Rozdział 22

Słońce wbiło Deanie rozpalone sztylety w oczy mimo ekchaaru na twarzy. Choć do południa zostało jeszcze mnóstwo czasu, rozpalony krąg zdążył już się wznieść nad Świątynię Ognia, jakby to, co miało się tam wydarzyć, wymagało dodatkowej oprawy.

Wielki plac wypełniał tłum jeszcze gęstszy chyba niż ten, który widziała w trakcie wjazdu do miasta. Jedwabne ściany uniesiono, otwierając budynek dla wszystkich spojrzeń, i tylko szeregi wojowników w żółci, zieleni i brązie odgradzały jego wnętrze od ludzi. Deana prawie się uśmiechnęła. Słowiki stały między Bawołami i Trzcinami zupełnie nieświadome, że ich los był już przesądzony, a ten pokaz wierności odwiecznym ideałom na nic się nie zda. Głupcy. Obrar miał swoje przedstawienie. Sto kamiennych słupów, marmurowa kopuła i Oko płonące pod nią tworzyły swoisty amfiteatr, w którym rozgrywał się kolejny dramat w tysiącletniej historii tych południowych krain.

Jedna dynastia odchodzi, inna powstaje.

A wszystko to, zgodnie z najlepszą tradycją zmian u władzy, w świście ostrzy i fontannach krwi.

Deana widziała tę walkę. Szerokie ciosy ciężkiej szabli, wolne i pogardliwe, żadnych sztychów, które szybko i litościwie zakończyłyby „pojedynek”. Obrar chciał, by całe miasto widziało, jak masakruje ich księcia, by nikt nie miał wątpliwości, czyją krew pije Oko i kto właśnie obejmuje władzę. A Laweneres ruszał się powoli, niezgrabnie, poza kilkoma niezbornymi ciosami nie próbował się nawet bronić. Przeciwnik wykrwawiał go serią płytkich ran, było w tym coś ze składania ofiary mściwemu bóstwu.

Każdemu ciosowi towarzyszył jęk wyrywany z tysięcy gardeł. Krzyczał plac, krzyczały obwieszone ludźmi mury budynków i krzyczały dachy uginające się pod ciężarem gapiów. Grupka sześciu słoni z Mamą Bo na czele, zgromadzonych u podnóża schodów, potrząsała głowami i parskała niespokojnie w rytm tych krzyków. Ale nikt nie mógł nic zrobić, bo ubrani w ognistą czerwień gwardziści Obrara stali z obnażonymi szablami wokół świątyni, a towarzyszący im brąz ciężkozbrojnych Bawołów, żółć Słowików i zieleń Trzcin przypominały, że Rody Wojny akceptują to, co się dzieje.

Zbrojni byli wszędzie. Kilkuset pilnowało świątyni, reszta – kilka tysięcy – podzieliła plac na małe części, odgrodzone od siebie tarczami i włóczniami.

Deana czuła moc bijącą od Oka, wypełniającą jej usta smakiem popiołu, a nos odorem pogorzeliska. Czuła, jak ta moc pulsuje w rytm krzyków wypełniających plac i nie sposób było stwierdzić, czy to krzyki szarpią aspekt Pana Ognia, czy to on nimi kieruje. Po chwili odkryła, i wypełniło ją szczere zdumienie, że sani, który płonął gdzieś pod jej przeponą, również rozpala się i przygasa w rytm tych krzyków. Jakby ktoś dmuchał na jej wewnętrzny płomień.

Weszła na ścieżkę wykrojoną spośród tłumu przez dwie ściany pawęży. Bawoły stały karnie, tarcza przy tarczy, długie włócznie bodły niebo z niewzruszoną stanowczością, a wysokie hełmy wyrastały nad głowy mieszkańców. Stały przodem do ludzi, plecami do drogi, którą musiał jechać Laweneres, i zupełnie ją ignorowały. Lecz nawet gdyby szła nago, nikt by na nią nie patrzył, bo w świątyni lekceważący cios grzbietem szabli właśnie wytrącił broń z ręki Laweneresa, a szerokie, rzeźnicze wręcz cięcie przez pierś ozdobiło wnętrze Oka sznurem krwawych kropel.

