Rozdział 10
Czekali na nich. Trzy kobiety i mężczyzna. Kobiety były młodsze, niż Altsin się spodziewał, mniej więcej w jego wieku, za to mężczyzna mógł być dziadkiem ich wszystkich. Złodziej od razu poczuł się ustawiony na właściwym miejscu, bo ta czwórka zignorowała go zgodnie, jakby był zjawą utkaną z mgły przez przypadkowy podmuch wiatru, poświęciła za to całą uwagę jego towarzyszce.
Doszło do wymiany zdań, ostrych, szybkich sztychów utkanych ze słów, w narzeczu, którego Altsin nie znał, po czym ich gospodarze odwrócili się i ruszyli między drzewa. Zawahał się, ale starcza dłoń pchnęła go w ramię.
– Idziemy. Lepiej się nie zgub. Wola Ouma wolą Ouma, ale strzały w tych lasach bardzo nisko latają.
Ruszył ścieżką wijąca się między drzewami, tunelem pełnym tańczących cieni i plam światła. Stawiał stopy ostrożnie, omijając kamienie i przypominające paluchy olbrzymów korzenne wypustki, którymi drzewa wgryzały się w ziemię.
– O co byli źli? – zapytał, przechodząc nad kolejną przeszkodą.
– Że ci towarzyszę. – Wiedźma zajęła pozycję za jego plecami, co na chwilę przypomniało mu o sztylecie, który miała. – Łatwiej byłoby o wypadek, gdybym nie plątała im się pod nogami.
– Bo gdy wieloryb umiera, młode rekiny zaczynają szybciej pływać?
– Tak. Niektórzy z nich liczą, że gdybyś znikł, on… – Stara wiedźma zasapała się, zaklęła więc plugawo i zatrzymała się. – … on uwierzy, że jakoś uciekłeś z wyspy. A potem zapomni.
Złodziej też się zatrzymał i obejrzał. Kobieta stała pochylona, z jedną ręką wczepioną w korę najbliższego drzewa, i w tańczących po ścieżce cieniach wyglądała nie jak żywy człowiek, lecz jak część tego drzewa, jakiś dziwaczny odrost.
– Czasem zapomina – dodała cicho, patrząc mu prosto w oczy.
– Jest tak źle? – Co prawda uprzedziła go o wszystkim, ale nie sądził, że sprawy mają się aż tak kiepsko. Wizja spotkania z istotą o być może boskiej mocy, która nie kontroluje już nawet swojej pamięci, lekko nim wstrząsnęła. Oum miał być stary, może umierający, ale nie zdziadziały.
– Nie wiem. Gdy przyszłam tu pierwszy raz, sześćdziesiąt lat temu, większość czasu spał, budził się kilka razy do roku, by spojrzeć na nas i pobłogosławić. Pił z nas mało, ledwo co…
– Pił?
– Moc. Nie wiesz, jak pożywiają się bogowie? Piją Moc przez swoich wyznawców, czerpią ją z modlitw, skupienia, medytacji, z tego, jak ludzie koncentrują się na ich istocie. Im potężniejszy bóg, tym na większym obszarze są rozrzucone jego świątynie i tym więcej ma Mocy do dyspozycji.
Co napędza mu kolejnych wyznawców stawiających następne świątynie, to oczywiste, pomyślał. Dlatego bogowie, mimo że – jak Setren Byk na Północy czy Laal na Wschodzie – dominowali lokalnie, starali się też mieć wiernych w różnych zakątkach świata. Niczym kupcy, którzy inwestują w wiele przedsięwzięć naraz.
Najwyraźniej Oum tego zaniedbał.
– A teraz?
– Teraz wiele się zmieniło. Teraz Czarnymi Wiedźmami zostają kobiety, których głównymi atrybutami są młodość i zdrowie. Trzydzieści lat temu żadnej z nich nie przyjęłybyśmy w poczet Sług Drzewa. Za mało umieją, niewiele wiedzy i doświadczenia wnoszą do Doliny. Są zbyt ambitne i za łatwo zapominają o różnicy między panem a sługą.
