Rozdział 20

Kobieta w czerni zostawiła go samego, w ciemności, która nagle stała się duszna i ciężka. Po jakimś czasie pojawili się kapłani, którzy zignorowali złodzieja całkowicie i skupili się tylko na leżącym na ziemi arystokracie. Podnieśli go ostrożnie i wyszli. Żaden nawet nie spojrzał na Altsina.

Był tylko kawałkiem mięsa wiszącym na rzeźniczym haku.

Uszkodzone kolano pulsowało tępym bólem, złamane żebra rwały w rytm uderzeń serca i jeśli dobrze to wyczuwał, opuchlizna nad okiem powoli zmieniała mu twarz w jakąś groteskową maskę.

Spróbował sobie wyobrazić, jak wygląda.

Obraz kobiety tulącej zakrwawionego chłopca wybuchł mu w głowie ciągiem wydarzeń. Altsin nie widział ich początku. Wychodząc zza rogu, natknął się na grupę walczących. Dziesięciu, może dwunastu młodzików z Durwonami wytatuowanymi na przedramionach atakowało trzech starszych mężczyzn, którzy ustawieni w półokrąg, blokowali uliczkę, broniąc klęczącej na ulicy kobiety, tulącej do siebie chłopca, mniej więcej dwunastoletniego. Rozbita głowa dzieciaka zwisała bezwładnie, opuchlizna zakrywała jego lewe oko, a krew rozcieńczały łzy matki.

Walka nabierała tempa.

Chroniący kobietę i dziecko mężczyźni byli dobrze ubrani, jak kupcy, którym się powodzi, i uzbrojeni w ciężkie drągi, wyciągnięte zapewne ze szczątków pobliskiego straganu. Po drugiej stronie pracowały krótkie pałki, kawałki łańcucha obciążone ołowianymi ciężarkami i kastety. Żadna ze stron nie używała nagich ostrzy, co nie zmieniało faktu, że starcie było krwawe.

Dwóch młodzików leżało już na bruku, trzeci cofał się, kulejąc i trzymając za brzuch, za to jeden z kupców co chwila ocierał przedramieniem krew zalewającą oczy, a drugi chwiał się i z coraz większym trudem odpierał ataki. Długo nie wytrzymają.

– Pomóż nam! Proszę!

Kobieta patrzyła na Altsina z błaganiem w oczach i wskazywała znajdujące się na końcu uliczki drzwi opatrzone znakiem Pochylonego Drzewa.

Wspomnienia zaczęły blednąć. Potrząsnął głową, usiłując je dogonić.

Podbiegł do niej, podniósł chłopca i pomógł zanieść do świątyni Dress. Wrota usłużnie otworzyły się, wpuszczając najpierw ich trójkę, a potem mężczyzn, wciąż dzierżących w dłoniach improwizowaną broń. Wataha szczeniaków zatrzymała się przed drzwiami w ponurym milczeniu, ale nie próbowała wejść do środka. Pani Wiatrów miała wiernych wyznawców w PonkeeLaa, bo wielu marynarzy wolało w czasie żeglugi zaufać jej łasce niż kaprysom Aelurdi, która częściej sprowadzała huragany niż stały, łagodny wiatr, a wilki morskie mogłyby poczuć się urażone zbezczeszczeniem jej przybytku. Poza tym, co świadczyło o mądrości tutejszych kapłanów, przed drzwiami stanęło natychmiast czterech strażników w pełnym uzbrojeniu. Altsin pamiętał, że go to zdumiało, w PonkeeLaa, które opuścił, straż świątynna pełniła funkcje reprezentacyjne i tylko od święta nosiła lamelkowe zbroje, stalowe hełmy i ciężkie tarcze.

On nie powiedział nic złego. – Kobieta, płacząc, ocierała twarz dziecka z krwi. – Na pewno nic złego nie powiedział. Dlaczego…

Bo to gówniarze, którzy uważają się za świętych wojowników jedynej prawdy i są gotowi dla niej zabijać – pamiętał, że wypowiedział te słowa cicho, gniew tlił się w nim gdzieś w głębi, ale przykrył go warstwą lodu. – Są jak gromada wściekłych psów. Trzeba uważać na słowa, gesty i spojrzenia.