W następnej chwili potężny kopniak wypchnął Ślepego Księcia poza krąg. Kilku zamaskowanych gwardzistów w czerwieni doskoczyło do niego, ale zatrzymał ich władczy gest nowego pana Konoweryn. Przez chwilę Obrar stał i patrzył na leżącego rywala. Potem machnął dłonią i dwaj żołnierze złapali Laweneresa pod ramiona i wynieśli ze świątyni.

Zostawili go w połowie schodów, w pełnym słońcu.

Odmówiono mu nawet honorowego zgonu w Oku, bo całe miasto miało patrzeć, jak ich książę wykrwawia się na śmierć.

By nie było wątpliwości, że zginął.


*


Miotła. Praca. Zamiatanie.

Szare płatki spadają z góry dziwnymi spiralami, jakby trafiały na prądy powietrza, których nie można wyczuć na skórze. Moc zgromadzona w tej komnacie mogłaby zniszczyć pół miasta w jednym błysku, który widziano by nawet tysiąc mil stąd.

Ale tego nie zrobi. Nie on. Pan Ognia, nawet jeśli patrzy przez swoje Oko i bardzo mu się nie podoba to, co widzi, nie będzie interweniował. Jeśli głupota miała honor, to już wiadomo, komu go podarowała.

Ta bluźniercza myśl nie zmienia rytmu jego pracy. Sługa krąży powoli po kamiennych płytach, zgarniając popiół na niewielkie kupki, zgodnie ignorowany przez wszystkich wokół.

Mężczyzna znów założył czerwony pancerz, dla odmiany wyglądający jak zrobiony z pokrytych laką kawałków grubej skóry. Jego maska jest chyba ze szkła, całkowicie gładka, bez śladu, sugestii nawet otworu na oczy; wygląda jak wielki, karminowy strup przyklejony do twarzy. Tym razem jednak wojownik nie nosi płaszcza, chyba po to, by wszyscy widzieli, że nie ma ukrytej broni. Jego głosem jest dzisiaj kobieta w sukni dopasowanej barwą do koloru zbroi, która choć wspiera się na długiej lasce, jest dostojna, na swój sposób władcza. Nie wiadomo, kto dzisiaj jest panem, a kto sługą. Oboje stoją między dwoma tronami, zbyt podekscytowani, by usiąść.

Kitchi od Uśmiechu nie uśmiecha się wcale. Spoglądając to na obrazy pojawiające się w płomieniach, to na gospodarza, siedzącego na tronie i udającego, że nikogo poza nim tu nie ma, sprawia wrażenie osoby, która nagle zdaje sobie sprawę, że znalazła się po niewłaściwej stronie krat klatki, a łańcuch trzymający bestię wcale nie wygląda na taki mocny.

Doświadczyć własnej śmiertelności to bardzo odświeżające uczucie, nieprawdaż, moja droga?

Kobieta, która do tej pory nosiła żałobne stroje, dziś ubrała się w biel. Obszerna szata z kapturem kryjącym twarz nadal jednak pozwala jej skutecznie zachować incognito, a sposób, w jaki siedzi, sugeruje, że po prostu drzemie.

Oczywiście. Każdy by zasnął w takiej chwili.

I są jeszcze oni. Mężczyzna noszący strój pustynnych plemion i miecze na plecach, lecz niezasłaniający twarzy, oraz dziewczyna z jasnymi włosami, stojąca za tronem, na którym zasiadł gospodarz. Śmiertelnicy. Nie powinno ich tu być, a jednak.

Zdumiewających czasów dożyliśmy, myśli sługa.

