Rozdział 18

Światło.

Zdumiewające, jak niewiele trzeba, by w człowieka wstąpiła otucha. W jednej chwili stoi w ciemnościach z dłońmi wyciągniętymi na boki, starając się nie dotykać zimnej klingi za plecami, a głowę wypełniają mu myśli, które sprawiają, że ma wrażenie, jakby zapadał się w posadzkę. A w następnej – jest w pełni pobudzony i gotowy do działania.

Światło oznacza ludzi. A ludzie to nadzieja. Na odmianę losu, jakakolwiek by ona była.

W dziurze w ścianie, gdzie kiedyś musiały być drzwi, rozbłysnął ciepły blask, który wlał się do komnaty i polizał kamienne ściany. Za światłem pojawił się mężczyzna. Wysoki, szczupły, siwowłosy, ubrany w skromny strój w brązach i czerni. Altsin wygrzebał jego imię z pamięci.

Bendoret Terleach. Hrabia. Cóż za zaszczyt.

Nadzieja skuliła się w kącie i zaczęła popłakiwać. Bendoret Terleach z pewnością nie zwiastuje najmniejszej szansy na wyjście z tego bagna.

Arystokrata popatrzył na niego z twarzą wyglądającą jak pośmiertna maska odlana w kiepskiej jakości gipsie. Plamy bieli i szarości walczyły ze sobą o lepsze na tym obliczu, a złodziej wiedział, że hrabia od wielu dni nie dosypia, jada byle co i pije zbyt wiele wina. To była twarz człowieka, w którym coś pęka, powoli łamiąc jego wolę i wiarę.

Zwłaszcza wiarę.

– Miałem cię w ręku.

Przez chwilę Altsin nie bardzo wiedział, co te słowa znaczą.

– W czasie pojedynku, gdy zabiłeś sekGressa. Powinienem się domyślić, kapitan mittarskiej galery, za którego się podawałeś, pokonuje najbardziej utalentowanego szermierza, jakiego widziałem przez ostatnie lata. Powiedziałem ci nawet wtedy, że widziałem w tobie Naszego Pana. Gdybym wiedział, jak blisko jestem prawdy.

Złodziej popatrzył szlachcicowi w oczy, świadomy, że żadne kłamstwa i wykręty nie mają sensu. On wie wszystko.

– Jak… się tu znalazłem?

O Matko Łaskawa. Ależ miał głos. Jakby ktoś przeciągnął mu przez gardło tuzin związanych, walczących ze sobą kotów.

– Nie pamiętasz? Sam do mnie przyszedłeś. Do świątyni.

Te słowa wywołują ciąg obrazów.

Delegacja. Rządek ubranych w błękitne szaty sług Bliźniąt kieruje się w stronę wysokiego mężczyzny w czerni. Wokół jest pełno ludzi, część szybkim krokiem zmierza w konkretnym kierunku, a część stoi w grupkach, milczących i zgodnie ponurych. Czekają, aż mężczyzna w czerni wezwie ich do siebie gestem lub spojrzeniem, ale on stoi na środku sali, nieruchomy, z grzywą białych włosów wznoszącą się nad szlachetną, arystokratyczną twarzą, i najwyraźniej czuje się świetnie, znajdując się w centrum uwagi. Wydaje polecenia. Powietrze przepełnione jest napięciem, ale napięciem podszytym ekscytacją i niecierpliwym oczekiwaniem. Szmer i do sali wnoszą młodego chłopca ubranego jak portowy tragarz, leżącego, z twarzą ściągniętą bólem, na płaszczu trzymanym za rogi. Z rozbitej głowy leje mu się krew, złamana noga błyska kością, ale dzieciak nie płacze. W tłumie, jak wyrojona nożem, otwiera się aleja, na której końcu stoi on, hrabia Terleach. Niosą ku niemu chłopca, a on krótkim gestem zatrzymuje zbliżających się kapłanów w błękitnych szatach i sam rusza ku rannemu.

Nie słychać słów, które szepcze do ucha chłopaka, ale zakrwawiona twarz rozjaśnia się, jakby ktoś podświetlił ją od spodu, zakrwawiona dłoń łapie za rękę arystokraty, a usta zostawiają szkarłatny ślad na mankiecie czarnej koszuli. Lecz nikt w sali nie krzywi się, nie rzuca pogardliwych spojrzeń ani nie wydyma z niesmakiem ust na widok plebejskiej krwi znaczącej szlachetny jedwab.