Wspomnienie tego gniewu było dziwne. Miał prawie pewność, że te emocje były jego. Choć sam kilka lat wcześniej był jednym z ulicznych zabijaków, nagle odkrył, że trudno mu się identyfikować z tą ponurą bandą, stojącą wciąż, z pełnym rozczarowania uporem, przed świątynią Dress. A najdziwniejsze było to, że miał pewność, że ON też jest wściekły. A powinien przecież czuć choć cień sympatii dla tych, którzy walczą, było nie było, z jego znakiem wytatuowanym na skórze.

Uważać? Powiedział tylko, że Wielka Matka jest mądrzejsza od Reagwyra, bo matka zawsze jest mądrzejsza od dziecka. Sam słyszałem. – Najstarszy z trójki mężczyzn, ten z rozwalonym łukiem brwiowym, pochylił się nad chłopcem. – A rozbili mu głowę jak jajko. I skatowaliby moją córkę, gdybyśmy ich nie powstrzymali. Skarga pójdzie, przysięgam, że pójdzie skarga do starszyzny cechu, a jak będzie trzeba, to i do Rady Miasta. Chłopak może już nie wstać albo zostanie do końca życia śliniącym się idiotą.

Kobieta jęknęła.

Na zewnątrz grupka młodzików ustawiła się w półokrąg i zaczęła wyśpiewywać jakąś piosenkę pełną głupich przechwałek i plugawych wyzwisk.

Altsin spojrzał na kobietę.

Będzie dobrze. W jego wieku wszystko szybko się goi. Zanim się obejrzycie, będzie biegał i skakał jak zawsze. – Już w chwili, gdy wypowiadał te słowa, wydawały mu się one puste i fałszywe.

On nie biegał i nie skakał. – Mężczyzna otarł krew z twarzy i delikatnie obmacał głowę chłopca. – Do ksiąg go ciągnęło, do rachunków. Umiał już mnożyć i dzielić do tysiąca, a pisał i czytał w meekhu i po mittarsku i nawet północne runy umiał złożyć do kupy. Mądry dzieciak z niego…

Miłosiernie ugryzł się w język, nie dodając „był”.

Jego palce dotknęły szczytu czaszki chłopca i jakby zapadły się lekko w głąb. Chłopiec zadrżał i nagły tik zaczął szarpać jego prawą nogą.

Wybaczcie – głos mężczyzny ochrypł nagle, jego ręka wyciągnęła się w bok i delikatnie dotknęła ramienia kobiety. Spojrzał na niego. – Nie podziękowałem wam za pomoc, bracie.

Habit. Złodziej przypomniał sobie, że wtedy wciąż miał na sobie habit.

To nic takiego – odpowiedział, patrząc, jak kobieta kamienieje pod dotykiem ojca, jak z jej twarzy odpływa krew, a oczy stają się martwe i puste. – I nie jestem bratem, tylko oczekującym. Najlichszym z robaków u stóp Pani. Żałuję, że nie przyszedłem wcześniej.

Pamiętał, że ostatnie słowa, banał nad banałami, powiedział absolutnie szczerze. Żałował, że to nie on spotkał się z tymi sukinsynami pierwszy. I ten żal splatał się dziwnie z gniewem tlącym się pod warstwą lodu. Z JEGO gniewem.

Piosenka na zewnątrz zakończyła się głupawym rechotem. Chłopcy się rozkręcali, a wokół wejścia do świątyni zaczął się gromadzić tłumek.

Wtedy to pewnie ty byś leżał z rozbitą głową – odezwał się najmłodszy z kupców, chłopak na oko ledwo piętnasto, szesnastoletni. – Oni nie przepuściliby samotnemu mnichowi. Oni…

Odwrócił głowę, mrugając, a ostatni z mężczyzn, ten, który do tej pory nie wyrzekł ani słowa, tylko stał, dysząc ciężko i podpierając się na kiju, opadł nagle na kolana i w całkowitej ciszy rozpłakał się ciężkimi łzami.

Altsin kątem oka zobaczył, że noga pobitego chłopca znieruchomiała, za to jego twarz ogarnęły skurcze i stało się jasne, że dusza wyrostka szykuje się w drogę do Domu Snu. Zresztą nie tylko on to zauważył, kobieta załkała cicho i osunęła się, zemdlona, a mężczyźni zamienili się w posągi wyrzeźbione z gliny. Nie potrafili uwierzyć w to, co się działo. Spojrzał na nich i nagle wiedział, że wybrali się po prostu na popołudniową wycieczkę odpocząć po dniu ciężkiej pracy, może odwiedzić przyjaciół, zjeść coś i napić się wina na mieście. Jeszcze kwadrans temu śmiali się i żartowali, pewni swojej przyszłości.