Wszyscy patrzą w płomienie. Widzą… Nazwanie tego walką najpewniej sprawiłoby, że sufit zawaliłby im się na głowy. To rzeźnicza robota, mniej niż pojedynek, więcej niż egzekucja, gra pozorów. I teraz, za kilka chwil, jeden książę umrze, a Oko wybuchnie płomieniami, by ogłosić zwycięstwo drugiego i początek nowych czasów w Konoweryn. Koniec bierności i tolerowania buntów niewolników, koniec pobłażania ich religii, wyznawcy Wielkiej Matki, Służki czy jakie imiona ona jeszcze nosi, zostaną zniszczeni, a Dalekie Południe oczyści się w krwi i ogniu i pokłoni jednemu tylko bogu.

Nawet jeśli on tego nie chce.

Wszyscy patrzą.


*


Jakaś kobieta wrzasnęła coś tak głośno, że jej głos przebił się przez powszechny jęk, wyrwała się z kordonu zbrojnych i pomknęła po stopniach. Za nią mężczyzna w czarnoczerwonym stroju, drugi w białym turbanie i jeszcze kilku innych. Akt odwagi i wierności, za który z pewnością przyjdzie im zapłacić.

Deana uśmiechnęła się. Truciciel się pomylił, było więcej niż pięć osób. Osiem… siedem, bo jeden z biegnących zawahał się i szybko zawrócił, usiłując zakryć twarz.

Dotarła do schodów i chyba wreszcie ktoś ją zauważył, bo spomiędzy linii wojowników osłaniającej Oko wyłoniło się trzech w zielonych kaftanach Trzcin. Zeszli kilka stopni, stanęli i czekali.

Zatrzymała się w połowie schodów, przy grupce otaczającej umierającego mężczyznę. Nie księcia, władcę Białego Konoweryn, Dziecię Ognia, tylko zwykłego mężczyznę, który krwawił tak samo jak najnędzniejszy z niewolników i tak samo z każdym oddechem zbliżał się do Matki.

Tylko że to był jej mężczyzna.

Nawet jeśli nigdy mu tego nie powiedziała.

Varala uniosła twarz w górę, teraz, nieumalowana i zapłakana, wyglądała dziesięć lat starzej niż przy ich pierwszym spotkaniu. Obiema rękami trzymała zakrwawioną głowę Laweneresa na kolanach i rękawem starała się ocierać mu krew z czoła. A jej twarz, kości policzkowe, oczy, zarys ust…

– Miałaś rację, nigdy nie zajmę twojego miejsca. – Deana spojrzała na nią i choć tamta nie mogła zrozumieć tego gestu, dotknęła dłonią serca i czoła. – Ile lat zajął ci powrót?

– Nieważne. – Uśmiech nałożnicy wbił się w jej serce boleśnie znajomym grymasem. – Był dużym chłopcem, gdy go znów ujrzałam.

Deana uświadomiła sobie, że otacza ich cisza i spokój. Umilkł gwar tłumu, ucichły słonie, pulsowanie mocy Oka znikło. Wiedziała, nie podnosząc głowy, wiedziała, że wszyscy jak jeden mąż patrzą na nich. Powietrze było ciężkie i parne, jak tuż przed burzą.

– Na co czekamy?

– Aż Oko zapłonie. – Varala zdawała się patrzeć gdzieś obok niej, na niebo. – Na powitanie nowego księcia.

– A kiedy zapłonie?

– Gdy umrze. Dopiero gdy on umrze. – Kobieta opuściła wzrok.

Deana spojrzała na tę żałosną grupkę. Umierający książę, jego matka, truciciel, Evikiat, który tą decyzją żegnał się z urzędem Wielkiego Kohira, czterech dworzan, widziała ich pierwszy raz w życiu. Przegranym władcom zawsze towarzyszy tylko garść ludzi. Przyklęknęła.

– Suchi… – Czuła to, moc Oka, moc zgromadzonego tłumu, moc chwili. – Umiesz zszywać rany?

Truciciel spojrzał na nią wzrokiem wypełnionym obłędem.

