Rozdział 2
Zanim wpłynęli do zatoczki, rzucili kotwicę ćwierć mili od brzegu i zjedli wczesny obiad. Powoli, nie spiesząc się. Ynao nalegała na postój, by – jak stwierdziła – nikogo nie zaskoczyć. Jakiś czas temu wśród ka’hoon zapanowała moda na rajdy szybkimi łodziami wzdłuż wybrzeża, a jego niedostępność tylko wzmagała wśród młodych wojowników chęć przeżycia takiej przygody. W końcu na nawet najbardziej stromy klif można się wspiąć, jeśli człowiek potrafi używać haków i lin. Od tej pory każdy nadbrzeżny klan obserwował ocean i lepiej było nie zaskakiwać miejscowych niespodziewaną wizytą.
Altsin przyznał jej rację. Co prawda na maszcie powiewał znak zakonu, dwie stylizowane dłonie obejmujące niewidzialną kulę, lecz symbol Wielkiej Matki nie gwarantował tu całkowitego bezpieczeństwa, a strzała jest zawsze szybsza niż słowa. Lepiej będzie pozwolić się dostrzec i poczekać na zaproszenie.
Nadeszło ono w południe, gdy na wysokiej skale pojawiła się postać wymachująca żółtą flagą. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
– Możemy płynąć. Pokażą nam wejście do zatoki.
Nazwanie „zatoką” pęknięcia w skale, które kończyło się oczkiem wodnym, szerokim zaledwie na kilkanaście jardów, wywoływało zapewne uśmiech na twarzach Bliźniąt Mórz, ale na Amonerii takie właśnie miejsca pełniły funkcję portów. Ta konkretna dziura miała ściany strome niczym mury twierdzy i jedną tylko, wąską i niegościnnie wyglądającą ścieżkę prowadzącą na szczyt. Za to sama „zatoka” była wyposażona w coś w rodzaju małego molo zbudowanego z pali wbitych w dno i kilku desek, co sugerowało, że korzystano z niej częściej niż tylko z okazji wizyt niespodziewanych gości. Ynao nalegała na założenie mnisiego habitu, zanim nie przekona się, czy spotkali członków przyjaznego, czy wrogiego klanu, więc to Altsin musiał wziąć na siebie trud zrobienia dobrego wrażenia.
Komitet powitalny składał się z trzech mężczyzn: wysokiego jak na Seehijczyka starszego wojownika, ubranego w skórzany napierśnik wzmocniony płytkami z brązu, oraz dwóch młodzików w sukiennych koszulach, portkach i szerokich, wytłaczanych w zawiłe wzory pasach. Wszyscy mieli włócznie, lekkie topory i szerokie noże, a wojownik dodatkowo krótki łuk i kołczan ze strzałami.
Altsin pokłonił się płytko, stojąc na rozchybotanym pokładzie.
– Witam szlachetnych mężów z ludu Uwerunków.
W seehijskim zwroty powitalne brzmiały strasznie formalnie. Ale były przynajmniej lepsze niż wymiana ciosów.
Najstarszy z nich uniósł brwi i odsłonił ukryte pod obfitym wąsem zęby w czymś, co musiało być uśmiechem.
– Czekasz na zaproszenie, mnichu?
– Owszem. Czekam. Obcy przychodzący bez zaproszenia jest gorszy niż wróg. – Przed wypłynięciem Enroh wbił mu do głowy kilka zasad, a jedną z nich było to, by zawsze czekać na zaproszenie gospodarza.
Uśmiech poszerzył się, a oczy zmrużyły chytrze.
– Mądry z ciebie mnich. Znasz zwyczaje. Ostatniego, który postawił stopę na mojej ziemi bez pozwolenia, przeciągnąłem nago przez chlew, wytarzałem w smole i pierzu, a potem przepędziłem przez pokrzywy. Ależ krzyczał i szlochał. Słyszałeś o tym?
– Prawdę mówiąc, nie. To były duże pokrzywy?
– Olbrzymie! – Mężczyzna uniósł rękę nad głowę. – O, takie co najmniej.
– Podobno pokrzywy dobrze robią na reumatyzm.
– O tak. Nie słyszałem, by się na niego później skarżył. Zresztą w ogóle o nim nie słyszałem, bo jakoś więcej nie pojawił się u nas, żeby nauczać o waszej bogini. A ty? Co cię sprowadza?
– Szukam kogoś. Wojownika zwanego Małą Pięścią, z klanu Udruich.
Uśmiech znikł z oczu, usta zacisnęły się w wąską kreskę.
– Po co?