– Więc jesteś Czarną Wiedźmą?
– Już nie. Zrzuciłam szaty po bitwie pod Kamaną. On… musiał wtedy czerpać Moc gwałtownie i dziko. Te, które wtedy mu służyły, kobiety w moim wieku lub starsze, zapłaciły wielką cenę. Ja przeżyłam tylko dlatego, że nie było mnie w Dolinie, brałam udział w bitwie, wypruwając flaki z nesbordzkich czarowników. Większość moich sióstr odeszła, umarła, wykrwawiając się do środka i na zewnątrz, więc zmieniłyśmy… – wydęła usta – … sposób naboru. Po tej bitwie, po ostatnim kameluuri, Oum zaczął czerpać Moc mniej delikatnie, bardziej niszczycielsko. Więc postanowiłyśmy wybierać do służby w Dolinie młode, zdrowe wiedźmy, takie, które wytrzymają co najmniej dziesięć lat, może więcej. Słyszałeś o czarownikach, którzy stracili kontrolę? No to wyobraź sobie, co dzieje się z ciałem, gdy staje się kanałem dla boga.
Wstrząsnęła nim.
– Awenderi?
– Nie, nie naczynie, tylko rurka, którą olbrzym pije wino. Bardzo wąska i krucha. Gdy budzi się z uśpienia, gdy potrzebuje Mocy, Oum sięga po nią przez swoje sługi. I część z nich płaci za to życiem. Czasami.
Altsin podał Gualarze rękę, pomagając się wspiąć kilka kroków. Podziękowała skinieniem głowy i bladym uśmiechem.
– Nie będziesz miał przyjaciół w Dolinie. Pamiętaj. One się boją, że przez ciebie Oum sięgnie po większą ilość Mocy i zabije wiele z nich. Jedynym sposobem, aby temu zapobiec, jest nie dopuścić, żebyś dotarł na miejsce.
Podjęli marsz. Tym razem złodziej puścił staruszkę przodem, pomagając delikatnie przy co trudniejszych odcinkach ścieżki. I myślał o tym, czego mu nie powiedziała. Stare wiedźmy wymieniły się z młodymi, gdy służba umierającemu bogu stała się dla nich niebezpieczna. Choć na pewno z początku starały się zachować kontrolę nad Doliną Dhawii, w miarę jak liczba młodych kobiet rosła, ich władza słabła. W ciągu niespełna pokolenia Dolina stała się innym miejscem, a jej mieszkanki zaczęły mieć inne plany i inne wyobrażenia o przyszłości wyspy.
– Jeśli dobrze rozumiem, bez ciebie nie dotarłbym tak daleko?
– Nie zobaczyłbyś nawet Maluaryny – wysapała, nie oglądając się.
Zastanowił się, myśli spokojnie wędrowały jedna za drugą, a każda niosła wielki worek z wielkim pytaniem.
– Dlaczego?
– Co „dlaczego”…? Ufff, na cycki Złodziejki Snów, zapomniałam już, jaka to ciężka dro… uff, droga. – Wiedźma zatrzymała się i oparła o najbliższe drzewo. – Dlaczego ci pomagam?
– Tak. Teraz pomagasz, a na łodzi omal mnie nie zabiłaś.
– Omal. To… to dobre słowo. Widziałam, jak walczysz, jak zmagasz się z tym, co w tobie siedzi. Jesteś uparty niczym pijany muł… chłopcze. – Powoli odzyskiwała oddech. – Gdybym uznała, że możesz być dla niego zagrożeniem, zatopiłabym łódź na środku jeziora. Ale jestem jedną z tych wiedźm, które Oum wysyłał w różne strony świata. Stałam przed wielkimi kamiennymi budowlami na pustyni, widziałam rysunki wyryte na płaskowyżu na krańcu kontynentu, patrzyłam w Oko Pana Ognia i splunęłam w wir, o którym mówią, że jest wrotami do królestwa Bliźniąt Mórz.
Przypomniał sobie kobietę wiszącą na czarnej klindze.
– Miecz Reagwyra? Z PonkeeLaa. Tym też się interesował?
