Interludium

Miotła. Popiół. Praca.

Od poprzedniego zebrania w tej komnacie minął dzień, a może trzy dni, a może dziesięć. Mężczyzna tego nie wiedział. Nigdy nie był dobry w liczeniu upływającego czasu. Tym razem pierwsza pojawiła się Kitchi, pstrokata, niepokorna, wiecznie radosna i irytująca Kitchi. Pani Losu musiała mieć kiepski dzień, gdy to właśnie ją wybrała na swoją sługę.

Wpadła w okrąg wyznaczony przez jedenaście kamiennych tronów i zawirowała, furkocząc spódnicami i szalami oraz rozsiewając wokół dźwięk śmiejących się dzwoneczków. Popiół, który sługa zdążył już zamieść na kilka kupek, pofrunął w górę i zatańczył razem z nią.

Irytująca.

Usiadła na jednym z kamiennych siedzisk, podkurczając nogi i prezentując kostki obwieszone srebrnymi łańcuszkami.

Uśmiechnęła się.

Do niego.

Opuścił wzrok, zakłopotany. Czasem zapominał, że choć komnata chroni go przed spojrzeniami śmiertelników, to ktoś taki jak Kitchi potrafi przejrzeć iluzję. Służba u Pani Losu niosła ze sobą pewne korzyści.

Miotła. Popiół. Praca.

Mężczyzna i kobieta pojawili się niemal jednocześnie. Tym razem wojownik w szkarłacie nosił maskę wyglądającą jak posklejane kawałki porcelany z nieregularnymi otworami na oczy, a towarzyszył mu mniej więcej dwunastoletni chłopiec, ubrany w luźną tunikę do kolan i sandały. Strój w piaskowych barwach tylko podkreślał jego jasną skórę.

Kobieta miała na sobie szatę w kolorze ciemnego granatu, a twarz zasłoniła kilkoma warstwami tiulu, założonymi na modłę pustynnych plemion.

Bez słowa zajęli miejsca po przeciwnych stronach kręgu, tak by dzieliła ich jak największa odległość.

Mężczyzna ujął nadgarstek chłopca.

– Naradziliśmy się i nie dostrzegamy próby oszustwa w tym, co robi twoja pani, Kitchi od Uśmiechu – słowa brzmiały dziwnie, wypowiadane ustami chłopca, który jeszcze nie przeszedł mutacji. – Los może nam nie sprzyjać, lecz śmierć drugiego księcia i tak da nam zwycięstwo.

– Oczywiście. – Służka Pani Losu pokiwała głową. – Coś jeszcze?

– Jednakże działania Agara nam się nie podobają. Powinien być tutaj i patrzeć.

– To, że kiedyś złożył obietnice, których zamierza dotrzymać, nie musi oznaczać, że pozwoli wam na wszystko, skarbeńku. W końcu chodzi o jego ukochane księstwo. Może uznać twojego kandydata do tronu za spełniającego warunki, lecz nie musi go popierać.

– Ale nie może się wtrącać.

– A wtrącił się? Choć raz użył swojej Mocy? Kiedy?

Chłopiec poruszył się lekko.

– Nie mamy takiej wiedzy.

– Więc nie płacz mi tu. Zasady są jasne. W tej grze mogą wziąć udział tylko ludzie lub krew z krwi, a ostatni z linii nie ma ani tu, ani tam nikogo z rodziny. Jest sam.

– Ale…

Kobieta w granatowej szacie poruszyła się zniecierpliwiona.

– Głupiec z ciebie, E’mnekosie. On jest Władcą Płomieni. Bramą do jego królestwa jest każde ognisko, jakie rozpalono, i każdy płomyk kaganka, którym rozprasza się ciemność. Agar nie musi tu być osobiście, jego zachowanie to tylko demonstracja, żebyśmy wiedzieli, że to, co się dzieje, mu się nie podoba. I że czuwa.

Chłopiec spojrzał na mówiącą, a palce jego pana zakreśliły na bladym przedramieniu skomplikowany akord.

– I co ci da ta wiedza? On umrze, jak nie jutro, to za dwa dni. A wtedy…

– A wtedy Pan Ognia dotrzyma przysięgi. – Kitchi uśmiechnęła się dziwnie. – I ja też. A wy dostaniecie to, czego chcecie.

– To, co nam się należy. Co nam skradziono i odebrano.

– Są różne ścieżki. – Służka Pani Losu wskazała na kobietę z zasłoną na twarzy. – Wy też możecie je wybrać.

– Nie – choć słowa dobiegały z ust chłopca, to mężczyzna pokręcił głową. – My nie możemy. Nie teraz. I ty o tym wiesz.

– Nie. Nic nie wiem. Ty zresztą też nie. Ale obraliście już własną drogę i trzymacie się jej kurczowo, niczym szaleniec uczepiony zerwanego zaprzęgu.

– Damy sobie radę, jeśli Los nie będzie oszukiwał.

