Rozdział 1

Obudziła się równo z pierwszymi gongami. Białe Konoweryn witało każdy dzień siedmioma uderzeniami w olbrzymie spiżowe tarcze, zawieszone w najwyższej wieży pałacu. Dźwięk był głęboki, potężny, majestatyczny. Niósł się nad miastem, łamiąc nocną ciszę, oznajmiając wszelkiemu stworzeniu, że oto nastaje kolejny dzień.

I oczywiście bezlitośnie wyrywając ją ze snu.

Tradycja – wyjaśniono jej w pierwszych dniach, powoli i cierpliwie, jak upośledzonemu dziecku. Na pamiątkę Siedmiu Dni Ciemności, gdy słońce nie wschodziło nad światem i tylko Światło Agara dawało ludziom nadzieję. Deana do tej pory zastanawiała się, jakim cudem przełożona Domu Kobiet potrafiła tak zaakcentować wielkie litery, że nawet tłumacz oddawał to w rozmowie, ale Owiya z Baderhe miała najróżniejsze talenty, a mówienie wielkimi literami było tylko jednym z nich. Gdyby kobieta zechciała wysłuchać issarskiej wersji tej legendy, Deana wyjaśniłaby, że zapewne chodzi o Dni Żałoby, w czasie których bogowie zakryli świat kirem, by opłakiwać wszystkich poległych w Wojnach z Niechcianymi. A gdyby chciała się trochę podroczyć z tą nadętą ropuchą, wspomniałaby też, że zrobili to najpotężniejsi Nieśmiertelni pod przewodnictwem samej Wielkiej Matki, więc to dziwne, że Agar nie brał udziału w tym wydarzeniu. Chyba że nie był zbyt ważnym bogiem.

Oczywiście to było dokładnie to, przed czym ostrzegał ją truciciel, ale i tak czasem miała ochotę zrobić coś takiego tylko po to, by sprawdzić, czy przełożoną Domu Kobiet da się wyprowadzić z równowagi. Och, rzecz jasna Owiya z Baderhe potrafiła się wściekać, i to jak. Uśmiechała się wtedy uprzejmie, ściszała głos, składała skromnym gestem dłonie na podołku. Gdy w takim nastroju pojawiała się na korytarzach pałacu, młodsze służki mdlały, a starsze uciekały jak stado myszy przyłapanych przez kota. Jak głosiła plotka, w ciągu ostatnich siedmiu lat trzy z podległych jej dziewcząt popełniły samobójstwo.

Na Deanie Owiya z Baderhe tylko raz wypróbowała swój uprzejmy głos i delikatny, lekko współczujący uśmiech. Było to zaraz po jej pojawieniu się w tej części pałacu. Wymieniły ledwo kilka zdań, i to przez tłumacza, który władał chropawym, kupieckim meekhem, i od razu wiedziały, że się nie polubią. Deana nie potrafiła tego zrozumieć, przełożona Domu wydawała się całkowicie szczera, jej dłonie, twarz i oczy wyrażały tylko troskę. A jednak z każdym zdaniem wyrastał między nimi lodowy mur.

Oczywiście Owiya była pełna podziwu dla jej dokonań, lecz jednocześnie przepełniało ją współczucie dla biednej dziewczyny z gór, którą kaprys losu rzucił tak daleko od domu. To musi być przerażające znaleźć się nagle w tak wielkim mieście. Ulice, wielopiętrowe domy, kanalizacja, akwedukty… Czy jej to nie oszałamia? Czy będzie się dobrze czuła w pałacu? W Konoweryn z pewnością jest wielu jej rodaków, część strażników karawan to Issarowie, pewnie czułaby się lepiej wśród… Ach, książę rozkazał, by mieszkała w Domu Kobiet. Oczywiście. Zaraz przygotujemy komnaty. Czy kazać rozłożyć posłanie na podłodze? Nawet tłumacz, korpulentny urzędnik w lawendowych atłasach, zaczął się w tym momencie pocić i rzucać Deanie przestraszone spojrzenia, ale starsza kobieta była po prostu oazą troski i poczucia obowiązku. Łóżko może być niewygodne dla kogoś… O tak, z pewnością Issaram… dobrze to wymawiam? Issaram znają łóżka. Ten podróżny strój oczywiście spalimy, pustynne robactwo… eee no tak, wypierzemy. I przyślę kogoś, by uszył inne.

Pałacowi amri są rzecz jasna do jej dyspozycji. Ile potrzebuje niewolnic?

Niewolnicy…

Wiedziała oczywiście, że tu są, ale nie sądziła, że jest ich aż tak wielu. Suchi wyjaśnił jej po drodze, że w księstwie istnieją trzy główne grupy niewolnych. Kaihowie, czyli brudni – najniższa z nich, pracująca w kopalniach i na plantacjach. Auwini, popielni – średnia kasta niewolników, zatrudniana zazwyczaj w warsztatach rzemieślniczych, przędzalniach i tkalniach. Oraz amri, zwani domowymi – kasta obejmująca niewolników wykształconych w szczególnych umiejętnościach, nauczycieli języków, lekarzy, muzyków, kucharzy, osobistą służbę.

To spośród niewolnych Rody Wojny rekrutowały swoich wojowników, wybierając młodych chłopców i szkoląc ich bezlitośnie przez wiele lat, a w zamian obiecując wolność dla nich i lepszy los dla ich rodzin. Niewolnicy pracowali też na plantacjach, przędli i farbowali jedwab, wznosili budowle, karczowali dżunglę, karmili, ubierali i podcierali tyłki swoim panom. W Konoweryn miarą wartości człowieka była liczba ozdobionych niewolniczymi obrożami karków, które się przed nim zginały.

Nie. Nie potrzebuje niewolnic. Ani jednej.

Oczywiście. Zapewne w jej wiosce… bo pochodzi z wioski, prawda? W jej wiosce nikogo nie było stać na niewolnika. To zrozumiałe.

Pierwszy raz widziała, by ktoś, uśmiechając się niewinnie, wystrzeliwał w nią szyderstwo za szyderstwem, obelgę za obelgą. Jakby znalazła na drugim końcu świata duchową siostrę Lengany h’Lenns.

Deana odwróciła się w połowie rozmowy i jakby nigdy nic ruszyła w kierunku okna. Ujrzała szok i grozę na twarzach kilku kręcących się w pobliżu kobiet, ale zignorowała je. Nie była niewolnicą, zastraszoną służącą ani książęcą nałożnicą. Znajdowała się poza hierarchią Domu Kobiet, a Owiya z Baderhe nie miała nad nią żadnej władzy. I lepiej, by sobie to od razu uświadomiła.

– Będę gościem księcia tylko przez jakieś trzy lub cztery miesiące – rzuciła, podziwiając rozciągający się za oknem ogród. – Na ten czas potrzebuję odosobnionej komnaty z oknami wyposażonymi w solidne okiennice i zasłony oraz łoża z baldachimem. Drzwi z zamkiem, do którego tylko ja będę miała klucz. Dużo wolnego miejsca do ćwiczeń i własną wannę z taką ilością gorącej wody, jaką sobie zażyczę. Służące tylko do sprzątania i przynoszenia posiłków. Starsze i takie, które mają dzieci. Będą rozsądniejsze.

Zerknęła przez ramię i z niejaką satysfakcją stwierdziła, że udało jej się zirytować tę kobietę.

