Rozdział 5

Studnia była pusta. San Laweri zaklął paskudnie. Deana kątem oka zauważyła, jak jeden z towarzyszących im Issaram skinął do towarzyszy, rzucił kilka przyciszonych słów i czterech z nich znikło między skałami. Przy poprzednim suchym wodopoju zrobili tak samo. Postanowiła, że później spróbuje się dowiedzieć, czego szukali, teraz oparła się o wóz, kryjąc w cieniu, z rękoma mimowolnie pieszczącymi rękojeści talherów. Czuła się, jakby ktoś właśnie patrzył na nią wzdłuż bełtu kuszy.

Od trzeciego dnia podróży wiedzieli, że coś jest nie w porządku.

Źródła na szlaku były osuszone. Wszystkie sześć. Kamienne niecki, wyżłobienia między skałami, sadzawki otoczone kręgiem starannie ułożonych kamieni. Wszędzie sucho jak w ustach tysiącletniego trupa leżącego wśród piasków Travahen. Co prawda przed nimi wędrowali tędy Konowerczycy i ich słonie, ale w ciągu kilku dni wodopoje powinny się choć częściowo napełnić. Poza tym na pustyni nigdy nie opróżniano źródeł do samego dna, woda mogła uciec w głąb ziemi i już nie wypłynąć. Jeśli konowerska karawana tak zrobiła… Ale nie, mieli miejscowych przewodników i znali prawa pustyni. Poza tym wędrowali z własnymi zapasami.

Nie. Coś było bardzo, ale to bardzo nie tak. W dwóch miejscach najwyraźniej próbowano pogłębiać źródła, wał żwiru otaczający sadzawki był zbyt świeży, więc wyglądało na to, że poprzednia karawana też nie natrafiła na wodę. Ale mimo wszystko poszła dalej. No cóż, w połowie trasy czekało Oko Pani, głęboka na trzysta stóp studnia, wykopana w żywej skale dwa i pół tysiąca lat temu na polecenie samego Harudiego. Znaki na kamiennym ocembrowaniu zostały wytarte przez wiatr i nieskończoną liczbę dłoni gładzących je z czcią. Głosiły, że „Studnię wykopano na polecenie Harudiego w roku dwudziestym i pierwszym po Objawieniu, gdy prowadził swoich Wiernych przeciw Samondejczykom”. Legenda mówiła, że ta studnia nigdy, przenigdy nie wysychała, przynajmniej Deana – a była przecież w rodzie Pieśniarką Pamięci – nie słyszała o tym, by Oko Pani poskąpiło swoich łez dla wędrowców. Aż do dziś.

Sama nie mogła w to uwierzyć, lecz wiadra spuszczane po wodę wyciągano bez śladu wilgoci, rzucony do środka kamień nie odpowiadał pluskiem. Czarny otwór zdawał się z nich drwić.

Mocniej oparła się o burtę wozu, czując, że się zakołysał. Niedobrze. Jeszcze dwa dni temu nawet by nie drgnął. Ich zapasy wody skurczyły się już o trzy czwarte, liczyli przecież na pustynne źródła, a teraz przed nimi zaczynała się trudniejsza, wyżynna część Sak On Valla. Teren niemal bez przerwy się wznosił, zwierzęta będą się bardziej męczyć i więcej pić. Wielbłądy pewnie wytrzymają, ich garby jeszcze wypełniał tłuszcz, lecz konie, te pod wierzch i te ciągnące wozy, padną w połowie drogi. O ludzi martwiła się najmniej, znała opowieść o desperacie, który mając tylko mały bukłak wody, wędrował przez pustynię dwanaście dni.

Nieodmiennie ubrany w ciemne błękity, San Laweri odszukał ją wzrokiem i gestem zaprosił bliżej. Stał przy studni w towarzystwie Ganwesa h’Narwi, dowodzącego issarskimi strażnikami, i ciemnego kapitana kuwijskich łuczników, który kazał się nazywać Gałązką.

– Mamy kłopot, awyssa – rzucił krótko Kuwijczyk.

– Mam oczy. I rozum za nimi. Co chcecie zrobić?

Issaram chrząknął, poruszył barkami, aż rękojeści yphirów podskoczyły o cal.