– Och. – Kitchi dramatycznym gestem złapała się za serce. – Zraniłeś mnie do żywego. Los bywa przewrotny, złośliwy albo okrutny, lecz nigdy, przenigdy nie oszukuje.

– A przynajmniej tak myślą głupcy, próbujący zagrać z nim w kości – dobiegło z cienia pod ścianą.

Te słowa zamknęły na mgnienie oka całą scenę w kuli bezczasu i nawet szare okruchy sunące niestrudzenie w dół zamarły na chwilę w powietrzu. A kiedy czas wreszcie ruszył, kilka rzeczy wydarzyło się naraz.

Mężczyzna zerwał się z tronu i odwrócił tak szybko, że jego płaszcz rozwinął się niczym ptasie skrzydła, a chłopiec, szarpnięty niespodziewanym ruchem, stracił równowagę i upadł na kolana. Kryjąca twarz kobieta rzuciła jakieś słowo, gardłowe i szeleszczące jednocześnie, a płatki popiołu wokół niej rozprysły się na wszystkie strony, jak odepchnięte niewidoczną dla oczu eksplozją. Powietrze na krawędziach bariery zamigotało lekko.

Tylko Kitchi pozostała niewzruszona. Barwna, pstrokata, irytująca Kitchi.

Chłopiec podniósł się z kolan i z twarzą wykrzywioną w dziwnym grymasie wycharczał:

– Niszczycielka.

Cichy śmiech, który odpowiedział temu… imieniu?, obeldze?, wzbudzał większy niepokój, niż gdyby z cienia bluznęła wiązka przekleństw i gróźb. Wojownik w szkarłacie puścił rękę chłopca i sięgnął dłonią za plecy, pod płaszcz.

Płomienie ryknęły ze środka posadzki, kąpiąc wszystko w czerwonozłotym blasku, i zgromadzeni zamarli.

Do licha. Teraz będzie więcej zamiatania.

Służka Pani Losu wstała z tronu i tanecznym krokiem – czy ona nie potrafiła poruszać się inaczej? – omijając kolumnę ognia, podeszła do stojących pod ścianą trzech postaci. Uśmiechnęła się do najniższej z nich.

Ogień przygasł powoli, a z sufitu posypało się trzy razy więcej popiołu niż poprzednio.

Miotła. Praca.

– Przybyłaś.

– Skoro zawarłyśmy umowę.

Kitchi zerknęła przez ramię w tył.

– Siadaj E’mnekosie! Natychmiast!

No proszę. Gdzież to się podziała roztańczona trzpiotka? Jej głos brzmiał żelazem i rozpaloną do białości stalą. Mężczyzna powoli wysunął dłoń zza pleców i powoli, jakby musiał osobno zmuszać każdą część swojego ciała do posłuszeństwa, zajął miejsce na tronie.

– Przyniosłeś tu broń, naginając zasady. Ośmieliłeś się sięgnąć po nią i nadal się dziwię, czemu Agar nie zamienił cię w garść popiołu. Stąpasz po ostrzu bożego gniewu.

– Nie tylko ja. – Ręka chłopca ponownie znalazła się w uścisku mężczyzny. – Ty też, skoro ją tu zaprosiłaś.

– Przecież wiesz, że nie weszłabym do tego miejsca, gdyby Pan Ognia miał coś przeciw. – Najniższa z przybyłych wysunęła się do przodu, okazując się dziewczyną czternasto, może piętnastoletnią, z czarnymi jak noc włosami i oczami, które w tym świetle wyglądały jak sadzawki wypełnione nocnym niebem.

Jej towarzysze zostali w cieniu. Nieistotni jak kamienie tworzące ściany.

– Więc bezstronność naszego gospodarza wydaje się wątpliwa – głos chłopca obniżył się o ton.

Kitchi zaśmiała się głośno, jakby usłyszała najlepszy w życiu dowcip.

– Chcesz wejść do domu, którego właściciel cię nie zaprosił, ograbić go ze wszystkiego, co stworzył przez ostatnie tysiąc lat, zgwałcić jego żonę, córki i wymordować synów, a jeszcze masz czelność domagać się od niego bezstronności?

– Obiecał nam coś.

– I dotrzymuje obietnicy. Ona przybyła tu na zaproszenie mojej pani. Jako jej gość.

– Nie wolno ci wprowadzać nowych graczy.

– To nie gracz, tylko… obserwator.

Mężczyzna zamarł, jedynie jego palce przebiegły po ręce chłopca.

– Zgoda. Ale zasady obowiązują. W to, co dzieje się z Dziecięciem Ognia, bezpośrednio mogą wtrącić się tylko ludzie. Krew z krwi.

– Oczywiście. – Kitchi od Uśmiechu ujawniła, skąd wziął się jej przydomek. – A teraz patrzcie. Pan Ognia pokaże nam, jak wyglądają sprawy tam. Na pustyni.

Ściana bladych płomieni rozbłysła na środku komnaty.

Загрузка...