– Też. I Piszczałką Pani Wiatrów, i Krwawiącym Obliczem Maychy. Kazał nam patrzeć i obserwować. Ale nie powiedział po co i dlaczego. Myślę, że możesz być odpowiedzią na pytanie, którego Oum obawiał się zadać.
– Jakie pytanie?
– Gdybym wiedziała, nie prowadziłabym cię do niego. Muszę… – zawahała się. Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, nie była pewna, jakich słów użyć. – Chcę je usłyszeć, zanim dołączę do plemiennych duchów. Chcę wiedzieć, dlaczego poświęciłam kawał życia, włócząc się po świecie. No chodźmy już, bo pomyślą, że tu spiskujemy.
Wejście na ostatnie wzniesienie trwało jakieś dwie godziny, choć Altsin sam przebyłby tę drogę trzy razy szybciej. Ale za to wyszli na szczyt w chwili, gdy słońce zaczęło się zniżać nad horyzontem, a mgła znikła z okolicy. Przed nimi rozpościerał się widok na całą dolinę.
Dolina Dhawii. Z góry musiała wyglądać jak odcisk po wielkim wrzecionie rzuconym na ziemię ręką bogini prządek, długim na pół mili, szerokim na ćwierć. Wnętrze porastał las, tysiące dębów anuhijskich rosły tak blisko obok siebie, że człowiek bez trudu mógłby przejść z jednego krańca na drugi, czepiając się ich konarów. Ale te dęby, wielosetletnie olbrzymy, stały w cieniu innych drzew.
Drzew.
Vanuhii. Wysokie na trzysta stóp giganty wyrastały z dna doliny, pochylając się nad rosnącymi w niej dębami niczym gromada długonogich czapli nad stadem mew. Było ich około dwóch tuzinów, złodziej nie zdążył policzyć, zanim znów weszli pod sklepienie gałęzi, a rosły tu i tam, głównie na obrzeżach doliny, lecz kilka szczególnie rozłożystych okazów strzelało w niebo z samego jej dna. Wyglądały majestatycznie, niczym półbogowie wśród ludzi. Każde miało liście w kolorze ciemnego szkarłatu i korę, która wyglądała, jakby pokryto ją czerwoną laką.
Bogowie. Jeśli to drewno jest takie samo jak w łodzi, którą przypłynęli, to dziesięciokroć przebija wartość dębu anuhijskiego… Mimowolnie skrzywił się, ledwo naszła go ta myśl. Najwyraźniej kilka miesięcy w Kamanie wpłynęło na sposób, w jaki patrzył na świat. Przeliczanie wszystkiego na pieniądze nigdy nie kończy się dobrze.
Odkąd zaczęli schodzić w głąb doliny, mieli dodatkowe towarzystwo. Altsin kątem oka łowił cienie przytulone do pni drzew, nagłe poruszenia krzaków, ruch w koronach dębów. Słyszał szmery i szelesty, na które leśna zwierzyna nigdy by sobie nie pozwoliła.
– To też część powitania? – Zakreślił dłonią krąg.
Gualara parsknęła cicho.
– Nie. Tak i nie – poprawiła się. – Ostrzegają cię i informują, że są wszędzie. To próba… nacisku.
– A może liczą, że przerażony rzucę się do ucieczki i będzie można poczęstować mnie strzałą.
– Nie. Nie, gdy Oum wie już, że tu jesteś, i patrzy. Ale raczej nie sprawdzaj moich domysłów.
Altsin przyjrzał się jej uważnie. Z każdym krokiem wiedźma wyglądała lepiej, jakby coś ujmowało jej lat. Nie chodziło o zmianę wyglądu, lecz o sposób, w jaki szła, o to, jak trzymała głowę. Złapała jego wzrok i mrugnęła.
– Tak, wiem. Ubyło mi sporo, znów czuję się, jakbym miała tylko osiemdziesiątkę na karku. A teraz nie rozglądaj się za bardzo, tylko chodź.
Zeszli na dno doliny, przekroczyli mały strumień i nagle wyszli na polanę.