To znaczy uśmiech Owiyi stał się jeszcze bardziej szczery, a w jej oczach pojawiła się gotowość do służenia.

– Oczywiście – przetłumaczył mężczyzna w lawendowych szatach i z wyraźną ulgą umknął z komnaty.

I tak ostatnie dziesięć dni Deana spędziła w czymś, co można by uznać albo za celę pokutną, albo za więzienie dla wysoko urodzonej szlachcianki. Dostała komnatę w jakiejś zapomnianej przez samego Agara części pałacu, wyposażoną w dwa niezbyt duże, wychodzące na ślepy mur okna, które zamykało się dodatkowo okiennicami, łoże otulone warstwami tiulu i miedzianą wannę. Nic więcej. Nawet stolika, na którym można postawić tacę z jedzeniem.

Okiennice były rozsądnym rozwiązaniem, podobnie jak baldachim, który chronił ją nie tylko przed cudzym spojrzeniem, lecz przede wszystkim przed rojami natrętnych owadów. Jednakże brak mebla, na którym mogłaby usiąść czy zostawić ubranie… Ślady na marmurowej posadzce sugerowały, że jeszcze niedawno pod ścianami stały jakieś komody, a na środku pomieszczenia rozpostarty był dywan, lecz przełożona Domu Kobiet przypilnowała, by jej dziki gość dostał to, czego zażądał.

I nic poza tym.

Przez pierwszy dzień Deana rozważała nawet, czy ma ochotę na małą wojenkę z tą arogancką suką, ale po namyśle stwierdziła, że chyba jednak nie. Za kilka miesięcy będzie w domu i nie było najmniejszego sensu, by toczyć tu podobne batalie. Poza tym jeśli się porządnie zdenerwuje, zawsze może pójść i uciąć jej łeb.

Zamiast tego przeszła się po najbliższych komnatach i zabrała stamtąd niewielki stolik, dwa krzesła i, z pomocą lekko przerażonej służącej, coś w rodzaju małej szafki. Jeśli nawet Owiya dowiedziała się o tej grabieży, to w żaden sposób nie zareagowała. Zresztą po pierwszym spotkaniu Deana jej więcej nie widziała.

Dwie starsze służące przynosiły jej cztery razy dziennie posiłki, zawsze zatrzymując się i pukając do drzwi. Raz dziennie, wieczorem, napełniały także wannę wodą. Kąpiel… W domu korzystała z niej raz, czasem dwa razy w miesiącu, i to wspólnie z kilkoma kobietami. Tu miała wannę dla siebie i możliwość moczenia się do woli. Istniały rzeczy, dla których była gotowa zrzucić maskę dzikiej, twardej jak skała wojowniczki, a codzienna kąpiel stanowiła jedną z nich. Zresztą była także niezbędna z innych powodów, w Konoweryn cały czas panował upał, i to zupełnie inny upał niż na pustyni. Wilgotny, duszny, lepki i odbierający siły. Człowiek w chwilę po założeniu świeżych ubrań miał wrażenie, że tonie we własnym pocie.

Kąpiel była koniecznością.

I przyjemnością, wyciągającą zmęczenie z mięśni, oczyszczającą umysł oraz pozwalającą zapomnieć, że nikt się nią nie interesuje.

Deana nie dostała żadnych wieści od księcia, żadnego zapytania o samopoczucie, zdrowie ani czy jest dobrze traktowana. Jej dni składały się z modlitw, mycia się, posiłków, ćwiczeń z bronią i bez, medytacji, kąpieli i snu.

Ćwiczyła godzinami, najpierw powoli, ciesząc się, że w ogóle może utrzymać talhery w dłoniach, potem coraz szybciej i intensywniej. Ciało odnajdowało rytm walki z cieniem, uczyło się nowej broni, odrobinę innej niż jej poprzednie szable. Już czwartego dnia bez problemu, tylko po serii ćwiczeń oddechowych, odnalazła w sobie sani i była zdumiona jego siłą. W bojowym transie wykonała serię ćwiczeń zwanych Lot Czapli, a całość zajęła jej ledwo dwadzieścia dwa uderzenia serca, choć bez transu potrzeba na to co najmniej trzydziestu. Tak, z pewnością nabierała sił i nie miała powodów do narzekań.

Tylko że ten tępy, beznadziejny, brzydki jak ropucha głupiec zupełnie ją ignorował. Gdy nachodziły ją takie myśli, Lot Czapli trwał ledwo osiemnaście uderzeń serca. A kąpiel cały wieczór, mimo iż pod koniec woda była ledwo letnia.

Oczywiście wiedziała, że pałac, delikatnie mówiąc, wrze. Czasem pozwalała sobie na krótkie spacery po korytarzach Domu Kobiet, skąd miała widok na rozległy plac przed głównym budynkiem. Posłańcy galopowali tam i z powrotem, starając się nie stratować setek interesantów okupujących alejki, trawniki i główną drogę, światło w oknach książęcej części pałacu nigdy nie gasło, do oddziałów Słowików dołączyli inni wojownicy, jedni odziani w zieleń, a inni w brąz.

Obserwując ich, Deana widziała, jak wszystkie trzy grupy schodzą sobie z drogi, poruszając się po widocznych tylko dla siebie liniach i ignorując nawzajem z ostrożnością ludzi stąpających po tafli szkła. Wyglądałoby to nawet zabawnie, gdyby wszyscy nie nosili broni. Cokolwiek się działo, książę powinien zacząć się martwić.

Tylko właściwie co mnie obchodzą zmartwienia człowieka, który najwyraźniej całkiem o mnie zapomniał?, pomyślała, po raz kolejny budząc się w skotłowanej pościeli. Pod baldachimem, mimo że chronił przed nieproszonymi spojrzeniami i rojami nocnych owadów, było po dwakroć bardziej duszno. Wstała, przeklinając poranne gongi, obmyła się w wodzie po wczorajszej kąpieli i ubrała. Modlitwa, krótkie ćwiczenia, które najlepiej wykonać na pusty żołądek, pukanie do drzwi.

Pukanie. Za wcześnie na służące ze śniadaniem.

Założyła szable, sprawdziła, czy gładko wysuwają się z pochew, i sięgnęła po klucz. Prawie się uśmiechnęła pod nosem. Zachowywała się jak więzień, któremu coś niszczy rutynę dnia, a to może zwiastować tylko kłopoty.

Tylko że więźniowie zazwyczaj nie noszą broni.

Przekręciła klucz po trzecim, nieco bardziej donośnym pukaniu.

Za drzwiami stała kobieta.

Piękna jak zachód słońca, jak ognista klacz w pełnym biegu, jak pantera wygrzewająca się na skale. Wysoka i zgrabna, miała czerwone, pełne usta, brzoskwiniową cerę i wielkie, ciemne oczy, podkreślone jeszcze cieniami w kolorze nocnego nieba. I właśnie te oczy zdawały się Deanę przeszywać na wylot.

Poczuła ukłucie zazdrości. Ktoś, kto ma taką twarz, jednym uśmiechem rzuci sobie do stóp każdego mężczyznę. Taka twarz to broń, miecz i tarcza jednocześnie.

Bogowie bywają niesprawiedliwi.

Jednak teraz uśmiech przybyłej przypominał szczerzące się zęby wściekłego psa. No cóż. Deana zerknęła na korytarz, były tu tylko we dwie.