Cmanea zagęściła mu krew i spowolniła bicie serca. To dlatego był taki niezgrabny. I dlatego nie wykrwawił się po pierwszych ciosach.

Podała mu mały woreczek. Igły, jedwabna nić, maść zamykająca rany.

Potem dotknęła zakrwawionej ręki i wsunęła palec pod ekchaar. Krew księcia miała metaliczny, paskudny posmak. Przełknęła szybko, żałując, że nie może zmyć go łykiem wina, wody, octu.

Czegokolwiek.

Suchi patrzył na nią i widziała, jak pojawia się prawdziwy on. Sprytny, cyniczny, wyrachowany. I zdumiony.

– Nie – szepnął. – To szaleństwo. To tak nie działa, Oko…

– Nie martw się o Oko. Ten gest był dla innych. – Wskazała ruchem głowy szczyt schodów. – Niech myślą, że oszalałam. Po prostu nie pozwól mu umrzeć. Szwy nie muszą być równe, i tak ich nie zobaczy.


*


Pojawienie się tej kobiety w stroju issarskich barbarzyńców nie wywołało w sali większej reakcji. Jeszcze jedna śmiertelniczka, która spłonie w ogniu, gdzie wykuwa się nową historię. Podobnie jak ci, którzy podpisali na siebie wyrok, podchodząc do konającego księcia.

I chyba tylko sługa zauważył, że mężczyzna stojący za tronem gospodarza drgnął, a jego do tej pory niewzruszona twarz pękła, ukazując całą gamę uczuć. Od smutku po lęk. Pochylił się i zaszeptał coś do ucha siedzącemu na tronie, za całą odpowiedź dostając przeczące kręcenie głową i gest zniecierpliwienia.

Och. Pamiętał go. Brat i siostra. Czy naprawdę sądził, że i tym razem Pan Ognia zgodzi się na to, by ocalił jej życie? To byłby cud na oczach stutysięcznego tłumu. Prawdziwy cud. Złamanie obietnic, które zakazywały Agarowi interweniować. Tak jak nie mógł natchnąć swych wyznawców, by rzucili się na zbrojnych, ratując swego ukochanego księcia, tak nie pośle nikogo na ten plac.

Nic z tego, chłopcze.

Wszyscy patrzą, jak kobieta dotyka rany księcia i wsuwa palec pod zasłonę na twarzy. Kitchi od Uśmiechu parska.

– Głupia! Ona naprawdę myśli, że to pozwoli jej wejść do Oka? Że w ten sposób będzie miała w sobie krew Agara? – zwraca się wprost do gospodarza z lekką niepewnością w głosie. – Chyba nie zamierzasz oszukać nas taką tanią sztuczką?

Płomienie skaczą gniewnie pod sam sufit i pstrokata, denerwująca Kitchi milknie.

Świadomość kruchości własnego istnienia maluje jej twarz na biało, bo nagle dla wszystkich jest jasne, że w tej chwili Pani Losu skupiła swoją uwagę w innym miejscu i zostawiła służkę samą.

Kobieta w czerwonej sukni odzywa się niskim, ciepłym głosem:

– Najpierw musi przejść tych trzech na górze. Jeśli jej się uda, w nagrodę pozwolimy jej spłonąć w Oku.

Towarzysz Kobiety trzyma obie dłonie za plecami, więc najwidoczniej mówi ona własnym głosem. Ciekawe.

Sługa miałby wątpliwości, czy dziewczyna zdoła przejść przez tych trzech, gdyby nie wyraz twarzy wojownika z pustyni.

Rysują się na niej duma i pogardliwa pewność siebie.

I wtedy już wie, że zabawa dopiero się rozpoczęła.


*


Deana wstała, otrzepała ta’chaffdę, poprawiła ekchaar. Sani łagodnie pulsował w jej żyłach, napełniał dłonie i stopy mrowieniem. Bitewny trans był tuż obok. Właściwie czuła się, jakby nigdy jej nie opuścił. Przypomniała sobie zavii – modlitwę o odwagę.