To krew męczennika za wiarę.

Wspomnienie tej sceny błysnęło i uciekło, zostawiając posmak żelaza w ustach i gorzkie przeczucie zdrady.

Aonel, coś ty zrobiła?

Altsin poczuł drżenie. Zatrzęsły się płyty czarnego granitu, tworzące ściany i posadzkę, zawibrowała czarna klinga, a wraz z nią zamigotało światło pochodni trzymanej przez hrabiego. Przez twarz mężczyzny przebiegł dziwny skurcz.

Zmierzyli się wzrokiem, arystokrata i miejski szczur.

– Co się dzieje w mieście? – Altsin rzucił pytanie, które nagle zaczęło go dręczyć. Musiał znać odpowiedź.

– Wierni atakują matriarchistów. Nie chciałem tego, nie teraz, ale skoro mam ciebie, wszystko ulegnie zmianie. Skończył się czas pokory. – Siwowłosy mężczyzna potrząsa głową. – Nie będziemy więcej pełzać na kolanach.

Złodziej zerknął na lewą rękę szlachcica. Tę, która trzymała pochodnię. Ręka wydawała się wykonywać lekkie, mimowolne ruchy w rytm drgania klingi za plecami.

– Nosisz Durwon? – zapytał.

Jako jedyną odpowiedź otrzymał pełen wyższości uśmieszek. Głupie pytanie. Jakim cudem najważniejszy człowiek w Świątyni Reagwyra miałby nie nosić znaku swojego boga?

– Durwon? – coś w głosie hrabiego kazało Altsinowi jednak zmienić zdanie. – Durwon to za mało. Durwon jest dobry dla prostaczków. Durwon to…

Słowa nie wystarczą, zresztą Bendoret Terleach nie zamierzał ich tracić na kogoś takiego jak ten męt, który zupełnym przypadkiem wszedł w posiadanie największego skarbu Świątyni. Hrabia szarpnął niecierpliwym ruchem koszulę, aż trzasnął materiał, a kilka guzików prysnęło w kąt. Jeden ruch i wszystkie tajemnice i plany ujawniają się z całkowitą bezwzględnością.

Słowa są zbędne.

Ciało hrabiego pokrywają tatuaże. Znane Altsinowi ze wspomnień tego drugiego, tego, który w nim mieszka i był kiedyś awenderi Bitewnej Pięści Reagwyra. Rysunki są niemal identyczne, tu i tam widzi niewielką różnicę, bo – to znów pamięć tego drugiego – dostosowywano je do indywidualnych cech każdego awenderi. Ale ogólny wzór się zgadza. Te tatuaże powinny zapobiec zmieszaniu się duszy człowieka z kawałkiem duszy boga.

To wyjaśnia też bladość i wyczerpanie arystokraty. Większość jego ciała jest opuchnięta, niektóre fragmenty skomplikowanego wzoru ledwo dają się rozpoznać, całość musiano skończyć niedawno, wczoraj, może przedwczoraj. Hrabia ze wspomnień, pochylający się nad rannym dzieciakiem, z pewnością wyglądał lepiej.

Nagle mężczyzna zrobił trzy szybkie kroki do przodu i z rozmachem walnął go w żebra. Powietrze uciekło Altsinowi z płuc, a przygryziony język wypełnił usta krwią.

– Więzisz mojego pana – głos Terleacha drży, zupełnie niepodobny do tego, którym odzywał się do tej pory. – Wyrwę go z twojego konającego ścierwa i zaoferuję godne naczynie.

Drugie uderzenie było równie potężne, żebra poddają się i pękają z dźwiękiem, który zdaje się rezonować złodziejowi w czaszce. Krzyknąłby, gdyby udało mu się złapać oddech.

– Gdy to ciało przestanie się nadawać do użytku, on wyjdzie. Będzie musiał. A ja oddam mu się cały i staniemy się jednością, tak jak to było zaplanowane. Ukradłeś go, tak powiedziała, zwiodłeś i oszukałeś, a potem więziłeś przez ostatnie lata.

Cios w szczękę poderwał Altsina na równe nogi. Złodziej walnął potylicą w czarną klingę, splunął krwią. Zassał powietrze i niezdarnie spróbował uchylić się przed kopniakiem wymierzonym w kolano. Nie udało się i nie wiadomo, co jest gorsze, ból eksplodujący z uszkodzonej rzepki czy szarpnięcie, z jakim jego ramiona przyjęły na siebie ciężar upadku. Stawy barkowe zapłonęły jasnym ogniem.