– Jestem Varala z Omeru. – Kobieta odezwała się pierwsza. – A ty to Deana z Issaram.

Mówiła meekhem, ale to już nie wydawało się dziwne. Czy zresztą mogło być inaczej w księstwie, które zbudowało swoją potęgę na handlu z Imperium?

– Tak.

– Przyszłam cię zobaczyć. Zanim wyjadę.

– Wyjeżdżasz?

– Tak. Po nowe dziewczęta. A ty masz się trzymać z daleka.

– Od czego?

– Od niego.

Absurd tej sceny zaczął do niej docierać dopiero w tej chwili.

– Wejdziesz? – Przypomniała sobie o gościnności.

Tamta pokręciła głową i spojrzała na nią z jawną pogardą.

– Słyszałam plotki. On nie jest dla ciebie. I nigdy nie zajmiesz mojego miejsca. To, co było na pustyni… zostało na pustyni. Ocaliłaś mu życie, dostaniesz swoje złoto i wyjedziesz. Rozumiesz?

Teraz zrozumiała. Piękna nieznajoma w, przyjrzała się lepiej, szatach wyglądających jak skrojone do darcia przez niecierpliwe męskie ręce odwiedza dziką, pustynną lwicę – która ocaliła życie młodemu księciu – by zaznaczyć swoją pozycję i ustalić hierarchię. Czy będą teraz walczyć, piszcząc i szarpiąc się za włosy?

– Wiesz – nie kryła rozbawienia – w moich stronach, jeśli dwie kobiety pragną jakiegoś mężczyzny, czasem w ruch idą szable. A tu? Będziemy się pojedynkować na… kręcenie tyłkami?

Varala spojrzała jej w oczy i nagle w komnacie zrobiło się bardzo zimno.

– Nie doceniasz mnie. A może już mnie oceniłaś i uznałaś, że możesz sobie pozwolić na lekceważenie? Coś mi się wydaje, że nie przeżyjesz zbyt długo w pałacu, moje biedne, dzikie dziecko…

Uśmiechnęła się jeszcze raz, a Deana spojrzała na nią nagle inaczej. To „dziecko” nie było wcale obelgą. Kobieta była od niej o wiele starsza, niż zdawało się na pierwszy rzut oka. Miała nie dwadzieścia kilka lat, nie trzydzieści. Mogłaby być jej matką.

– Jestem Pierwszą Nałożnicą księcia. To ja decyduję, gdzie zasieje on swoje święte nasienie, i wolałabym już, jeśli wybaczysz szczerość, by rozsmarował je na prześcieradle. Przyszłam cię ostrzec. Nie próbuj go przywiązać do siebie wdzięcznością. Nie staraj się zyskać czegoś, czego nie utrzymasz w dłoniach. Nie będzie mnie przez jakiś czas, lecz po powrocie nie chciałabym musieć… rozwiązywać waszych problemów.

Deana odpowiedziała jej wzruszeniem ramion.

– Nie spałam z żadnym księciem. – Dziwne, ale nie czuła, żeby kłamała. – I nie mam zamiaru tego zmieniać. Jestem awyssą w trakcie pielgrzymki, a kiedy szlaki na powrót staną się drożne, wrócę do siebie. Zadowolona?

Zamknęła jej drzwi przed nosem.

Tak, jak zrobiłaby to każda nieokrzesana dzikuska.

Po kilkudziesięciu uderzeniach serca znów rozległo się pukanie. Otworzyła je gniewnym szarpnięciem i zamarła na widok drobnej postaci posyłającej jej łobuzerskie mrugnięcie. Samiy.

– Niespodziafka – oznajmił dumnie w języku Issaram, szczerząc się od ucha do ucha.

– Niespodzianka – poprawiła, uśmiechając się szeroko. – Prawdziwa niespodzianka.

– Praw… dziwa?

– Tak. Prawdziwa. Gdzie twój pan?

Zamachał rękami i uśmiechnął jeszcze szerzej, w mowie ciała przekazując coś w stylu: „Nie wiem, co do mnie mówisz, ale cieszę się, że cię widzę”.

– Jeśli pytasz o księcia, to śpi. – Suchi wyłonił się z najbliższego cienia. Nosił barwy pustynnego pająka, wyszywaną złotą nicią kamizelkę, białą koszulę i białe spodnie. – Po raz pierwszy od czterech dni. Co prawda zażądał ode mnie kolejnej porcji kalei, ale odmówiłem. Co by był ze mnie za truciciel, gdybym zabijał ludzi przypadkiem. Jak się czujesz?

– Nie najgorzej. Choć myślałam, że wszyscy o mnie zapomnieli. No, może oprócz tej kobiety, która tu była przed chwilą.

– Varali? Minąłem ją na korytarzu i miała taką minę, że szczerze mówiąc, spodziewałem się, że zastanę tu twojego trupa. Była kochanką starszego księcia, a teraz jej pozycja jest niepewna. Przynajmniej dopóki nie wskoczy do łoża nowemu. Po co przyszła?

To wyjaśniało cel zagadkowej wizyty. Obowiązki zmuszały Pierwszą Nałożnicę do opuszczenia pałacu, więc przyszła… zabezpieczyć sobie powrót. Deana machnęła ręką na znak, że sprawa nie jest ważna.

– Psy znaczą swoje terytorium. Niektóre zupełnie bez potrzeby.

– Dobrze. – Suchi najwyraźniej uznał, że skoro obie przeżyły spotkanie, nie warto drążyć tematu. – I nie, nie wszyscy o tobie zapomnieli, ale mamy tu taki mały problem związany z przejęciem władzy tak, by nie trzeba było czyścić wszystkich ścian z krwi. Może nawet nam się uda. Rody Trzciny i Bawołu potwierdziły swoją lojalność, a lokalne świątynie ślą posłańców, deklarując wierność. Wszyscy zaś robią to z taką gorliwością, że kazałem księciu jeść tylko świeżo zerwane owoce i pić dopiero co zaczerpniętą wodę. Oraz sypiać co noc w innej komnacie. A co u ciebie? Poznałaś już Owiyę?

– Tak. Nie lubi mnie.

– Ależ skąd. Gdyby cię nie lubiła, spałabyś w chlewie i jadła resztki po świniach. Uwierz mi. Możemy wejść?

Bez ceregieli wpakowali się do środka. Samiy wskoczył na łóżko i wyciągnął się na całą długość, truciciel przycupnął na skraju krzesła.

– Naprawdę jej zaimponowałaś. Własna wanna, łoże… no, no. Nudzisz się?

– Nie. Uwielbiam tkwić całymi dniami w jednym miejscu.

Chłopak przewrócił się na brzuch, podparł głowę rękoma i powiedział kilka słów, unosząc jednocześnie brwi.

– Pyta, czy wymienicie się językami.

– Wymienimy?

– Wybacz, on pochodzi z Caldihów, a oni, oprócz tego, że są znakomitymi poskramiaczami słoni, myślą zawsze w kategoriach handlu. On pyta, czy nauczysz go issarskiego w zamian za lekcje suanari.

– A co to jest?

– Język ulicy, język miasta, język księstwa. W suanari dogadasz się wszędzie, w stajni, na targu, w karawanie i porcie. Oczywiście nie może ci zaproponować nauki geijv. Mowa Ognia to język pałacu, mowa urzędników i kapłanów. Nie mogą nią władać cudzoziemcy.