Pani, idę ścieżką ślepca, moje kroki są niepewne, a serce drżące, lecz zło nie będzie miało do mnie dostępu, bo Twe dłonie niosą mnie przez ciemność.

Ruszyła po schodach.

I każdy krok strząsa ze mnie strach, każdy oddech napełnia żyły ogniem, aż nieprzyjaciele Twoi pierzchną i obrócą się w pył. Bo Ty jesteś ze mną.

Stanęła trzy stopnie przed najmłodszym z zagradzających jej drogę Trzcin. On był najważniejszy. Sposób, w jaki patrzył, jak opierał dłoń na rękojeści długiego, wąskiego miecza, zwracałby na niego uwagę, nawet jeśli stanąłby z tyłu. Jego dwaj towarzysze byli tłem.

– Nie możesz przejść – mruknął, mrużąc ciemne oczy.

– Mylisz się – zaprzeczyła łagodnie, wyciągając lewą dłoń i podwijając rękaw. Wstęga czerwieni zatrzepotała na wietrze. – Idę po vasagar.

Nawet nie drgnął.

– Naprawdę? A po co chłeptałaś jego krew? Sądzisz, że Oko cię nie pochłonie, prawda?

Nie zamierzała wdawać się z nim w dyskusję, więc tylko położyła dłonie na rękojeściach szabel.

– Odstąp. Nikt nie ma prawa mi tego zabronić. Nawet Dziecię Ognia, którym twój nowy pan jeszcze nie jest.

Wzruszył ramionami i na ten gest jego dwóch starszych towarzyszy ruszyło w dół. Zaszli ją z boków.

Uśmiechnęła się. Teraz wszyscy na placu i w świątyni patrzyli na nich, issarską wojowniczkę i trzech zabójców Rodu Trzciny. Nikt nie zwracał uwagi na gorączkową krzątaninę wokół Laweneresa. Położyła dłonie na rękojeściach szabel i zrobiła krok do przodu.

– Kim jesteś?

– Ka’eliru. Szafirowy Miecz Domu Trzcin. Pierwszy wśród jego szermierzy. Miałem dziewięć lat, gdy zostałem Wyniesiony, i od tamtej chwili każdy dzień poświęciłem na ćwiczenia. – Młodzieniec wyjął miecz z pochwy i wskazał na swoich kompanów. – To moi nauczyciele, którzy twierdzą, że od stu lat nie było nikogo, kto tak szybko i dokładnie opanowałby szermierkę. Zabijałem już Issarów.

– Wierzę. Kazali ci mnie zatrzymać?

– Powiedzieli, że raczej nie przyjdziesz. Ale cieszę się, że jesteś.

– Nowy książę zabija starego, a jego – przekrzywiła głowę w namyśle – ulubiony nowy szermierz pokonuje dziką lwicę? Marzy ci się zostanie częścią takiej historii?

Nawet nie drgnął, ale w jego oczach ujrzała odpowiedź.

Więc wyciągnęła broń.

Gdy zrobiła pierwszy krok, prawie niedostrzegalnie skinął mieczem.

Wywinęła się spod płaskiego sztychu wojownika z lewej strony, wyszła mu naprzeciw i głowicą wyciąganego talhera walnęła w szczękę. Głowa mężczyzny odskoczyła, Deana dokończyła ruch szabli, płynnie podrzynając mu gardło. Zakręciła się i pchnęła padającego prosto pod nogi drugiego Trzciny, zbiła lekko, prawie lekceważąco, prowadzone od dołu cięcie i płytkim ciosem z przedramienia rozrąbała twarz przeciwnika.

A nie weszła jeszcze w bitewny trans.

Albo weszła, tylko tego nie zauważyła.

Spojrzała na pierwszego szermierza Trzcin, który ujął mocniej miecz i, o dziwo, uśmiechnął się.