Złodziej zamrugał z niedowierzaniem i otworzył usta. Polana miała sto jardów średnicy, a na jej środku, wprost przed nimi, wznosiło się jedno z miejscowych vanuhii. Szkarłatna kolumna, szeroka niczym zamkowy barbakan, wbijała się w niebo, by na wysokości jakichś czterdziestu jardów eksplodować setką gałęzi, z których każda była wielkości sporego dębu. Z daleka te drzewa wyglądały majestatycznie, z bliska przerażająco.
Trudno było uwierzyć, że coś takiego jest prawdziwe, że nie stanowi jakiegoś kaprysu oszalałego bóstwa, które zaraz zwali im tego giganta na głowę, by cieszyć się śmiercią ludzkich robaków. Brakowało perspektywy, skali, która umożliwiłaby właściwą ocenę wielkości, pień wydawał się osią świata, korona przykrywała całą polanę i wszystko, co się na niej znajdowało, czyli – Altsin z trudem oderwał wzrok od drzewa – kilkadziesiąt drewnianych piętrowych budowli i około dwudziestu baraków. Złodziej zerknął na zamknięte drzwi i okiennice i nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Dobitniej nie dało się wyrazić niechęci.
To znaczy, nie licząc długiej na kilka stóp włóczni wbitej w brzuch.
Pień drzewa obudowano czymś na kształt kanciastej rotundy, szerokiej na kilkadziesiąt stóp, wysokiej może na dwadzieścia.
– To tam. – Gualara zatrzymała się i nagle znów wyglądała na zagubioną i niepewną. – Musisz iść sam. Ja… zostanę. Idź już. Idź!
Popchnęła go brutalnie i odwróciła się. Jedna z towarzyszących im kobiet wskazała na drzwi w budowli okalającej pień.
– Idź. On czeka. – Twarz miała białą jak śnieg, czoło zroszone potem. Strach bił od niej jak od szczura zagonionego w róg przez bandę chłopaków z kijami. Altsin ruszył we wskazanym kierunku, mając przed oczyma oblicze jednego ze swoich ulicznych kamratów, którego po takiej zabawie zaczęto nazywać Beznosym Lopem. Strach to potężna i nieprzewidywalna siła.
Podszedł do drzwi, a wyobraźnia wypełniała jego uszy odgłosem, jaki wydają cięciwy dręczone przez niecierpliwe palce. Cholera, zaczynał rozumieć ludzi, którzy przed walką wychylają kilka kolejek, nic tak bowiem nie uspokaja rozdygotanych nerwów, jak pół kwarty gorzałki.
Drzwi otworzyły się bezgłośnie i połknął go wilgotny mrok.
W środku szeroki korytarz prowadził do następnych drzwi, przed którymi stało dwóch strażników w łuskowych pancerzach, z ciężkimi toporami w dłoniach. Spod szerokich okapów, podobnych do kapalinów hełmów, obserwowały go ponure oczy.
Zignorował zimne wyzwanie czające się na ich dnie, pchnął drugie drzwi i wszedł do dużej sali.
Czterech mężczyzn stało w jej rogach. Nie nosili żadnych pancerzy, za to obwiesili się taką liczbą tasaków, pałaszy i ciężkich noży, że wystarczyłoby ich dla dwudziestu ludzi. Do tego każdy ściskał krótką włócznię z szerokim ostrzem. Gdy złodziej wszedł, wykonali salut tą bronią, krótki i precyzyjny niczym sztych mistrza szermierki.
Niezłe powitanie.
Naprzeciw drzwi stał tron. Ciemnokarminowy niczym zaschnięta krew i błyszczący jak świeży strup. A na tronie siedział nagi mężczyzna. Niezbyt wysoki, za to chudy jak ofiara wielomiesięcznego głodu. Wzgórki żeber niemal przebijały bladą skórę, a obojczyki wyglądały jak narzędzia wymyślnych tortur wciśnięte w żywe ciało po to, by podtrzymać głowę, bryłę pełną kantów i ostrych linii. Nos wyglądał niczym ptasi dziób, a oczy jak ślady po trafieniu kamieniami z procy w glinianą kulę. Gdy powieki siedzącego uchyliły się, te właśnie kamienie spojrzały na niego ciężkim wzrokiem.