Deana zerknęła na jednego i drugiego. Obaj mieli absolutnie niewinne miny.

– On was przysłał, prawda?

– Kto?

– Książę. Zamierza mi dać zajęcie, żebym nie narobiła kłopotów. Nauka języka? Czemu nie haftowania?

– Może dlatego, że haftować już umiesz. Tak przynajmniej można by sądzić na podstawie tego, że sama szyjesz swoje stroje. Poza tym, nie. Nie przysłał nas i nie wzdychaj z takim rozczarowaniem.

– Ja nie…

– Książę pytał o ciebie. Przy mnie chyba z dziesięć razy. Gdyby tego nie robił, ktoś z dworu już spróbowałby cię wykorzystać w jakiejś intrydze, lecz póki wiadomo, że Laweneres poświęca ci choć uncję uwagi… Boją się. Na razie, oczywiście. A my, odkąd przyjechaliśmy, toczymy grę z kapłanami, cechami kupieckimi i af’gemidami Rodów Wojny. Religia, handel, polityka, żądza władzy. Książę Obrar Płomienny z Kambehii przysłał ambasadora z pytaniem, czy może poddać się próbie w Oku. Kolejnego. Af’gemid Rodu Słowika prosi o pozwolenie na wyprowadzenie dwóch tysięcy ludzi do Manakowen. – Truciciel odginał kolejne palce, jakby miał problemy z liczeniem. – Af’gemid Bawołów chce zgody na objęcie Wyniesieniem kaihów albo na prewencyjne oczyszczanie. Manihi nawet w najgorszych snach nie przewidywał, że będziemy mieć tylu brudnych. Trzciny są przeciw, żądają łapanki i wysłania ludzi do kopalń, choć skarbiec księstwa może tego nie wytrzymać. Szpiedzy na dworze Demenayi donoszą, że wśród auwinih szerzy się matriarchizm i na dodatek nie unikają oni kontaktów z brudnymi. Nie masz pojęcia, o czym mówię, prawda?

– Najmniejszego.

Złożył dłonie w piramidkę, gest, który widziała już u księcia.

– A to tylko garść raportów i kłopotów, jakie Laweneres musi rozwiązać, i to tylko z jednego dnia. Nie bocz się więc, tylko wykorzystaj szansę. Suanari to prosty, powszechnie używany język. Powinnaś go szybko opanować, bo częściowo wywodzi się ze starożytnej odmiany issarskiego.

– Naprawdę?

– O tak. Choć może przesadziłem z tym wywodzeniem się. Kiedy szalony prorok narzucił wam noszenie zasłon i inne dziwactwa, część twoich kuzynów uciekła na południe – jak rozumiem, mieli do wyboru emigrację albo miecz – i wyobraź sobie, trafili do nas. – Oczy Suchiego błysnęły zimnym błękitem. – Wtedy nie było, rzecz jasna, jeszcze królestw Daeltr’ed, ta nazwa powstała dobre tysiąc lat później, lecz twoi pobratymcy dołączyli swoją krew do naszej. I język też. Ale wiesz, minęło już dwa i pół tysiąca lat, więc nie spodziewaj się wiele.

– To dużo czasu. Nawet dla legend i mitów. Nie muszą mówić prawdy.

– Racja. Dlatego cywilizowane ludy mają biblioteki, gdzie gromadzą wiedzę o swojej przeszłości. Oraz, przy okazji, całą masę śmiecia, takiego jak traktaty filozoficzne czy poematy. Tutejsza biblioteka jest największa na świecie, a przynajmniej na południe od Anaarów, więc jeśli wyczytałem w niej historię o wygnańcach z północnej części Travahen, którzy uciekali przed religijnymi fanatykami, to w nią wierzę.

Deana mimo wszystko poczuła coś w rodzaju podziwu. Ten człowieczek najwyraźniej niczego się nie bał.

– Wiesz, że gdybyś przy innym Issaram nazwał Harudiego szalonym prorokiem, a jego uczniów fanatykami, mógłbyś mieć już obcięte to i owo?

– Tak słyszałem. Ale ty jesteś trochę inna niż twoi pobratymcy. Jakbyś nosiła więcej niż jedną maskę – mruknął cicho, a ją uderzyła zawarta w tych słowach prawda. – To jak, zrobicie wymianę? Suanari w zamian za issarski?

Suanari to powszechny język?

– Owszem.

– I każdy tu nim mówi?

– Tak. Nawet Laweneres.

– Hm, język Issaram jest rzadki, starożytny i cenny. Nie jestem pewna, czy to dobra wymiana.

Suchi uśmiechnął się, najwyraźniej świetnie się bawiąc tymi targami i przetłumaczył. Po czym wysłuchał odpowiedzi.

– On się zgadza. Mówi, że dołoży jeszcze lekcję języka kornaków i zdradzi ci sekretne przejście do kuchni.

– Po co mi język jeźdźców słoni? A do kuchni nie muszę się przekradać. Mam więcej jedzenia, niż mogę zmieścić w brzuchu.

Chłopak musiał domyślić się jej odpowiedzi, bo wyrzucił z siebie serię słów, nie czekając na tłumaczenie. Suchi zacmokał, zdziwiony.

– No, no. Musi mu zależeć. Powiedział, że jak się zgodzisz, przedstawi cię Mamie Bo. A wierz mi, to zaszczyt. Nawet ja czekałem na to dobre dziesięć lat. Radzę się zgodzić, chyba nie chcesz go obrazić?

Spojrzała na Samiyego, który pierwszy raz, odkąd uratowali się z niewoli, wyglądał na spiętego i bardzo poważnego.

– Czy to znaczy, że stąd wyjdziemy?

– Tak.

– Więc powiedz mu, że jestem zaszczycona.


*


Wymknęli się bocznym wejściem, zupełnie zignorowani przez strażników, jakby towarzystwo truciciela i książęcego kornaka wystarczyło za przepustkę. Lekcje rozpoczęli po drodze, rzucając nazwy mijanych przedmiotów w obu językach. Wymieniając się nimi, jak to określił Samiy.

Koras. – Machnęła dłonią na okno

Lance.

Pokazała lampkę oliwną.

Ubiy loua.

Soaganreh.

Podłogę.

Waaih.

Chah.

I tak dalej. Chłopiec miał znakomitą pamięć, błyskawicznie powtarzał każdy wyraz i to z odpowiednim akcentem. Deana przez dłuższą chwilę bawiła się tym „handlem”, znalazła nawet kilka słów, które zdawały się potwierdzać informację o issarskich odszczepieńcach, którzy nie podporządkowali się Prawom Harudiego. Naurin – sprzączka od pasa, nazywała się tu nauren, a pochwy szabel gowari, zamiast koawari. Zgodnie z Prawem wystarczyły cztery pokolenia mieszania krwi z obcymi i nieprzestrzegania tradycji, by przestać być Issaram, a tu minęło ich kilkadziesiąt, więc nawet tytuł kuzynów zupełnie nie pasował do tych ludzi, choć to, że zapamiętali tak odległe wydarzenia, dobrze świadczyło o ich zbiorach ksiąg. Nabrała ochoty na odwiedzenie konowerskiej biblioteki, choć wiedziała, że przyda jej się do tego tłumacz, więc będzie musiała namówić Suchiego, by jej towarzyszył.