– Mistrzyni?

– Niektórzy tak twierdzą.

Skoczył na nią z góry, zasypując gradem ciosów. Tak. Prawdziwa walka, szczęk stali, uderzenia, które czuje się w dłoniach, przedramionach, całym ciele. I to uderzenia prawdziwego zabójcy, szybkie jak myśl, podstępne, zaskakujące. Ciosy w pół ruchu zamieniające się w pchnięcia, sztychy wychodzące z niemożliwych pozycji, taniec ciała, mamiący oczy i oszukujący co do intencji.

Parowała jego ataki jeden po drugim. Miał dłuższą broń, lepszą pozycję, większy zasięg ramion i, na Imię Matki, wykorzystywał to bez wahania. Już po kilku pierwszych ciosach musiał się zorientować, z kim ma do czynienia, więc teraz parł naprzód, nie dając jej czasu na kontrę, naciskał z całą biegłością mistrza miecza, od małego chłopca przyuczanego do walki.

Ten pojedynek, pomyślała, toczony na schodach świątyni, gdy jeden książę Konoweryn konał, a drugi szykował się do objęcia władzy, ta walka przejdzie do legendy. Będą opiewać w pieśniach tę chwilę, gdy ognista biegłość Dalekiego Południa zderzyła się z zimną furią Północy. I nawet gdybyśmy walczyli przez pół dnia, nikt by się stąd nie ruszył, bo człowiek ma szczęście, jeśli raz w życiu ujrzy na własne oczy takie widowisko.

Trans khaan’s pojawił się nagle, jako odpowiedź na serię straszliwych ciosów, i znów to poczuła, jak w czasie walki z Omalaną, uniesienie, radość, ocierające się niemal o ekstazę szczęście. Walka. Walka! Dziki taniec ze śmiercią, po którym życie smakuje sto razy lepiej, krew krąży szybciej, a każdy oddech jest jak haust najlepszego wina.

Parada, kontra, parada, kontra, parada, kontra, kontra, kontra! Szybciej, szybkiej, szybciej, góra, dół, lewa, prawa i jeszcze raz, i jeszcze szybciej, i krok do przodu, bo przeciwnik się cofa, i jeszcze jeden krok, szybszy, nie pozwolić mu uciec poza zasięg talherów, parada, kontra, unik, bo ten cios jest taki dziecinnie prosty, rozpaczliwy wręcz, parada, kontra, szybciej, szybciej. Szybciej!

Czuła go, czuła Ka’eliru Szmaragdowy Miecz każdym włóknem ciała. Chłopak, niewolnik wybrany spośród wielu, od razu zwrócił uwagę nauczycieli szermierki, bo był szybki i zwinny. Ćwiczył dwa, trzy razy więcej i ciężej niż inni, by w końcu osiągnąć pozycję pierwszego wśród szermierzy Trzcin. Wiele pojedynków i walk stoczonych dla przyjemności af’gemida Rodu, sława i chwała. Zadowolenie.

Po sposobie, w jaki spróbował ją zaskakiwać, wiedziała, że mówił prawdę, skrzyżował już, i to nie raz, ostrze z wojownikami Issaram. Zapewne jakimiś młodzikami, którzy zawędrowali na Dalekie Południe z karawaną i dali się sprowokować do walki. Kilka sztychów, dwa ciosy, które musiał podpatrzeć w czasie tych pojedynków. Pewne szermiercze sztuczki zdradzają twoje pochodzenie niczym akcent albo ulubiona potrawa.

Ale to, co odziewa twoją broń w biel, zmienia cię w tancerza śmierci, a z kimś takim nawet pierwszy szermierz Trzcin nigdy nie miał do czynienia.

Czuła go, znała i kochała. W tej chwili był dla niej najbliższą istotą pod słońcem, cały świat znikł, rozpłynął się w szczęku stali i zostali tylko oni. Dwoje ludzi, którzy mieli zamiar się zabić.

