Interludium

Mała Kana stała w oknie i patrzyła na południowy zachód. W tej chwili, boso, okryta ledwie wilgotnym prześcieradłem, z włosami lepiącymi się do skóry, przypominała zagubione dziecko, dwunastoletnią dziewczynkę, która wymaga opieki i wsparcia. Trzeba było sporo silnej woli, by pamiętać, z kim ma się do czynienia.

Yatech stłumił impuls, nie podszedł i jej nie objął.

– Musimy ją odnaleźć – rzuciła, nie oglądając się za siebie.

– Kogo?

– Trzecią siostrę. Wiem, gdzie można ją spotkać. Szykuj się.

Gdy wracał do swojego pokoju, wciąż stała i patrzyła w dal.


*


Nekropolie wszystkich miast i krain otacza podobna aura wyciszenia i zadumy. Jakby obecność zmarłych przesączała się w powietrze i ziemię, zmuszając żyjących do chwili zastanowienia.

Jedyną rzeczą, która mogła dziwić, były niewielkie rozmiary tego miejsca. W mieście liczącym setki tysięcy mieszkańców cmentarz powinien być większy niż teren, jaki zajmują trzy duże kamienice, nawet jeśli był to cmentarz przypisany do jednej tylko dzielnicy.

– Przestań się rozglądać z taką miną. – Kanayoness trąciła go w ramię. – Większość miastowych wybiera marynarski pochówek. Opłata dla Świątyni Bliźniąt za to, że kapłan wypłynie łodzią na morze, odmówi modlitwę i zrzuci ciało w fale, jest niższa niż roczny podatek od miejsca na nagrobek. Powiadają, że rekiny nauczyły się rozpoznawać łodzie pogrzebowe i płyną za nimi, ledwo te opuszczą redę.

– Po co mi to mówisz?

– Bo to dobra analogia. Teraz my jesteśmy taką łodzią, a pod nami płyną głodne bestie.

– A kto jest trupem?

– Może też my. Uważaj.

Kilka rosnących tu drzew rzucało głębokie cienie na nagrobki, skromne, ale bynajmniej nie tanie. Zdobiły je różne rodzaje polerowanego marmuru w ciemnych barwach, mosiężne wykończenia, płaskorzeźby, czasem nawet dyskretne złocenia. Ci zmarli nie należeli do miejscowej biedoty.

– Leżą tu głównie matriarchiści, potomkowie meekhańskich kupców i szlachty. Oni nie lubią pochówków w morzu. A jeśli nic się nie zmieni, wkrótce trzeba będzie rozbudować cmentarze dla wyznawców Baelta’Mathran. Zatrzymaj się.

Mała Kana stanęła przy najbliższym grobie. Kamienna płyta nosiła dumną, choć jako wyznanie wiary niezbyt fortunną inskrypcję: „Póki pamięć o mnie nie zaginie, nie wszystek umrę” i pojedyncze imię „Umnarus”. Dziewczyna pochyliła głowę i splotła dłonie.

– Nie pytaj mnie, czy go znałam – z jej ust popłynął szept, który dla postronnego obserwatora, niesłyszącego dokładnie słów, musiał wydawać się zduszoną modlitwą. – Nie znałam, choć umarł na moich rękach. Miał duszę jak kawałek najczystszego światła i serce wielkości tego miasta. Błagał mnie… kiedy jeszcze rozmawialiśmy, bym zmieniła plany.

– To ty go zabiłaś?

– W pewnym sensie ja. Ale zginął za sprawą tej, która zaraz się tu zjawi.

Zjawi. Doskonałe określenia na sposób, w jaki kobieta znalazła się tuż obok nich. Jakby zlepiła się z cieni rzucanych przez rozkołysane gałęzie drzew.

– Witaj, Kanayoness. Miło cię spotkać.

Yatech musiał zamrugać, by wyraźnie dostrzec przybyłą. Nosiła brązową suknię, zwykłą i pozbawioną ozdób, a włosy rozpuściła swobodnie na plecach. Uśmiechała się. Gdy odwrócił od niej wzrok i spróbował przypomnieć sobie szczegóły jej twarzy, kolor oczu, warg, kształt nosa, napotkał pustkę.

– Mamy do pomówienia, Ogewro.

Trzecia siostra. Ogewra, Pani Nieszczęścia. Ostatnia noga taboretu, na którym siedzi Pani Losu. Kitchi od Uśmiechu, ta, która przynosi szczęście w grze, miłości i na wojnie, Labaya z Biuk, z którą można wygrać wszystko lub wszystko przegrać, i Ogewra, pechowy rzut kością, strzała, która znalazła jedyną lukę w pancerzu, śliski kamień, na którym skręcasz kostkę, gdy ścigają cię wilki. Nic dziwnego, że można ją spotkać na cmentarzu.

Kobieta spojrzała na nagrobek, przy którym stali.

– Nadal mnie winisz za jego śmierć.

– I nigdy nie przestanę. Wiesz o tym. Ale nie będę się mścić. To też wiesz. Nie po to przyszłam.

– Twój towarzysz… Jest ciekawy. Zabija, gdy nie powinien, a gdy trzeba, waha się.