W tej pozycji nie ma najmniejszych szans na unik czy obronę, a kolejne uderzenia są tak precyzyjne, jakby ten sukinsyn pół życia ćwiczył, jak pobić człowieka, by ten nie stracił przytomności.

A ON nie reaguje. Zawsze do tej pory przychodził, kiedy jego „naczynie” znajdowało się w tarapatach. Nawet wtedy, gdy Altsin dałby sobie radę sam. A teraz… jakby go nie było.

– Więzisz mojego boga – podobny do syku głos szlachcica zdaje się dochodzić z daleka i wysoka. – Wytłukę go z ciebie, wypalę, jeśli będzie trzeba.

Złodziej wyprostował się nieco, uniósł głowę. Ten kutas nawet się nie zadyszał i wygląda, jakby miał ochotę na więcej.

– Twój bóg – język zaczynał puchnąć Altsinowi w ustach, więc powoli wymawia każde słowo – jest za mną. To temu czemuś się kłaniasz.

Nadeszła nieunikniona odpowiedź, a jemu wydawało się, że cios płynie przez powietrze zgęstniałe jak miód, lecz i tak nie ma szansy na unik. Trafienie w skroń powinno pozbawić go przytomności, ofiarując błogosławioną ucieczkę w ciemność, lecz – to tak cholernie niesprawiedliwe – jedynym efektem jest błysk za oczyma i kolejne szarpnięcie. Obciążone stawy barkowe wyją.

Gdy mógł już skupić się na patrzeniu, zamrugał i zobaczył, że hrabia trzyma w ręku pochodnię z taką miną, jakby właśnie odkrył ogień. Uśmiech mężczyzny stał się ciężki.

– Podobno poparzona skóra może przyprawić człowieka o obłęd, gdy zwija się i odchodzi płatami od ciała. Choć znajomy kat twierdzi, że dla skazańców najgorszy jest zapach spalenizny.

Znajomy kat. Altsin uśmiechnąłby się, gdyby mógł.

– Wystarczy – nowy głos w pomieszczeniu zatrzymał pochodnię zbliżającą się do boku złodzieja. – Bawisz się w niebezpieczne gry, mój drogi. Jeśli on nie otworzy się, lecz umrze, zostanie tu tylko wielka dziura w ziemi.

Altsin nie znał tego głosu. Mówiła kobieta, sądząc po tonie, w średnim wieku, przyzwyczajona do wydawania rozkazów. Mężczyzna odwrócił się, sięgając po sztylet u pasa, ale nagle nogi mu się splątały i runął na ziemię. Uderzenie potylicy o kamień poniosło się echem po komnacie.

Złodziej dźwignął głowę. Kobieta miała na sobie czarne szaty i czarną chustę na głowie, jak zwykła wieśniaczka.

Patrzyła na hrabiego z taką miną, jakby nie wiedziała, czy uśmiechnąć się, czy splunąć.

– Nadmierne ambicje potrafią każdemu namieszać w głowie. Awenderi, też coś. – Przeniosła wzrok na Altsina, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Więc to ciebie szuka nasza Kanayoness.

Imię, długie i obce, nie wywołało w złodzieju żadnego skojarzenia. Jedno oko zaczyna zachodzić mu mgiełką.

– Nie znam jej – ostrożnie dobierał słowa. – Nie wiem, o kim mówisz.

– Ona za to zna ciebie. I zależy jej na spotkaniu z tobą tak bardzo, że jest gotowa na wiele. Nawet na oszukiwanie w grze w kości. Powinna pamiętać, że moja pani tego nie lubi.

Te słowa kryją swój sens zbyt głęboko, by zdołał go rozszyfrować.

– I wiem, że jej nie znasz. Gdybym sądziła inaczej, kazałabym cię obedrzeć ze skóry, żebyś tylko powiedział, co kombinuje. Dlaczego nagle w Konoweryn zapadła cisza? Dlaczego nie słychać już cichego pochlipywania Oka Agara?

Kobieta patrzyła na niego tak, że nagle zapomniał o całym bólu, którego doświadczył.

– Gdybym miała choć cień podejrzeń…

Загрузка...