– Altsin Awendeh. Złodziej, wędrowiec, marynarz, nauczyciel, mnich… – Pęknięcie w twarzy okazało się ustami, z których wydobywał się suchy, szeleszczący głos. – Wiele imion, jedna osoba.
Siedzący mówił w meekhu, dziwnie przeciągając głoski. Altsin unikał jego spojrzenia, przyglądając się tronowi. Najpewniej wykonano go z drewna vanuhii, rzeźbiąc w nim szerokie siedzisko i wysokie na dziesięć stóp oparcie, którego głównym elementem była, wyrastająca za plecami siedzącego mężczyzny, dwułokciowa ludzka twarz. Oddana w najdrobniejszych szczegółach, surowa, dzika, stara i groźna. Przyciągała wzrok.
– Nic nie powiesz?
– Nie ja domagałem się tego spotkania.
– Naprawdę? Ponoć przybyłeś na tę wyspę, by spotkać się z jedną ze służących tu kobiet. Ponoć ją znasz i uważasz, że ma u ciebie dług. Ponoć sądzisz, że potrafi ci pomóc.
– Może.
Złodziej darował sobie lekceważące wzruszenie ramion. Coś tu było nie tak. Pamiętał uczucie, jakie nawiedziło go, gdy walczył z Jawynderem, mimo że nie była to walka na serio. Pamiętał nieokreśloną grozę, którą wzbudziła w nim dziewczyna na molo, i furię, jaką odpowiedział na jej widok Reagwyr. Pamiętał objęcia Elharan, gdy prastara siła, będąca samą rzeką, osądzała go. Za każdym razem patrzył w słońce, a teraz stał przed ledwo tlącym się kagankiem.
I jeszcze jedno. Rozbawienie. Narastający wewnętrzny chichot.
Miał stanąć przed obliczem boga… no dobrze, plemiennego bożka, a tymczasem konwersował z gadającymi zwłokami.
– Twoja arogancja jest żałosna. Naprawdę sądzisz, że wyjdziesz z tej Doliny żywy, jeśli rozkażę inaczej?
– To zależy.
– Od czego?
– Ile Czarnych Wiedźm poświęcisz, żeby sięgnąć po Moc. Może ci ich nie wystarczyć.
Kąciki pęknięcia uniosły się lekko, sugerując cień uśmiechu.
– Powiedz mi… liczysz na swojego gościa? Na ten zwinięty w kłębek i ssący własnego kutasa byt, który siedzi w twoim ciele? Sądzisz, że go nie wyczuwam? Odór śmierci i zniszczenia rozciąga się wokół was na milę. Ten żałosny bękart jest słaby i obolały… walką z tobą… no, no… imponujące, ale z pewnością potrafiłby co nieco pokazać. Być może należy mi się odrobina rozrywki.
Rozbawienie zalało złodzieja i zgasło, zalało i zgasło. Jakby stał po pas w wodzie, a morze ciskało w niego falami. Morze boskiej wesołości.
Co cię tak śmieszy, sukinsynu?
– Może – siedzący półtrup zdawał się ignorować jego dobry humor – jeśli szukasz sposobu na pozbycie się tego czegoś ze swojej głowy, mógłbym to usunąć… Wystarczy, że otworzysz się przede mną i dasz mi wejrzeć w swoją duszę. Znajdę to coś i zajmę się nim.
Rozbawienie przeszło w serię opętańczych konwulsji. Bóg chichotał.
Altsin nagle zrozumiał. Ten mężczyzna, który z pewnością nie był Oumem we własnej boskiej osobie, nie miał pojęcia, z czym ma do czynienia. Najpewniej podejrzewał go o opętanie przez wyjątkowo sprytnego demona lub jakiś byt spoza Mroku. Inaczej – pewność pojawiła się niczym błyskawica – nigdy nie dopuściłby go tak blisko.