Złodziej zgrzytnął zębami. Kolana, kostki i łokcie miał opuchnięte i pokryte zielonoczarnymi siniakami, bolało go coś w piersi, a z prawej strony brzucha narastało kłucie. Ból pojawił się wczoraj wieczorem, jakby musiał dogonić resztę ciała, i wciąż narastał, co było chyba powodem, że poczuł irytację. Wielką irytację.
– Żeby porozmawiać, oczywiście. Po cóż innego ludzie się spotykają?
– Po co chcesz się z nim spotkać, obcy? – Dłoń zaciśnięta na włóczni drgnęła, jakby ostrze zaciążyło w stronę piersi Altsina. – Może północne baby czerpią przyjemność z gadania po próżnicy, ale nasi mężczyźni nie lubią tak tracić czasu.
Złodziej powinien w tej chwili poczuć ukłucie strachu, bo słowo „obcy” w seehijskim niewiele się różniło w wymowie od słowa „wróg”. Ale irytacja na tego pustogłowego głupca, który postanowił dać tu i teraz popis własnej ważności przed dwoma gówniarzami, wzięła górę nad rozsądkiem. Poza tym bolało go coraz bardziej, więc perspektywa przebicia włócznią nie wyglądała aż tak przerażająco.
– Słyszałem o tym. Ale co mam do niego, to moja rzecz. Jeśli go nie znasz, powiedz, a odpłyniemy i poszukamy gościnniejszego miejsca.
Teraz trzy pary jasnych oczu gapiły się na niego z brzegu i trzy włócznie kołysały niepewnie.
– Jak ma na imię ten wojownik?
– Nie wiem.
Oczy starszego mężczyzny zmrużyły się nieładnie, grot włóczni pochylił.
– To dziwne imię, obcy.
Irytacja przeciągnęła się, otworzyła paszczę i szturchnęła w bok swoją siostrę, złośliwość.
– Dlaczego dziwne? Większość ludzi, których spotkałem w życiu, ma tak na imię.
Śmiech. Najpierw cichy, zdławiony chichot, a zaraz potem otwarty, głośny śmiech. Łódź zakołysała się i Ynao wyszła zza pleców Altsina, odrzucając kaptur habitu na plecy. Przeskoczyła lekko na pomost i stanęła przed wojownikiem w skórzanym pancerzu.
– A myślałam, że ucieszysz się na mój widok, wuju…
Tyle złodziej zdołał zrozumieć, bo potem dziewczyna przeszła na jakiś miejscowy dialekt, wyrzucając z siebie słowa z prędkością kropel wody bębniących o dach w czasie oberwania chmury.
Powitanie widać wypadło zadowalająco, bo po chwili mężczyzna odwrócił się w stronę łodzi, a w oczach nie miał już ani kpiny, ani wyzwania.
– Przyjmijcie zaproszenie do mojego domu i bądźcie mi braćmi w dzień i w nocy, w zdrowiu i w chorobie. Zaszczyt to dla mnie i mojego rodu.
Bardziej formalnie nie dało się tego powiedzieć, lecz z drugiej strony oznaczało to koniec głupiego przegadywania się i – co zapowiadało prawdziwą mękę – początek wspinaczki.
Zacumowali łódź i ruszyli w górę wąską ścieżką, poprzedzani przez dwóch młodzików, którzy na krótkie warknięcie starszego mężczyzny pomknęli przodem. Ynao szła zaraz za wujem i trajkotała, w jakiś cudowny sposób nie tracąc oddechu. Altsin dreptał za nią, czując ból przy każdym kroku i ledwo łapiąc powietrze. W połowie drogi pozwolił się wyprzedzić Naywirowi, który był chyba zbyt podekscytowany, żeby zauważyć stan swojego towarzysza, ale oczy Domaha jak zwykle widziały wszystko na wylot.
Zatrzymał się poniżej Altsina, ale i tak patrzył mu prawie prosto w twarz, i bez słowa czekał, aż ten podejmie wspinaczkę. Zanim dotarli na górę, zatrzymywali się jeszcze dwa razy, a złodziej miał wrażenie, że wzrok olbrzymiego mnicha widzi każdy siniak i każdą opuchliznę, którą próbował ukryć.
Dzięki Pani za ślub Martwych Ust, który ograniczał komunikację z Domahem do wymownych spojrzeń i ponurych min.
Na górze czekały już na nich konie. I dwukołowy wóz, na który Altsin zwalił się od razu, wymawiając się brakiem doświadczenia w jeździe konnej.