– Daleko jeszcze?

– Zagrody słoni znajdują się pół mili od pałacu, za tym zagajnikiem. – Truciciel wskazał rzędy starannie wypielęgnowanych drzew. – Dzięki temu nie czuć smrodu, a ich trąbienie nie jest zbyt uciążliwe. No i młode mają dość miejsca do zabawy. Inaczej wszyscy nasi ogrodnicy popełniliby samobójstwo z rozpaczy. – Uśmiechnął się. – Słonie… Powiadają, że na ich barkach wzniesiono wszystkie budowle księstwa. Karczowały dżunglę, przenosiły pnie drzew, przesuwały głazy. Teraz robią to samo, a gdy nadciąga wojna, przywdziewają zbroje i ruszają do walki, otoczone przez oddziały nuawachi.

– Kogo?

– Lekką piechotę, procarzy, oszczepników i łuczników, najczęściej pochodzących z rodzin kornaków. Nikt nie walczy tak zawzięcie w obronie swoich zwierząt jak oni. Żadna jazda nie zaatakuje oddziału słoni, a żadna piechota nie wytrzyma szarży tych olbrzymów. A kiedyś… kiedyś biała słonica była czymś więcej niż tylko świąteczną atrakcją. I niektórzy nadal o tym pamiętają – zawiesił znacząco głos.

– Znów mnie ostrzegasz?

– Owszem. – Mężczyzna wskazał na podskakującego radośnie Samiyego. – Issarowie nie słyną z taktu, lecz złamiesz mu serce, jeśli okażesz pogardę dla tego, co ceni.

Otoczyły ich drzewa o szerokich liściach, spod których zwieszały się kiście różnobarwnych owoców. Wszędzie wokół rosły krzewy przycięte w regularne wzory, krążyły stada motyli i setki ptaków, kolorowych jak tęcza i wrzeszczących wniebogłosy ochrypłymi głosami. Pod drzewami przechadzali się w skupieniu ludzie ubrani w obcisłe koszule i spodnie do kolan, na głowach nosili szerokie kapelusze. Żaden nie oderwał wzroku od ziemi, nawet gdy prawie na jednego wpadli.

– Co oni robią?

– Zbierają ptasie kupy.

Dopiero teraz zauważyła, że każdy z nich ma tkany z gazy woreczek, wypełniony drobnymi, ciemnymi kulkami.

– Po co?

– Na anwayę. To napój robiony z ziaren vaolei. – Truciciel wskazał kiść owoców. – Same owoce są trujące, choć można z nich uzyskać napar o lekkich właściwościach pobudzających. Surowe ziarno również nie nadaje się do niczego. Za to jeśli owoc zostanie zjedzony przez papugę, a potem wydalony, pojawia się gri, wpół przetrawione ziarno, z którego soki żołądkowe ptaka wyciągnęły całą truciznę, zostawiając tylko esencję. Anwaya to książęcy rarytas, lekko gorzka, z posmakiem wanilii, ożywia umysł i ciało, przydaje sił witalnych, przepędza złe myśli.

Ominęli kolejnego zbieracza ptasich odchodów.

– To specjalnie sprowadzone drzewa i specjalnie dobrane ptaki. A uncja gri kosztuje swoją wagę w srebrze. Nie dziw się więc, że nas ignorują. O, są zagrody.

Zagrody słoni wyglądały jak gotowy do odparcia szturmu obóz warowny. Rów z kolcami na dnie, palisada z grubych na dwie stopy pni, wieżyczki strażnicze, brama, która sprawiała wrażenie odpornej na uderzenia ciężkiego tarana. Wszystko to ciągnęło się na kilkaset stóp w każdą stronę.

Samiy rozłożył ręce na boki, jakby mówił „To jest moje”. Uśmiechał się szeroko.

– No dobrze, prowadź. – Deana skinęła głową, wskazując bramę. – To w końcu twój dom.

Wprowadził ich małą furtką umieszczoną z boku głównego wejścia wprost na spory dziedziniec. Kilku kręcących się po nim mężczyzn pozdrowiło go serdecznymi uśmiechami, lecz najwyraźniej widok truciciela i issarskiej kobiety powstrzymał ich od zbliżenia się. Zresztą mieli zajęcie, jedni zgarniali łopatami i ładowali do worków olbrzymie kule łajna, inni polewali wodą i szorowali kamienne płyty. Zza najbliższego budynku dobiegło głośne trąbienie.

Samiy skierował się w tamtą stronę. Minęli kolejne olbrzymie drzwi i znaleźli się w pomieszczeniu, które pod względem rozmiarów przypominało salę tronową. Jeżeli znalazłaby się gdzieś sala tronowa z glinianą posadzką posypaną słomą. Strumień światła wpadający przez wrota rozkrawał ją na pół, pogłębiając cienie po obu stronach stajni i utrudniając dokładną ocenę wielkości.

Chłopiec pobiegł w lewo i znikł w tych cieniach. Po chwili wynurzył się, uśmiechając szelmowsko i machając ręką. „Chodźcie”. Potem cofnął się pod ścianę.

Suchi pchnął ją lekko do przodu.

– Idź, to twoja audiencja.

Deana czuła, że to podstęp. Do licha, mężczyzna miał tak niewinną minę, jakby podawał jej właśnie puchar wypełniony wszystkimi znanymi sobie truciznami, a Samiy wyglądał niczym dzieciak trzymający za plecami zdechłego szczura. Poza tym w cieniu coś się ruszało i bulgotało.

No cóż, podobno Issaram niczego się nie boją.

Strumień wody trafił ją w pierś, gdy znalazła się ledwo trzy kroki od chłopca, i momentalnie przemoczył. Nie zaklęła, nie odskoczyła ani nie wyszarpnęła broni. Spokojnie zrobiła te trzy kroki i po wejściu w cień stanęła oko w oko z majestatem.

Trudno było ocenić wielkość tego słonia. Na pierwszy rzut oka był większy nawet od Maahira, wyższy i masywniejszy. Olbrzymie uszy wyglądały jak niewielkie żagle, niemal proste ciosy sięgały ziemi, a zwisająca między nimi trąba przypominała powykręcany konar wiekowego drzewa. I był stary. Pomarszczona skóra zwisała luźnymi fałdami, w uszach widniało kilka sporych dziur, ciosy pożółkły i zmatowiały. A mimo to czuło się bijącą od niego potęgę, siłę, spokój i piękno, jakie rzeźbi długie, mądre życie. Bo w oczach zwierzęcia, ciemnych, okolonych gęstymi rzęsami, dostrzegało się mądrość i radość. I odrobinę złośliwego humoru.

– Mama Bo, jak sądzę?

Kpiące parsknięcie i lekkie tupnięcie przednią nogą musiały Deanie wystarczyć za odpowiedź. Szary wąż trąby sięgnął do ekchaaru, dziewczyna przytrzymała go delikatnie dłonią.

– Odwróćcie się. Natychmiast.

Truciciel, który domyślił się, co ma zajść, odwołał Samiyego kilkoma nerwowymi słowami. Dała im dziesięć uderzeń serca i powoli zdjęła zasłonę.

Patrzyły na siebie przez chwilę, wiekowa słonica i dziewczyna z górskiego plemienia. Koniuszek trąby delikatnie dotknął jej policzka, nosa, ust. Potem uniósł się w górę i wydał z siebie grzmiący ryk.