Po raz pierwszy spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich zdumienie i radość. Czuł to samo co ona, dary, jakie niesie bitewny trans, i jemu zostały udzielone. Uśmiechał się.

Targnął nią żal, jakby na dnie kielicha znalazła gorzki osad. Gdyby urodził się wśród Issaram, z pewnością nosiłby miecz w białej pochwie.

Przyspieszyła, znów zmuszając go do cofnięcia, i nagle zachwiała się lekko, jakby potknęła się o coś na schodach.

A potem przepuściła bokiem jego sztych, prowadząc go wzdłuż własnej klingi, a drugą wyciągnęła i trafiła Trzcinę pod pachę. Głęboko, aż do serca.

Zastygli, on w wypadzie, ona w paradzie i kontrze jednocześnie, i widziała, jak w jego oczach gaśnie radość. Jakby ktoś zdmuchnął kaganek.

Upadł u jej stóp, a cały plac, ściany domów i dachy westchnęły jednym głosem.

I zapadła cisza.

Poczuła zew, tętniące przyciąganie, jakby łagodny wiatr dmuchał jej w plecy, a z każdym jego oddechem sani rozpalał się w niej coraz bardziej.

Ruszyła w stronę Oka.

Szereg zbrojnych zagradzających przejście zafalował, zakłębił się. Uniosła lewą dłoń i zobaczyła mężczyzn głównie w żółtych strojach, którzy odpychają resztę na boki, by zrobić jej przejście. Uśmiechnęła się. Słowiki i ich wierność tradycjom. Zapomnieli już, kim powinni być, spętani kajdanami pustych rytuałów, ale przynajmniej teraz zachowali się, jak powinni.

Minęła ich – świadoma, że nagle wszyscy zastygli, a cisza rozlewa się, jakby cały świat wstrzymał oddech – i spojrzała na swojego wroga.

Odległy o jakieś trzydzieści kroków Obrar z Kambehii patrzy na nią spokojnie, szablę ma w pochwie, ręce założone na piersi. Kilku jego osobistych gwardzistów staje jej na drodze, ale krótkie warknięcie osadza ich w miejscu. Ustępują. Książę też chce mieć swoje przedstawienie, a śmierć pustynnej wojowniczki w Oku może być lepszym akcentem, wstępem do rządów niż jej ciało padające na schody Świątyni. Patrzą na siebie po raz pierwszy z tak bliska, książę i dzikuska spoza pustyni.

Obrar jest przystojny, wysoki i szeroki w ramionach, włosy przystrzygł krótko, a ciemne oczy uśmiechają się szyderczo. Szkarłatny strój ma upstrzony plamkami krwi, kilka kropel znaczy gładko ogoloną twarz. Deana nie chowa talherów do pochew, porusza nimi delikatnie, po kilku ruchach dostosowując się do rytmu, którym wabi ją Oko. Książę też czuje ten rytm, jest w końcu potomkiem awenderi, patrzy na kołyszące się klingi i nagle wie, że zew Agara płonie w jej żyłach, że splótł się z jej wewnętrznym płomieniem, a na jego twarzy, spokojnej i dumnej, wyrasta zdziwienie.

Otwiera usta, wskazując na Deanę, ale ona rusza nagle, dwóch strażników zagradza jej drogę, wpada między nich, pancerne dłonie łapią powietrze, a ona niesiona pędem przekracza granicę Oka.

Ogień. Ogień jest wszędzie. Otacza ją, oddycha nim, żółty jedwab kurczy się i znika, palą się jej włosy, skóra, mięśnie i kości. Płoną płuca.

Tak to jest, rozumie nagle, tak to jest, gdy wchodzi się w serce boga. I rozumie też, jak wiele Agar zaryzykował, wysyłając cząstkę siebie w świat śmiertelników. To miejsce jest fragmentem jego królestwa, bramą i, w pewnym sensie, sercem.

Rozpada się na pył.

Загрузка...