Ich gospodarz i jeden z młodzików, Ynao oraz Naywir dosiedli wierzchowców, a Domah – obejrzawszy miejscowe konie, niewiele większe od kuców, oraz wóz, który im podstawiono, przypominający taczkę z dwoma kółkami – uśmiechnął się z ponurym fatalizmem i ruszył w drogę piechotą. Nie, żeby ich to spowalniało.
Jeden z młodzików natychmiast po wyruszeniu oderwał się od grupy i galopem pomknął przed siebie. Drugi zasiadł na koźle wózka i ponaglił konie.
Złodziej rozglądał się bez skrępowania. Niewielu było takich, którzy mogli o sobie powiedzieć, że wędrowali przez ziemie Seehijczyków. Tutejszy teren, w przeciwieństwie do lesistej, wilgotnej i mrocznej północy wyspy, był płaski, kamienisty i porośnięty niewielkimi kępkami jakichś chwastów. Bogactwo tej części Amonerii kryło się pod powierzchnią gruntu, w kopalniach ametystów i agatów oraz w złożach cyny i rudy srebra, bo z samej ziemi, nieprzyjaznej i surowej, miejscowe plemiona ledwo zdołałyby się utrzymać.
Okolica nie wyróżniała się niczym szczególnym. Droga wiła się między niewielkimi wzgórzami porośniętymi rachitycznymi drzewami i plackami trawy w kolorze przybrudzonej zieleni, i dopiero gdy odjechali spory kawałek od brzegu, dały się dostrzec pierwsze ślady ludzkiej bytności, w postaci niewysokich, kamiennych murków, ciągnących się całymi milami. Zza tych ogrodzeń przyglądały im się sennym wzrokiem ospałe krowy i niemrawe kuce, a owce, na widok obcych, zbijały się w ciasne stadka. Za to ich właściciele bynajmniej nie zachowywali się lękliwie. Starszy wojownik pozdrawiał pasterzy, zbywając ich pytania machnięciem ręki, i ponaglał konie. A Altsin przyglądał się miejscowym, równie dla niego egzotycznym jak okolica.
Wszyscy byli raczej średniego wzrostu, głównie o jasnej skórze i – w przeważającej większości – o ciemnych włosach. Mężczyźni strzygli się krótko, za to nosili obfite wąsiska, a czasem i brody, kobiety zaplatały włosy w dziesiątki warkoczyków, z których układały fantastyczne konstrukcje. W ubiorach dominowały sukno i len barwione na zielenie, brązy i żółcie, choć raczej w ciemniejszych tonacjach. I wszyscy, zarówno mężczyźni, kobiety, jak i plączące się w pobliżu dzieci, byli uzbrojeni. Łuki, oszczepy, siekierki, ciężkie, lekko zakrzywione noże oraz włócznie, topory, a nawet miecze dowodziły, że w twierdzeniu, iż Amoneria to wyspa nieustannej wojny, nie ma krzty przesady. Niektórzy mężczyźni nosili nawet skórzane przeszywanice i hełmy, rzeczy rzadko spotykane u pasterzy.
Armia gotowa w każdej chwili do walki. Rody, klany i plemiona, które nie udają, że pokój jest czymś więcej niż chwilową przerwą w niekończącej się wojnie, która z kolei jest naturalnym stanem ludzkości, która…
Złodziej westchnął i położył się na wznak, gapiąc w niebo. Słuchaj, bękarcie, wypierdku zarobaczonej kozy wydupczonej przez stado pijanych, zżeranych przez choroby przyrodzenia bandytów, pomyślał spokojnie, bez zbytniej ekscytacji. To na pewno jest twoje skojarzenie i myśl, bo ja mam w dupie ludzkość, jej wojny i pokoje. Nie interesuje mnie, co tam ci się roi w tym półboskim, ale za to całkiem popieprzonym umyśle, ale nie mam siły, żeby się z tobą teraz kłócić. Więc umówmy się, że dasz mi na jakiś czas spokój, żebym mógł odpocząć. Tak na siedemdziesiąt… osiemdziesiąt lat, dobrze? Albo przynajmniej do chwili, gdy wykopię cię z mojej głowy. Znajdziesz sobie wtedy jakieś inne ciało, by je dręczyć i już więcej się nie spotkamy. Ale teraz pozwól mi cieszyć się podróżą, co?
Odpowiedzi nie było, ale szczerze mówiąc, nie spodziewał się jej. Z równą skutecznością rozbitek, uczepiony kawałka drewna pozostałego po zatopionym statku, mógłby na zmianę obrzucać obelgami ocean i układać się z nim. Ale ludzie i tak to robią, nieprawdaż? Przymknął oczy i uśmiechnął się do nieba. Niech cię szlag, Reagwyrze, niech cię jasny trafi szlag.