Z zewnątrz odpowiedziały mu inne słonie.

Deana zakryła twarz i odwróciła się. Mężczyzna i chłopiec stali do niej tyłem z opuszczonymi głowami. Prawie się zaśmiała na tak demonstracyjną ostrożność.

– Możecie już patrzeć.

Podnieśli głowy i szeroko się uśmiechnęli. Obaj.

– Co to znaczyło? To trąbienie.

– Mama Bo cię zaakceptowała. Polubiła nawet.

– A gdyby mnie nie polubiła?

Suchi wzruszył ramionami.

– Pewnie zeskrobywalibyśmy twoje resztki z podłogi.

– Oczywiście.

Podeszli do słonicy we trójkę. Samiy złapał ją za ucho, oparł stopę o podniesioną nogę i w kilku szybkich ruchach znalazł się na karku kolosa. Mama Bo parsknęła, nabrała wody z cebrzyka i ochlapała go, wywołując wybuch dzikiego śmiechu. Deana podeszła i przyjrzała się słonicy bliżej. Jej skóra miała dziwny kolor, jakby jasnoszary z odcieniem różu. Dotknęła boku zwierzęcia, spodziewając się, że na palcach pozostanie jej ślad farby.

– Ona jest biała – wyjaśnił Suchi.

– Raczej szaroróżowa.

– Czyli biała. Taki właśnie kolor mają białe słonie, a jeśli mamy szczęście, rodzą się raz na kilkadziesiąt lat. Takie zwierzęta symbolizują szczęście, porządek i harmonię, są rzadkie i bezcenne. Dlatego Mama Bo nie bierze udziału w dalekich wyprawach ani w wojnie, bo mogłaby zginąć, i spędza większość dnia pod dachem, bo jej skóra źle reaguje na słońce. Ma już pięćdziesiątkę, lecz jest jedynym takim słoniem w całym księstwie. Podobno w Aiszi mają jeszcze jednego, ale nigdy go nie pokazują, więc raczej wątpię.

– Pięćdziesiąt lat to dużo?

– Jak na słonia, owszem. Nie jest jeszcze konająca, ale nie rodzi już młodych, a jej rolą jest przewodzenie stadu. Lecz większość książęcych słoni to jej dzieci, wnuki i prawnuki, więc musimy wzbogacać ten ród zwierzętami z innych miast. No i dwa razy do roku idzie na czele Pochodu Kwiatów, obwieszona białymi liliami, prowadząc dwadzieścia największych słoni księcia. To jej święto. Najbliższe jest za trzy miesiące, może je jeszcze zobaczysz.

– Może.

Truciciel wpatrywał się w nią, mrużąc oczy.

– Ty nie rozumiesz, co tu zaszło, prawda?

– Poza tym, że zostałam opryskana wodą?

– Nie. Naprawdę nie rozumiesz? – Pokręcił głową wyraźnie rozbawiony. Poklepał pomarszczoną nogę słonicy. – To Mama Bo. Matka, babka i prababka słoni z Białego Konoweryn, które są z nami równie długo, jak sam Agar. Pisma mówią, że słonie walczyły u naszego boku w wojnach przeciw Niechcianym i jest to ich nieprzerwana linia rodowa trwająca od wieków. Do licha, zdążyliśmy tymczasem zmienić kilkanaście dynastii, nawet Krew Agara włada księstwem ledwo od tysiąca lat. Ale drzewa rodowe książęcych słoni są dłuższe niż wszystkich tutejszych arystokratów razem wziętych. Stoisz przed żywą legendą, spadkobiercą setek pokoleń i nadzieją dla setek następnych. Sądzisz, że każdy może sobie tak tu wejść i…

– Zostać oblanym wodą?

Popatrzył na nią martwym wzrokiem.

– Właściwie po co ja ci to mówię. To jakby… cholera, nie da się tego przetłumaczyć, nie tracąc większości sensu. Sypać sól do morza, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć.

Przechyliła lekko głowę.

– Wiem. I nie martw się, wiem, jaki to zaszczyt. – Poklepała szaroróżowy bok. – Ona jest wspaniała. Wielka, piękna, silna. W górach powiedzielibyśmy onous, i też ci tego nie przetłumaczę. Tak mówimy na widok sunącego nad ziemią czoła burzy piaskowej, potężnego, lecz zapierającego dech w piersiach, albo gdy ktoś wykona szczególnie trudny, niemal niemożliwy cios. I ona taka jest, niemal niemożliwa, potężna i wspaniała. Onous.

Jego spojrzenie zmiękło.

– No proszę. Może jest jeszcze dla ciebie nadzieja.

Słoń potrząsnął głową, sapnął, zagulgotał i puścił głośnego bąka.

Deana wstrzymała oddech, ale nawet przez ekchaar zapiekły ją oczy. Wymieniła spojrzenie z trucicielem i – wciąż z zaciśniętymi ustami – wyszli na zewnątrz.

– Czy to też było onous? – zapytał, łapiąc spazmatycznie oddech.

– O tak. Zdecydowanie onous. Burza piaskowa się nie umywa. – Zwalczyła chęć uchylenia ekchaaru i wzięcia kilku głębokich oddechów. – Mówisz, że używacie ich na wojnie.

– Cały czas. Niewiele jest rzeczy, które wytrzymają szarżę bojowych słoni.

– A jesteś pewien, że stawiacie je właściwym końcem w kierunku wroga?


*


Ten dzień był pełen zaszczytów. I to takich, które przypadły jej w udziale, bo truciciel wymamrotał coś o obowiązkach i szybciutko znikł, zostawiając ją w towarzystwie chłopca, jego krewnych i wiekowej słonicy. Deana miała zatem zaszczyt napełnić poidło Mamy Bo, umyć jej boki i tylne nogi, załadować do worka kilkadziesiąt kul słoniowego łajna i wymienić słomę w połowie stajni. Stara słonica patrzyła na nią – dziewczyna była gotowa przysiąc – z łagodnym rozbawieniem i dwa razy pchnęła niespodziewanie trąbą, przewracając Deanę na ziemię.

Samiy wyjaśnił, głównie za pomocą gestów, że to wielki zaszczyt być przewróconym przez takiego słonia. Jeżeli dobrze zrozumiała, zaszczyt polegał na byciu przewróconym i niewdeptanym w klepisko.

Pod wieczór miała już serdecznie dość zaszczytów.

Ale była też w dziwny sposób zadowolona. Przez cały dzień nawet przez chwilę nie pomyślała o księciu i o tym, że wszyscy o niej zapomnieli, a ból mięśni zwiastował przyjemność, jaką przyniesie gorąca kąpiel i długi, głęboki sen. No i zauważyła, że spojrzenia kręcących się wokół ludzi stały się mniej obojętne, dostrzegła kilka uśmiechów, ktoś podał jej szczotkę na kiju, ktoś pomógł wrzucić worek łajna na wózek. Miło było poczuć się częścią grupy.

Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, wyprowadzono Mamę Bo do reszty książęcych słoni. Za stajnią znajdował się olbrzymi plac, na którym w mniejszych lub większych grupkach stało około czterdziestu zwierząt. Weszli tam we trójkę, ona, Samiy i biała słonica, i Deana była świadkiem najdziwniejszej ceremonii, jaką w życiu widziała.