A teraz wrócą do domu z martwym dzieckiem w ramionach.

Na zewnątrz kolejna zwrotka opisywała kobietę wystawiającą zad knurowi i rodzącą półświńskie bękarty. Kończący ją rechot brzmiał jak wiadro kału wylane wprost na duszę.

Coś pyknęło mu w uszach, jakby nagle wynurzył się z głębokiego nurkowania. Włoski stanęły mu dęba na całym ciele, na krawędzi widzenia pojawiła się czerwona mgiełka.

Czuł go. Durwon. Znak wojownika. WOJOWNIKA. Durwon nie był złamanym mieczem, był całym mieczem, a przedstawiano go jako połowę klingi, bo druga połowa tkwiła w sercu wszystkich naszych lęków, zabijając strach. Taka była pierwotna, najczystsza symbolika tego znaku. Miecz zabijający strach, dający odwagę i nadzieję.

Durwon był prastarym symbolem. Rysowano go na framugach drzwi i okien, by odpędzić zło, w czasach, gdy drzwi i okna wciąż stanowiły nowomodną fanaberię; malowano go na tarczach i tatuowano na ciele, by przynosił szczęście w bitwie, na długo zanim pierwotne rysunki przekształciły się w glify, a te w zalążki run i liter. Zanim nadeszli Niechciani i zanim z kawałka duszy boga wykuto Dengothaag, który tak naprawdę miał być tylko furtką do królestwa Reagwyra, a kształt nadano mu dla upamiętnienia znacznie starszego symbolu.

A teraz oni z Durwonu uczynili bandycki znak, pod którym morduje się dzieci, tak jak wcześniej Miecz Reagwyra zamienili w narzędzie kaźni i źródło kuglarcznych sztuczek.

Złodziej poczuł każdy z tatuaży przed świątynią, identycznych w najmniejszym szczególe, bo przecież tak właśnie działa podobna magia, najpierwotniejsza ze wszystkich magia symboli i znaków, i sięgnął po nie. One należały do niego.

Pochylił się i podniósł chłopca. Życie uciekało z niego z każdym oddechem. Starszy mężczyzna złapał Altsina za rękę, ale zerknął w cień pod kapturem i puścił ją z twarzą zastygłą w grymasie nieokreślonej grozy. Złodziej wyszedł przed drzwi, kołysząc chłopca na rękach.

Wulgarna piosenka ucichła w pół słowa, a tuzin hardych spojrzeń wbił się w niego z siłą ciśniętych oszczepów. Tłumek stojący za młodzikami zaszemrał i umilkł w oczekiwaniu na śmierć. Tłum zawsze ślini się na takie okazje.

On odchodzi do Domu Snu. – Złodziej położył chłopca na schodach. – A jego krew spadnie na wasze głowy.

Na czyją? Moją? – Z grupki akolitów Reagwyra wysunął się chudy wyrostek o szczurzym pyszczku. – Ale ja go nie walnąłem, mnichu. I nie wiem, kto to zrobił. Może sam się uderzył? Kto wie, w końcu miał w ręce kamień. Widziałem, że miał. Prawda, chłopcy?

Chłopcy zaśmiali się zgodnie, wymachując pałkami i łańcuchami. Okrucieństwo i poczucie bezkarności sprawiało, że ich twarze wyglądały niemal identycznie.

Altsin potrzebował Mocy. Mógł sięgnąć po tę, która tkwiła w nim, i zapłacić za to sińcami, opuchlizną i krwią w ustach. Ale nie po to tu wyszedł.

– Twój znak, synu. – Cholera, ale to dziwnie zabrzmiało. Jakby miał już czterdziestkę na karku. – Ten na przedramieniu.

– Durwon? – Wyrostek podwinął rękaw i z głośnym cmoknięciem pocałował Złamany Miecz. – Symbol wybrańców, mnichu, znak prawdziwego boga wojownika, miecz, a nie dwie błagalnie złożone łapki, dupolizie. Chcesz usłyszeć, jaką daje nam siłę? No, chłopcy, zaśpiewajmy naszej niezgrabie piosenkę na ostatnią drogę. Niech nie idzie do Domu Snu w ciszy.

Machnął ręką i zastygł, bo Altsin nie Altsin właśnie sięgnął po Moc przez Durwony.