– Wyglądasz lepiej – głos nad głową wdarł się w jego myśli. – Tam na łodzi miałem wrażenie, że zaraz się przewrócisz.
Altsin uniósł powieki. Starszy wojownik jechał obok wózka, popatrując na niego z góry.
– Podróże morskie mi nie służą – odparł. – A ta była szczególnie długa.
– Więc po co się w nią wybrałeś?
– Żeby dokończyć, co zacząłem, znajdując ją w porcie. Nie lubię zostawiać spraw komuś innemu.
Mężczyzna skinął głową.
– To dobrze. Niedokończone sprawy zawsze znajdą sposób, żeby dźgnąć cię nożem w plecy, jak powiadał mój ojciec, dobijając wrogów na polu bitwy. Jestem Audaaw z klanu Udruich z Białych Uwerunków. Wuj Ynao. Gdy jej brat przypłynął do brzegu, mówiąc, że morski potwór pożarł łódź, jej ojciec dziesięć dni szukał śladów wzdłuż całego wybrzeża. Nie znaleźliśmy nic.
– Więc jej brat… Uuuu… jak ma na imię?
– Ugii. Żyje.
– To dobra wiadomość.
– Dobra. Mogliśmy stracić dwoje dzieci, a nie straciliśmy żadnego. Oum czuwa nad naszym rodem.
Altsin widział twarz wojownika od dołu, z trzęsącego się wozu, więc nie potrafił powiedzieć, czy tamten mówi poważnie, czy też powtarza tylko oklepane formułki. Stosunek, jaki Seehijczycy mieli do swojego boga, był dziwny, stanowił mieszaninę uwielbienia i podszytego sympatią lekceważenia. Nie przyjmowali nauk Baelta’Mathran, choć szanowali ją w jakiś pokręcony sposób, nigdy też nie próbowali nikogo nawracać na wiarę w Ouma. Ale i wśród nich znajdowali się fanatycy, gotowi wypruwać flaki, bo nie spodobał im się czyjś uśmiech, gdy padało imię boga Amonerii. Najbezpieczniej podczas rozmowy z miejscowymi było naciągnąć kaptur na twarz i udawać, że błądzi się myślami gdzie indziej.
I nigdy nie komentować stwierdzeń podobnych do tego, jakie padło przed chwilą.
– Wielki jest.
Oho, czyli jednak wuj Ynao to jakiś religijny tępogłowy dureń. Pewnie zaraz rozpocznie się opowieść o potędze i wszechmocy Ouma.
– Chętnie zobaczyłbym, jak walczy – dodał mężczyzna. – Pewnie parłby przez pole bitwy niczym niedźwiedź przez sforę psów.
Altsin miał wrażenie, że coś mu umknęło, a potem zerknął w kierunku, gdzie patrzył Audaaw. Domah maszerował nieopodal, bez trudu dotrzymując kroku koniom.
– Ach, brat Domach z K’eln. Nie zobaczysz. To mnich i miłośnik pokoju. Największy, jakiego znam.
– Cóż. Każdy popełnia w życiu błędy, ale dopóki człowiek stoi, dopóty może je naprawić. Nie po to wasza bogini dała mu takie ciało, żeby rozprawiał o miłosierdziu i innych głupotach. Nawet ona potrzebuje wojowników.
– Domah też tak uważa, ale sam nazywa się wojownikiem miłosierdzia. I lepiej niech tak zostanie.
Seehijczyk parsknął zdegustowany.
– Pewnie. Lepiej chodzić z miską i zbierać jałmużnę dla ubogich. Tak, wiem, co robicie w mieście, byli tu już inni mnisi i opowiadali o tym. To wstyd dla mężczyzny żebrać o pieniądze.
Altsin kilka razy chodził po prośbie, nie czuł się tym jednak specjalnie upokorzony. Habit nadawał takiej działalności inny wymiar.
– Brat Domah tylko raz opuścił klasztor, chodząc za jałmużną. W jeden wieczór zebrał więcej niż inni bracia w miesiąc. Potem przeor zakazał mu tego robić.
– O. Ciekawe. A czemu?
– Było za wiele skarg na rozboje.
Przez chwilę wuj Ynao patrzył na niego ze zdumioną miną. Potem zerknął na Domaha i nagle zrozumiał.
Śmiał się przez następne sto kroków, a pasterze i ich zwierzęta odprowadzali ich grupkę zdumionymi spojrzeniami.