Stara słonica zatrzymała się na środku, a reszta stada zaczęła do niej podchodzić i się witać. Nie bezładnie, lecz według dającej się rozpoznać hierarchii. Najpierw samice z dziećmi, następnie samce, z Maahirem na czele, potem dopiero młode, różnej płci i wielkości. Jakby władczyni udzielała audiencji swoim poddanym.

Mama Bo była prawdziwą królową.

Gdy Deana wróciła do swojej komnaty, gorąca kąpiel już na nią czekała. Podobnie jak dywany, kilka mniejszych i większych szaf, trzy duże lustra na ścianach, kilka krzeseł i stół z całą armią półmisków i karafek gotowych do boju.

Oraz gość.

Zatrzasnęła drzwi, wypychając Samiyego na zewnątrz. Sprawdziła te szafy, w których mógłby się ktoś skryć, zamknęła starannie okiennice i zapaliła kilka lamp.

Przez cały ten czas Laweneres siedział przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach i milczał. Drgnął, dopiero gdy przed nim stanęła.

– Mam dla ciebie prezent – odezwał się cicho, wskazując leżący przed nim drobiazg.

Wzięła podarek, niewielki wysadzany rubinami złoty wisiorek w kształcie płomienia.

– Ładny – mruknęła, kładąc błyskotkę na stole. – Zawsze przepraszasz kobiety klejnotami?

– To nie klejnot, tylko klucz. Gdy pokażesz go komukolwiek w pałacu, wskaże ci drogę do moich komnat. W dzień czy w nocy.

Nie odezwała się, uznając, że wspomnienie o nocy nie kryło w sobie żadnej głupiej aluzji.

– Tylko kilka osób ma podobne – wyszeptał. – Wielki Kohir, Suchi, dowódca straży. Ufam ci.

To proste wyznanie musnęło jej serce, więc parsknęła tylko kpiąco i zmieniła temat.

– To twoja zasługa? – rzuciła, ściągając talhery i wieszając je na oparciu. Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, uściśliła. – Ten cały zbytek.

Po raz pierwszy uniósł głowę i uśmiechnął się niepewnie. Drgnęła.

– No, no, wyglądasz jak ktoś, kto właśnie zakończył neehas – dodała szybko, żeby ukryć wrażenie, jakie robił widok jego twarzy, wychudłej, z podkrążonymi oczami i woskowatą skórą.

– A co to takiego?

Głos też miał w nie najlepszym stanie.

– Post, będący pokutą za jakieś mniej poważne wykroczenie. Najczęściej trwa miesiąc. W tym czasie pokutujący dostaje raz dziennie kromkę chleba, a co drugą noc spędza na modlitwie i czuwaniu.

Słaby uśmiech stał się nieco marzycielski.

– To znaczy, że co drugą noc można się wyspać?

Skrzywiła się, zirytowana.

– Głupiec.

Kilka chwil zajęło jej znalezienie małego dzbanuszka, z którego rozchodził się intensywny, gorzki zapach z lekką nutą wanilii. Deana nalała ją do kielicha – anwaya wypełniła puchar głębokim brązem – i wcisnęła księciu naczynie w dłoń.

– Wypij, podobno pobudza.

Objął puchar drżącymi rękoma. Uśmiechnął się.

– Pierwszy raz będę pił anwayę z kryształu do wina. Zazwyczaj podaje się ją w porcelanie.

– Pij. Wyobraź sobie, że jesteśmy na pustyni i nie mamy innych naczyń.

Uśmiech zgasł.

– Czasem bym chciał… naprawdę chciał… wrócić na pustynię. – Laweneres umoczył usta, skrzywił się. – Piję ją od kilku dni bez przerwy. Już nie działa. A ty? Nie chcesz?

Przed oczyma stanęły jej stada ptaków i ludzie w szerokich kapeluszach.

– Nie. Nie mam ochoty. Pytałam, czy to twoja zasługa. Te dywany i reszta.

Pokręcił głową.

– Nic o tym nie wiem. Ale w południe usłyszałem plotkę, że poszłaś do Mamy Bo. Dla jednych to niemal bluźnierstwo, dla innych dowód, że jesteś wybrana. Najwyraźniej Owiya należy do tych drugich. Choć nie spodziewaj się, że kiedykolwiek się do tego przyzna.

Deana usiadła naprzeciwko mężczyzny, sięgnęła po półmisek z ryżem i owocami. Tutejszy ryż był inny niż ten, który Issaram kupowali od kupców z Południa, biały i czysty, bez łusek i twardych ziaren. Trochę brakowało jej tamtego.

Zdjęła ekchaar i zaczęła jeść.

– To nie jest zła kobieta. To chciałeś powiedzieć, prawda?

– Tak. Nie jest zła. Jest… trochę jak Mama Bo. Lubi wiedzieć, gdzie i na jakim miejscu każdy się znajduje. Hierarchia, pozycja, ważność. Ona jest przełożoną Domu Kobiet, więc wszystkie kobiety, które tu się znajdą, są pod jej komendą… No, może poza Varalą, i teraz tobą.

– Varalą? Tą, która mnie dziś odwiedziła?

Drgnął, jakby zaskoczony. Zmarszczył brwi.

– Tego nie wiedziałem. Najważniejsza kobieta w pałacu odwiedza cię osobiście. – Pokręcił głową, jakby się rozglądał. – Przegapiłem jakiegoś trupa?

Prychnęła, ignorując żart.

– Najważniejsza?

– O tak. To ona, wraz ze Świątynią Ognia, Biblioteką i Rodami Wojny, decyduje, która z młodych kobiet jest wystarczająca czysta, nieskalana i pobożna, by urodzić kolejnego księcia. Która ma wystarczająco czystą krew, by zostać matką kolejnego Płomyka. Do tej pory nie interesowała się mną w taki sposób, to mój brat miał wziąć na… powiedzmy, barki, ten… powiedzmy, ciężar. W każdym razie Owiya ma z tobą pewien kłopot, nie może ci rozkazywać ani usunąć z pałacu, lecz najwyraźniej cię lubi.

– Lubi?

– Gdyby nie lubiła, spałabyś w chlewie ze świniami.

Deana westchnęła ciężko.

– Dziwne. Suchi powiedział mi to samo.

– Bo jest mądry. – Książę dopił swój puchar, westchnął. – To już nie działa. Wiesz, że ten drań pozwolił mi dziś spać prawie do południa?

– Słyszałam. To dlatego mógł do mnie przyjść?

– Pewnie tak. Mówił, że szybko wracasz do sił… Ćwiczysz.

– Odrobinę. Dziś na przykład przeniosłam kilka worów łajna i umyłam połowę słonia. Tylną połowę. To dobre ćwiczenie. Co przypomina mi, że muszę wziąć kąpiel.

Nic nie powiedział, tylko lekko przechylił głowę, nasłuchując. Było w jego postawie takie pragnienie, głód i tęsknota, że Deana zawahała się, ściągając wierzchnią szatę.

– Dlaczego nic nie mówisz?

– Słucham… patrzę… czasami, gdy wyjdę nagle z ciemności w światło… albo rano nagle otworzę oczy, mam wrażenie, że widzę… albo sobie przypominam, jak to jest widzieć. Dużo bym dał, żeby móc cię teraz zobaczyć. Kilka lamp, lustra odbijające ich blask, woda parująca w wannie, i ty. Obok. Naga.