Moc jest wszędzie, przenika cały świat, dzika i chaotyczna, bądź naznaczona aspektami, dającymi się oswoić i wykorzystać. A jeśli ci, którzy jej używają, przecenią własne możliwości, płacą za to zdrowiem lub życiem, bo nadmierna Moc przechodząca przez ciało działa jak powolna trucizna, niszczy żyły, osłabia organy wewnętrzne, pokrywa skórę wrzodami i wypryskami. To jeden z sekretów czarowników, powszechnie znany i z powodu tej powszechnej wiedzy zgodnie ignorowany: każdy z nich, używając swojego ciała jako narzędzia do kształtowania Mocy, musi pamiętać o osobistych ograniczeniach. Trzeba lat ćwiczeń i nauki, by poznać granicę własnych możliwości.

Ale jeśli używa się cudzego ciała, można zignorować tę cenę. Zwłaszcza że znak, który mieli na skórze, był JEGO znakiem i stał się wrotami, przez które mógł pokierować pobieraną Mocą tak, by mu służyła.

To nie było łagodne zaczerpnięcie, żadnego powolnego poszerzania kanału dla magii, obserwowania reakcji źródła. Przypominało rozwalenie tamy i patrzenie, jak niszczycielska fala mknie przed siebie, zmiatając wszystko po drodze. Złodziej sięgnął wprost do siły życiowej chłopaków, zmusił ich do otwarcia się na Moc, do przekucia jej w potrzebny mu sposób i podania do ręki.

Zawyli, gdy Durwony na ich przedramionach zapłonęły żywym ogniem. Dosłownie. Tatuaże poczerniały i zaczęły dymić, a skóra wokół nich najpierw zaczerwieniła się, a potem zaskwierczała, gdy przechodząca przez znak Reagwyra Moc wypalała sobie drogę przez nerwy, żyły, kości i mięśnie. I nagle na bruku nie było już gromadki świętych wojowników gotowych zabijać w imię Pana Bitew. Zamiast nich, w iście magiczny sposób, pojawiła się banda wrzeszczących, płaczących i skomlących wyrostków, wijących się z bólu, który odbierał im zmysły.

Altsin usunął ich krzyki ze świadomości, koncentrując się na chłopcu leżącym na schodach. Moc płynęła równo, i to o wiele większym strumieniem, niż potrzebował, ale nie interesowało go to. Wynajdował w niej aspekty odpowiedzialne za leczenie, przyspieszające gojenie ran i cofające obrażenia, a resztę odrzucał. Płomienie pełzały po kamieniach, z noży, sprzączek pasków i innych metalowych elementów znajdujących się w pobliżu sypnęły się iskry, a wiatr wił się w uliczce na podobieństwo oszalałego węża.

Złodziej poświęcił ułamek uwagi, by nieco przyhamować puszczoną samopas magię, jego celem nie było skrzywdzenie wszystkich ludzi w okolicy.

Tuzin młodzików zupełnie mu wystarczał.

Dotknął głowy chłopca, lecząc, zamknął pękniętą tętnicę, usunął krwiak naciskający na mózg, zmusił kości do zajęcia właściwego miejsca i zrośnięcia się. Mózg na szczęście nie doznał większych uszkodzeń, a w tak młodym wieku wszystko w końcu powinno wrócić do normy. Zastanowił się nad blizną na głowie i w końcu ją zostawił. Blizny to historia popełnionych błędów i lepiej, by przypominały nam o chwilach, gdy je zdobyliśmy.

Na przykład gdy zaczepialiśmy bandę wyrostków szukających okazji, aby kogoś pobić.

Chłopak westchnął nagle głośno i uśmiechnął się…

Ten uśmiech był ostatnim obrazem, jaki Altsinowi podsunęła pamięć. Jak wydostał się z tej uliczki, jak uniknął tłumu i w jaki sposób, do licha, trafił w końcu tutaj, w podziemia Świątyni Miecza, nadal nie wiedział.

Pamiętał za to uśmiech Aonel.

Aonel, z którą przyszedł do Świątyni Reagwyra…

Ubrana była w drogą suknię, pasującą do jego jedwabnej koszuli, spodni z błękitnego sukna i haftowanego złotem wamsu. Przebrali się, by…

Nie pamiętał.

Aonel oddaliła się wtedy od niego, znikła mu z oczu, a on wiedział, że to zapowiedź…

Zdrady.