Yatech zmusił się do spojrzenia w oczy Pani Nieszczęścia.

– To twoja sprawka?

– Nie. – Uśmiech kobiety wyglądał jak maźnięty pędzlem przez kiepskiego malarza, a jej oczy… Pani, ona się bała. Była obłędnie przerażona. – Ja jestem tylko imieniem, które nadaliście własnym złym decyzjom, błędnym kalkulacjom i wszystkiemu, co spada na was z powodu zwykłej głupoty, uporu i zadziornego przekonania o własnej wyjątkowości. Ale ktoś to imię musi dźwigać.

– Już mu to tłumaczyłam. Człowiekowatość – w parsknięciu Małej Kany dało się wyczuć niecierpliwość. – Staram się go z niej wyleczyć. A ty nic nie mów, tylko słuchaj. I twoja pani też. Wiem, że patrzy. Co zdarzyło się wczoraj po południu? Daleko na północnym wschodzie, na równinie skąpanej we krwi?

Cisza rozścieliła się w powietrzu gęstym dusznym welonem.

– Nie wiem – głos Ogewry ledwo się przez nią przebił.

– Nie wiesz? Ty nie wiesz? Była bitwa, widziałam jej cień. A w czasie bitwy ludzie wznoszą modły do bogów. Do twojej pani równie częsta jak do Reagwyra.

– To było starcie między wyznawcami Gallega i Laal. Nie pojawiło się wiele modlitw do mojej opiekunki. Znam już rezultat, Sekohlandczycy ponieśli klęskę. Pani Stepów wykorzystała szansę i wyrwała Gallegowi z gardła kawałek własnej dziedziny. Labaya jest najbliżej, pędzi tam, by zbadać sprawę dokładnie.

Mała Kana odwróciła się tak, by patrzeć na kobietę wprost, a jej oczy przypominały… Wspomnienie uwagi o bestiach pływających w głębinie narzucało się samo.

– Widziałam to. Unosiłam się, a potwór żywcem pożerał moje ciało. I były duchy. Dużo duchów, więcej, niż powinno być, nawet gdyby setki tysięcy wojowników starło się twarzą w twarz. Wiesz, co to może znaczyć? Wiesz? Jeśli to jakaś gierka Eyfry, przysięgam, że pożałuje.

Ogewra szarpnęła się takim ruchem, jakby stalowe ostrze trafiło ją w plecy. I w pół mgnienia oka zmieniła. Jej ciało zdawało się rosnąć, a przede wszystkim nabierać głębi.

– Nie groź mi, dziecko.

– To nie groźba, tylko ostrzeżenie.

Yatech odsunął się pół kroku w tył. Dwa potwory ukryte w ciałach śmiertelniczek patrzyły na siebie z odległości trzech stóp, a powietrze między nimi jęczało.

Ten wyższy, potwór w brązowej sukni, uśmiechnął się szeroko, jak rekin chwalący się kompletem zębów.

– Wiesz, że to, co przed chwilą powiedziałaś, to banał nad banałami. Bardziej wyświechtanego zwrotu nie ma chyba na świecie. „To nie groźba, tylko ostrzeżenie” – powtórzyła dramatycznym szeptem. – Zanim pierwszy raz otworzyłam oczy, już było stare. A słowa to nie wino, nie nabierają smaku z wiekiem.

– Więc zignoruj je, jeśli się ośmielisz.

Uśmiech zgasł.

– Tak już lepiej. Zbyt dobrze cię znam, by to zrobić. Czego chcesz?

– Wiedzy. Co dokładnie stało się na Stepach?

– Nie wiem. Ale się dowiem. Wysłałam już tam Labayę. Fala idzie dalej, budząc wszystko, co ma uszy. Ale jeśli to ona, będę wiedzieć.

– I co zrobisz? Co zrobisz, jeśli to ona? Staniesz przodem czy tyłem?

– Och, staniesz przodem czy tyłem… Nie masz pojęcia, jak długo nie słyszałam tego pytania. A jeśli stanę z boku i popatrzę?

– Jak zwykle. – Kanayoness pokiwała głową i odwróciła się do nagrobka. – Niczego innego się nie spodziewałam. Powiesz mi, co ci jeszcze powiedziała?

– Kto?

Pani Nieszczęścia stanęła przodem do płyty z inskrypcją. Przez cmentarz powiał lekki wiaterek, jakby olbrzym powoli wypuścił powietrze zbyt długo trzymane w płucach.

– Ona. Gdy spotkałaś ją pierwszy raz. Do mnie nie odezwała się słowem, ale z innymi rozmawiała, wiem to. Co ci jeszcze powiedziała, oprócz obelgi? Bo musiała coś powiedzieć.

– Po co ci to?

– Zbieram jej słowa, chcę je pamiętać. Pamiętać wszystkie jej słowa, by poznać ją samą. Powiedz… proszę.

Olbrzym znów wstrzymał oddech.

– Powiedziała… – Starsza kobieta zacisnęła dłonie w pięści, po chwili z wyraźnym trudem rozprostowała palce. – Powiedziała… Krawędź tarczy też może zabić.

Загрузка...