– Nadal mam na sobie ubranie. – Zrzuciła resztę szat i wsunęła się do wody. – I lepiej żebyś przestał mnie podglądać. Nawet w myślach.

Zaśmiał się, cicho, szczerze, a ona nagle zatęskniła do tego śmiechu, który ostatni raz słyszała w pustynnej jaskini, gdy spodziewali się, że nie przeżyją następnego dnia.

– Trudny dzień?

– Owszem. Obrar Płomienny nalega na swoją próbę w Oku. Przypochlebia się, grozi i przekupuje ludzi, by na mnie wpłynęli.

– Skąd wiesz?

– Bo ci, którzy dziesięć dni temu byli przeciwni jego próbie, dziś mówią, że to może nie najgorszy pomysł. Kambehia stałaby się oficjalnym sprzymierzeńcem Białego Konoweryn, gdyby okazało się, że nią też rządzi Krew Agara. Zresztą sam Obrar po to przyjął przydomek Płomienny, by móc się ubiegać o ten zaszczyt.

– Agar od Ognia, Obrar Płomienny. Niczym ojciec i syn.

Laweneres parsknął.

– Tak. I nawet ty to widzisz. A są tacy, którzy tego nie dostrzegają albo udają, że nie dostrzegają, bo kambehiańskie złoto zamyka im usta i oczy.

Woda była wciąż gorąca i pachniała wonnymi olejkami. Deana miała wrażenie, że ciepło wysysa z jej ciała zmęczenie, wnika w głąb, aż do kości, rozluźniając wszystkie mięśnie. Bardziej dla podtrzymania rozmowy niż z ciekawości zapytała:

– Wytrąciłeś komuś broń z ręki, mam rację? Tym, że to ty sam wybrałeś, kiedy wejdziesz w Oko.

Zaśmiał się cicho.

– Tak. Tu bronią może być wszystko, nawet uroczystość religijna. Kapłani kazaliby mi czekać, odwlekaliby moment ceremonii, słali kolejne żądania. I przez cały ten czas, póki Kamień Popiołu nie zgodziłby się łaskawie na próbę, nie byłbym prawdziwym księciem. Mogą przyjmować przydomki Wybrańców, Świętych Naczyń, Kamień Popiołu, Miecz Żaru czy Dłoń Litości i uważać się za strażników Oka, ale żaden nie ma wystarczająco dużo krwi Błogosławionych, by w nie wejść.

Dziwne, ale po raz pierwszy, odkąd go poznała, wydawał się rozgniewany.

– Jeśli dobrze zrozumiałam, to ty jesteś tylko jednym spośród nich.

Syknął, zirytowany.

– Owszem. Książę zawsze dziedziczy tytuł Dziecięcia Ognia, pierwszego spośród awenderi Agara, lecz nie ma prawa mianować lub odwoływać reszty. To zbyt wielki węzeł, by rozsupłać go jakimś prostym ruchem. Tradycyjna hierarchia nie odzwierciedla właściwego rozkładu sił w Świątyni. Kamień Popiołu jest w niej piąty, lecz ponieważ trzyma rękę na świątynnym skarbcu, to on tam rządzi.

Deana wzięła gąbkę i zaczęła trzeć skórę.

– Powiedziałeś „wystarczająco dużo krwi”. Czyli ile? Jeśli Agar porzucił swoich awenderi trzy i pół tysiąca lat temu, to ta krew musi być dość rozrzedzona.

Brzęk naczyń był jedyną odpowiedzią. Przez chwilę myślała, że jeśli odwróci głowę i zerknie, ujrzy księcia pochrapującego, z twarzą na stole.

– Tak. Bardzo. Przez pierwsze dwa tysiące lat Krew Agara trwała na niewielkiej wyspie u brzegów Konoweryn. Wyspa liczyła ledwo kilkuset mieszkańców i jak powiadają, żyło im się tam jak królom. A potem Samaidzi, ostatnia glihijska dynastia rządząca królestwem Daeltr’ed, popełnili błąd. Nie mogli sobie poradzić z najazdami pustynnych nomadów i atakami czarnych plemion, więc powołali do życia armię żołnierzyniewolników. Postanowili też założyć Wyniesionym na gardło obrożę obowiązków, wynikających z nakazów religijnej powinności, dać im boga, którego będą wyznawać, bo wiara utrzyma ich wtedy w ryzach. A przecież Służka, która wtedy nie była jeszcze Służką, nie nadawała się do tego. Ani odległa Maycha, ani Reagwyr, którego wciąż pamięta się tu jako Niszczyciela. Wydawało im się, że Pan Ognia będzie w sam raz. Zapewne zmienili zdanie, gdy Oko rozbłysło po raz pierwszy w samym środku miasta, a ich pałace spłynęły krwią.

Trudno było ocenić, czy Laweneres mówi z taką pasją, czy też z takim trudem wyrzuca z siebie zdania. Nie obejrzała się, by to sprawdzić.

– To skomplikowana historia.

– Skomplikowana? Nie. Zwykła historia żądzy władzy, gniewu i siły, która budzi się i odkrywa, że nie musi już zginać karku, bo dłoń trzymająca bat jest słaba i wiotka. – Usłyszała, jak wstaje od stołu. – I oto koło zatoczyło pełny obrót. Zastanawiam się, czy jesteśmy tak samo ślepi, jak Samaidzi. Ha, ironia, ślepcy prowadzeni przez ślepca. Mój ojciec miał rację, chciwość sprowadziła na nas zgubę, a oni robią wszystko, żeby nic nie zrobić.

Łóżko skrzypnęło, gdy na nie upadł.

– Jeśli będą mnie szukać… powiedz, że porwali mnie bandyci. Jeśli nie… obudź… przed świtem.

Spokojnie dokończyła kąpiel, ciesząc się ciszą. Wyglądało no to, że książęce obowiązki są równie męczące, jak oporządzanie słonia. Z pewnością jednak bardziej wyczerpywały umysł.

Wyszła z wody, wytarła się i ubrała. Zmówiła modlitwę dziękczynną za dobry dzień.

I położyła obok Laweneresa, który w tej chwili nie był ani księciem, ani potomkiem awenderi jakiegoś mało ważnego boga, ani władcą wielkiego miasta, tylko po prostu śmiertelnie zmęczonym mężczyzną.

Im obojgu należał się dobry sen.


*


Obudzili się tuż przed świtem i leżeli w milczeniu, bojąc się poruszyć, by nie zbudzić tego drugiego. A gdy wreszcie odkryli, że to niepotrzebne, on westchnął, chrząknął dziwnie i podniósł się z łoża.

Targnął nią gniew. Jak śmiał nawet nie spróbować?! Choćby po to, by mogła mu dać nauczkę.

Uśmiechnął się, jakby czytał jej w myślach.

– Dziś jestem księciem, a ty nie sypiasz z książętami, prawda?

Nie odpowiedziała, a kiedy ubrał się i wyszedł, odmówiła modlitwę na początek nowego dnia, wykonała serię ćwiczeń z szablami i zjadła szybkie śniadanie.

I dopiero wtedy uświadomiła sobie, że nie powiedział wczoraj, po co tak naprawdę przyszedł, ani dzisiaj, czy wróci.

Загрузка...