Potrząsnął głową. Po co przyszli do świątyni pełnej ludzi? Bo…

Bo w mieście zaczęły się zamieszki.

Matriarchiści i wyznawcy Pana Bitew walczyli ze sobą na ulicach już nie pałkami i kastetami, ale nożami, toporami i mieczami. I magią…

D’Artweena.

Wspomnienie pojawiło się wyraźne, jakby dopiero przed chwilą był świadkiem tej sceny.

Oblężenie.

Dzielnica magów niekłaniających się zbyt nisko Wielkiemu Kodeksowi znalazła się w oblężeniu. Choć już w czasach, gdy Altsin był dzieckiem, Rada Miasta utrzymywała całą armię szpicli i konfidentów, patrzących na ręce mieszkającym tu czarownikom i czarownicom. Gildie magów, zrzeszające adeptów używających aspektów zgodnych z Wielkim Kodeksem, świątynie i religijni fanatycy domagali się podobnych „środków zapobiegawczych”, argumentując, że „ta banda z D’Artweeny” igra z siłami i mocami, które są śmiertelnym zagrożeniem dla ciał, umysłów i dusz reszty mieszkańców PonkeeLaa. A największym zagrożeniem były, jak powtarzała rozbawiona ulica, dla sakiewek wielmożnych magów i świątobliwych kapłanów. Bo rzeczywiście można tu się było natknąć na czary często bluźniercze, zakazane lub ocierające się o herezję, lecz skuteczne i po przystępnych cenach. Złodziej pamiętał kilku tamtejszych czarowników, o których pojawiły się plotki, że babrzą się zbyt głęboko w zakazanych sztukach i którzy znikli w tajemniczych okolicznościach. Podobno Liga też miała z tymi zniknięciami coś wspólnego, ale o takie rzeczy lepiej było nie pytać.

Lecz teraz D’Artweena została ogrodzona murem szczelniejszym niż kamienny. Nadal przy wszystkich wejściach do dzielnicy stali szpiedzy, ale nie byli to już szpiedzy Rady. Informacje Rai okazały się prawdziwe, hrabia Terleach i Świątynia Miecza rekrutowali wyznawców spośród miejskiej biedotyz mężczyzn pilnujących dzielnicy dwóch nosiło łachmany pokryte szkutniczą smołą, trzeci był kuternogą podpierającym się na kulach, a ostatni ubierał się w pstrokatą mieszaninę barw charakterystyczną dla wędrownego linoskoczka czy żonglera. Ale wszyscy należeli do kultu Pana Bitew, rzecz nie do pomyślenia jeszcze rok wcześniej.

Altsin widział wyraźnie wizerunki Złamanego Miecza na prowokacyjnie odsłoniętych przedramionach. Czerwony tusz wręcz zlewał się ze świeżą opuchlizną, ale mężczyźni obnosili Durwon z dumą wojowników prezentujących honorowe blizny, akolitów odkrywających głębię nowej wiary. I byli gotowi za nią walczyć, ale w przeciwieństwie do świątynnej straży nie zostali uzbrojeni w pałki, włócznie czy miecze.

Ich orężem był strach.

Na oczach złodzieja młody mężczyzna drepczący w stronę wejścia do D’Artweeny, gdy tylko ta czwórka znalazła się w zasięgu jego wzroku, zatrzymał się nagle i stanął niepewnie. Sądząc po ubraniu, był studentem, który zrobił sobie przerwę w nauce, ale teraz bardziej przypominał skonfundowanego lisa, niepewnie węszącego w stronę kawałka padliny leżącego na środku leśnej ścieżki. Zrobił kilka kroków do przodu, zatrzymał się, znów ruszył, ale gdy linoskoczek, uśmiechając się wrednie, wyciągnął zza kolorowej koszuli złożoną kartkę i rysik, student zawrócił i pomknął nagle przed siebie, by po chwili zniknąć za rogiem.

Strach. Broń zmieniająca ołowiany pręcik i kawałek papieru w miecz i tarczę samego Reagwyra.

Czarownicy z D’Artweeny, przyciśnięci przez ostatnie miesiące do muru, przyłączyli się do walk z reagwyrystami. Do walk, które wybuchły… wczoraj… albo przedwczoraj… wybuchły, bo…

Uświadomienie sobie prawdy jest jak błysk wyrywający z niepamięci twarz Aonel, starąmłodą twarz z oczyma gorejącymi wściekłością.

