na każdym krzaku, żebracy ubierają się w jedwab, a ulice są wybrukowane złotem. Gdy khadar powiedział im wtedy, w namiocie na skraju pobojowiska, że chce się rozejrzeć na Południu, nikt nie sądził, że trafią tutaj, na posklecaną z drewna łupinę, szarpaną przez fale wte i wewte. Czaardan przebył Małe Stepy, gdzie rzeczywiście wydawało się, że Laskolnyk ma znajomych w każdym plemieniu, dotarł na skraj Travahen, a tam dopadły go rozkazy, dostarczone rękami czarownika wyplutego przez magiczny portal.

Statki czekają, mówiły rozkazy. Płyńcie.

Sześć statków miało na pokładzie czterystu osiemdziesięciu żołnierzy, formalnie wolną kompanię najemników, płynącą na służbę do gildii kupieckiej reprezentującej meekhańskie interesy na Dalekim Południu. Czaardan miał dołączyć do tych ludzi, a Laskolnyk objąć nad nimi dowództwo. Wszystko na sto mil pachniało Szczurzą Norą, a „najemnicy”, mimo różnego uzbrojenia, trzaskali obcasami i salutowali jak imperialna gwardia, ich oficerowie zaś nosili płaszcze, na których jeszcze widniały ślady po odpruwaniu lamówek. Niby wszystko było w porządku, czaardan nadal służył Imperium, lecz w powietrzu unosił się smrodek szytych grubymi nićmi intryg i improwizacji.

W sumie to nie było dla nich nic nowego.

Khadar kontynuował:

– I to ja decyduję, co jest, a co nie jest potrzebne w kontaktach z Psiarnią. Po ostatnim spotkaniu z waszymi ludźmi pochowałem przyjaciółkę.

Kciuk skinął lekko głową.

– Czytałem o tym. Raport. Wśród Ogarów są różne Psy…

– … ale wszystkie szczekają dla Imperium. Znam to przysłowie. – Laskolnyk przestał się uśmiechać. – Nie jestem jednak pewien, czy to nadal prawda. Wścieklizna to zaraźliwa choroba.

Agent Psiarni opuścił ręce, a Berdeth w umyśle Kailean sprężył się do skoku. Ruch mężczyzny niósł w sobie nieokreśloną groźbę, Kocimiętka wprawdzie przeszukał go od stóp do głów, zabierając każdy przedmiot mogący służyć jako broń, ale słyszało się o szpiegach wytrenowanych do zabijania gołymi rękoma.

– My tutaj – głos Kciuka zmienił się, stał bardziej miękki, łagodny – na krańcach znanego świata, nie bawimy się w gierki między wywiadami, jak ci durnie w Imperium. Brak nam na to czasu i ochoty. Mam w Białym Konoweryn, mieście, w którym w środku sezonu handlowego kisi się ćwierć miliona ludzi, ośmiu – pokazał na palcach, żeby podkreślić wagę swoich słów – agentów. Każdy z nich prowadzi pięciu do dziesięciu szpiegów, z których większość jest całkowicie bezwartościowa. Ot, jakiś pomocnik kupca albo sekretarz w cechu rzemieślniczym. W pałacu nie mamy nikogo, w Świątyni Ognia też. Wśród niewolników miałem trzech ludzi, ale od czasu wybuchu powstania nie wiem, co się z nimi dzieje.

Przerwał dla nabrania oddechu.

– Od dwóch lat słałem raporty na północ. Pisałem, że jeśli dojdzie do kolejnego powstania niewolników, będzie ono inne niż te dotychczasowe. Bo będą je organizować nasi ludzie. Pisałem, że takie powstanie może pogrążyć całe Dalekie Południe w chaosie, z którego nie podźwignie się ono przez lata. Prosiłem, by wpłynąć na tutejszych władców, przez handel albo politycznie, by zaczęli luzować niewolnicze obroże. Zignorowano mnie, a teraz, gdy wszystko trafił szlag, przysyłają sławnego generała Laskolnyka i garść piechoty przebranej za najemników.