Blisko czego? Tych zwłok?
– Ty nie wiesz, prawda? Z czym… z kim przychodzę. Usłyszałeś opowieść o jednej z twoich wiedźm, która mi to zrobiła, ale nie zadałeś sobie trudu, by ją odnaleźć i przepytać. Bo – złodziej zmrużył oczy – jesteś za słaby.
Strażnicy poruszyli się i zamarli, osadzeni w miejscu jednym krótkim słowem.
– Słabość jest pojęciem, którego większość ludzi nie rozumie. To przede wszystkim stan ducha.
– A jak silny jest twój duch? Władco wyspy, którego niewielu szanuje i nikt nie słucha? Umierający bożku? Kawałku drewna, wyrzucony na brzeg i próchniejący od tysiącleci?
Co ja mówię? Myśl przebiła się na powierzchnię i zaraz zgasła, zdławiona świadomością, że jeśli teraz zacznie stawiać opór Reagwyrowi, zginie. Jeśli jego ciało nie rozpadnie się od starcia dusz, rozsiekają go strażnicy, którzy właśnie ruszają.
Krzyk rzucił ich na ziemię, nie pozwolił wstać. Altsin widział falę czarów, skłębionej sinej Mocy, która niczym łapa olbrzymiej bestii przyciska mężczyzn do podłogi. Nie mieli szans.
Wydawało mu się, że na zewnątrz komnaty wybuchły jakieś krzyki i płacze.
Zignorował to.
Czary nawet go nie dotknęły.
– Jedna szansa – szept mężczyzny siedzącego na tronie był ledwo słyszalny. – Udowodnij, że jesteś tym, za kogo próbujesz się podawać. Słowa mogą kłamać, wygląd mamić, ale pewne rzeczy się nie zmieniają. Zrań mnie. Przelej kroplę mojej krwi. Jeśli to zrobisz, odpowiem na wszystkie twoje pytania i pozwolę opuścić wyspę. Jeśli nie dasz rady, pożrę twoją duszę.
Trup poderwał się z tronu, wyciągając skądś krótki, obosieczny nóż. Skoczył. Altsin runął ku niemu z gołymi rękami, zszedł z linii ciosu, zbijając krótki sztych w gardło, prosty i aż nadto przewidywalny, i nagle poczuł ogień w prawym boku. Drugi nóż. Ostrze sprytnie ukryte w lewej dłoni rozharatało mu skórę na żebrach, od najniższego po samą pachę. Zignorował ranę, nie była śmiertelna, przechwycił prawą rękę mężczyzny i szarpnął, cofając się po półkolu. Ręka wygięła się, stawy zatrzeszczały, nóż wysunął się spomiędzy słabnących palców.
Złodziej złapał go, obrócił się na pięcie i cisnął.
Broń śmignęła i uderzyła w policzek płaskorzeźby zdobiącej oparcie tronu. Powstała na drewnie rysa wydawała się ciemniejsza, niż być powinna.
Kropla żywego, szkarłatnego soku wypełniła ją w kilka chwil i zastygła, krzepnąc.
– Masz swoją kroplę krwi, przyjacielu. – Altsin nie poznał własnego głosu. – A teraz mnie wysłuchaj.
Dość tego!
Pokręcił głową, obrócił się wokół osi i w dzikim szale wpakował dłoń między zęby. Zacisnął, mocniej, MOCNIEJ!!! Krew wypełniła mu usta, szarpnął głową, rozrywając skórę, kłapnął zębami, chwytając jeszcze raz.
Wynoś się! Wynoś się! Wyyyyynooooośśśś!!!
Zastygł, czując, jak coś chrupie mu w środku i jakby obrywa się; jak mrowienie przechodzące w ból mknie od lewej stopy w górę, wzdłuż nogi, pod pachą aż do barku, a potem coś pęka mu w oku i nagle nie widzi nic z lewej strony. Uszy wypełnił mu świergot ptaków, a usta smak truskawek. Coś strzeliło i stracił wzrok do reszty, a ciemność zalała go feerią tęczowych powidoków.
A potem pożarła.