Walki wybuchły, bo Konder, wnuk GamnesatyrMonweha, kupca bławatnego, został bez powodu napadnięty przez bandę wyrostków służących Świątyni Miecza. A potem cudownie ocalił go mnich, będący wcieleniem gniewu i niezadowolenia Matki. Mnich jednym gestem, na oczach setki świadków, powalił dwa tuziny napastników, a na znak, że opieka Pani nie obejmuje już sług Pana Bitew, wypalił z ich skóry symbol Reagwyra. Po czym uzdrowił chłopca, by pokazać, z kim jest łaska Najwyższej.

To wydarzyło się rano, a w południe pod domem chłopca tyrMonweha zebrał się już tysięczny tłum.

Po południu z dzielnic, gdzie większość stanowili matriarchiści, przepędzono wszystkich wyznawców Reagwyra.

Wieczorem zapłonęły pierwsze domy i wzniesiono pierwsze barykady.

Stara twarz Aonel, w której płoną młode oczy… Jej dławiony gniewem krzyk.

Ty nie byłeś iskrą na kupce siana, lecz lampą oliwną rozbitą na środku stodoły!

Czy to ten gniew kazał jej…

Pamiętał.

W świątyni, gdy wszyscy patrzyli na hrabiego, który udzielał błogosławieństwa rannemu bojownikowi za wiarę, stracił ją z oczu. Weszli tam jako… matka i syn, wdowa po oficerze, wyznawcy Pana Bitew, szukająca schronienia przed motłochem plądrującym Klamnię. Dzielnica ta była areną zaciętych starć, bo mieszkało tam sporo reagwyrystów, którzy w końcu zostali wyparci i szukali ochrony w Świątyni Miecza.

Hrabia przyjmował wszystkich. Mężczyzn uzbrajano i kierowano na ulice, kobiety miały się zająć gotowaniem, opieką nad rannymi, dostarczaniem żywności, wody i broni w rejon walk. Z wolna kult Pana Bitew odzyskiwał inicjatywę, miał bowiem jedną głowę, przez którą był kierowany i dowodzony, podczas gdy większość ataków matriarchistów nosiła charakter spontanicznego wybuchu, zażartego i dzikiego, ale nieskoordynowanego. Bywało, że na jednej ulicy trwały krwawe starcia, a kilkaset kroków dalej grupy mężczyzn ze znakami Baelta’Mathran siedziały i odpoczywały, nie znając sytuacji. Poza tym hierarchowie Wielkiej Matki nie poparli zamieszek z całym swoim autorytetem, być może bojąc się reakcji innych Świątyń.

Świątynia Miecza miała mniej ludzi, lecz tworzyli oni armię – hrabia zorganizował wszystkich w sprawnie dowodzone oddziały, mające własnych dziesiętników, poruczników i kapitanów oraz gońców przenoszących wieści i rozkazy, a nawet służby pomocnicze. Szybkość, z jaką to zrobił, zdradzała, że szykował się do tych walk od miesięcy, a nawet jeśli wybuchły nieco za wcześnie, niewiele to zmieniało. Do tego Durwony na przedramionach wyznawców płonęły świętym ogniem, dając im siłę, pewność i niezłomność. To jeszcze nie było pełne Objęcie, jak w czasach Wojen Bogów, gdy napędzane, a raczej opętywane w ten sposób pułki walczyły do ostatniego człowieka, ale niewiele mu brakowało, by to osiągnąć.

Jemu?

Bytowi, który tkwił w mieczu. Konglomeratowi setek udręczonych duchów, pożeranych przez lata, by ich cierpienie zostało przekute w Moc. Te duchy były odpadkami, niechcianymi resztkami, lecz ponieważ zostawały pochłonięte przez Miecz, który w końcu sam zawierał maleńki fragment boskiej duszy, łączyły się z nim i w końcu powstał twór… potęga, której większość wspomnień stanowiły te o mękach, torturach i niesprawiedliwości.

Prawie chciałoby się, by ten potwór uzyskał pełną świadomość i spłacił swoim kapłanom wszelkie długi. Z odsetkami.

Ale gdyby świat działał tak, by sprawiedliwość była jego stałym i niewzruszonym elementem, stałby się najlepszym miejscem do życia w całym ogromie Wszechrzeczy. A wszystko wskazywało, że na to trzeba było jeszcze poczekać.

Tymczasem sprawiedliwość wymagała dobrego żelaza w jednym, a pochodni w drugim ręku.

Загрузка...