Laskolnyk uśmiechnął się nieco inaczej. Łagodniej.

– Mieliśmy na północy swoje własne problemy do rozwiązania…

– Słyszałem. Verdanno i Ojciec Wojny, niezła…

– Słyszałeś. – Khadar zamknął Ogarowi usta jednym ruchem dłoni. – Ale ile zrozumiałeś z tego, co usłyszałeś? Sądzisz, że stać nas na pakowanie się w każdą awanturę w każdym miejscu na świecie? Że zaangażowalibyśmy się w wojnę dwa tysiące mil od serca Meekhanu, gdy za Amerthą czaił się ten stary śmierdziel ze swoją gromadą wilków złaknionych krwi? Odepchnęliśmy Ojca Wojny na wschód i postawiliśmy mu na drodze zależne od nas plemiona. Sowynenn Dyrnih, Amanewe Czerwony i sami Wozacy stali się naszą tarczą. Bunt niewolników…

– To nie jest zwykły bunt.

– Wiem, Kciuk, wiem. Też czytałem raporty. Chyba nawet napisane przez ciebie. Upadek dynastii, który nie nastąpił, religijny szał na ulicach, rzeź wśród tych ich… Bawołów i Trzcin… głupia moim zdaniem, bo teraz Konoweryn straciło połowę zawodowej armii. Kto rządzi w księstwie?

– Wybrana. Płomień Agara. Czyli issarska barbarzynka. Podobno razem z trucicielem, książęcą nałożnicą i garścią zaufanych ludzi.

– A książę?

– Od wielu dni nikt go nie widział. Nie żyje albo dochodzi do zdrowia.

– Świątynia Ognia?

Niepostrzeżenie khadar z dowódcy kompanii najemników stał się oficerem, generałem imperialnej armii, zbierającym informacje, na podstawie których ustali strategię działania. Stało się to tak naturalnie, że agent Psiarni odpowiadał na wszystkie pytania płynnie i bez zająknięcia.

– Większość kapłanów zginęła w czasie zamieszek, resztę ona, Wybrana, kazała odszukać i poddać sądowi Agara.

Zapadła cisza, w czasie której brwi Laskolnyka powędrowały w górę na znak uprzejmego zainteresowania.

– To znaczy wrzucono ich w Oko. Spłonęli – dodał szybko Kciuk.

– Armia Kambehii?

– Po stracie swojego księcia wycofała się spod miasta na południe.

– Dowództwo Rodów Wojny?

Af’gemid Słowików zginął, af’gemid Bawołów został pojmany i trafił do Oka, af’gemid Trzcin znikł. Większość wyższych oficerów Bawołów i Trzcin uwięziono.

– Uwięziono?

– Tak. Wybrana… Deana d’Kllean nie jest tylko fanatyczną dzikuską, jak z początku myśleliśmy. Z pewnością wie, że może potrzebować tych ludzi. Zwolniła młodszych oficerów, kazała im się udać do koszar i zaprowadzić tam porządek. Nakazała również zmobilizować oddziały pomocnicze i przyspieszyć szkolenie słoni.

Khadar pokiwał głową.

– Jak sądzisz, przeciw komu się zbroi? Przeciw niewolnikom czy innym księstwom?

– A jakie to ma znaczenie?

Laskolnyk uśmiechnął się znów, po swojemu.

– Spore, przyjacielu, spore. Bo jeśli sądzi, że Meekhan wspomoże ją w walce z powstaniem meekhańskich niewolników, to, Wybrana przez Agara czy nie, chyba na głowę upadła. Kailean.

Dziewczyna wstała i skinęła głową.

– Pokaż Ogarowi miejsce, gdzie będzie spał. I przekaż kapitanowi, że płyniemy najszybciej, jak się da. Konoweryn czeka.

Загрузка...