– Już mówiłem, ale powtórzę… Możemy iść naprzód, nocami, kryjąc się przed słońcem… Jeśli znajdziemy wodę… konie przeżyją… Jeśli inne źródła będą suche… możemy konie zabić, przenieść resztę wody na wielbłądy, towar ukryć i wrócić po niego później… Gdy dotrzemy do Kan’nolet…

Deana zdążyła się już przyzwyczaić, że Ganwes zazwyczaj szarpie się ze słowami, wyrzuca je z siebie w krótkich salwach, robiąc znaczące przerwy, a na dodatek szepcze, jakby zdradzał wszystkim wielkie tajemnice.

Ale jego plan był dobry. Desperacki, ale dobry, bo dawał wszystkim szansę na przeżycie. Był tylko jeden problem.

– Te konie to towar. – Przewodnik karawany wydął wargi, starł palcem kilka kropli potu, które wymknęły się spod błękitnego turbanu. – Taki sam jak kamienie w skrzyniach. W Kan’nolet czeka na nie kupiec.

– Dziwne słowa… słowa handlarza, a nie przewodnika… Masz udziały w tej karawanie?

Issaram trafił w sedno, ale onoled nie wyglądał na zawstydzonego.

– Wielu ludzi ma. Ja też. A zatem, jakieś inne propozycje?

Zamaskowany wojownik wymruczał kilka zdań w dialekcie wschodnich Issaram.

– Co mamroczesz?

Rękojeści mieczy znów podskoczyły o cal. „Nieważne”.

– To stare powiedzenie, onoled. – Deana uśmiechnęła się pod ekchaarem. – Stare, ale mądre. Znaczy mniej więcej: „Travahen lubi grać w kości – kośćmi głupców i ludzi pazernych”. On ma rację. Jeśli pójdziemy nocami, może uda nam się zyskać dzień lub dwa, lecz jeśli kolejne źródła na trasie wyschły, będziemy w końcu musieli zabić konie. Ale my i wielbłądy dotrzemy do oazy. Możemy też zawrócić, również wędrując nocami. Droga do Savandarum jest szybsza i gdybyśmy zaczęli już teraz oszczędzać wodę, pewnie doprowadzimy wszystkie zwierzęta na miejsce. Potem możesz wziąć więcej wozów z zapasami i spróbować jeszcze raz. Oczywiście to kosztuje.

Ciemne oczy zmierzyły ją gniewnym spojrzeniem.

Onoled – postarała się, by tym razem usłyszał w jej głosie delikatne napomnienie. – To nie jest moja wina. Ani twoja, ani nikogo z karawany. To Travahen… Ona daje i odbiera wodę, otwiera się i zamyka przed ludźmi. Możesz zaryzykować utratę zwierząt, wędrując na wschód, lub stratę pieniędzy i czasu, wracając na zachód. Moja pielgrzymka może poczekać… Reszta zależy od ciebie.

Złagodniał i niespodziewanie uśmiechnął się lekko.

– Wybacz, awyssa, to mądre słowa, które powinny tu paść, zanim padły inne.

Ciemnoskóry kapitan łuczników skrzywił się, ale nie odezwał.

– I masz rację. – Brodaty mężczyzna odetchnął głęboko. – To moja decyzja. Jest popołudnie, do zmierzchu zostało kilka godzin, mieliśmy tu rozbić obóz i odpocząć, więc tak zrobimy. O zmroku powiem wam, czy idziemy dalej, czy zawracamy. Odpocznijcie, najpewniej tak czy inaczej będziemy wędrować całą noc.

Deana poczuła, że ktoś jej się przygląda. Onoled patrzył gdzieś przed siebie, Gałązka z uwagą oglądał czubki butów. Przeniosła wzrok na Ganwesa. Skinął głową.

Dwa kwadranse później chrząknął pytająco przed jej namiotem. Dwie płócienne płachty zapewniały odrobinę prywatności, pozwalały zdjąć na chwilę ekchaar, obmyć twarz naparstkiem bezcennej wody, ukoić pragnienie. Zaprosiła go do środka, wszedł i usiadł naprzeciw, nie odsłaniając oblicza. Czuła… wiedziała, że bada jej twarz, zdziwiony obcą urodą, jasnymi oczami, śladem meekhańskiej krwi płynącej w jej żyłach. G’wersowie mieszkali dalej na wschód niż jej plemię, rzadziej mieszali krew z innymi ludami, a jeśli już, to nie bardzo było to widać, bo wędrujący po Małych Stepach koczownicy też byli niewysocy, ciemnowłosi i smagli.

– Pięć dni, Poszukująca… Już pięć dni wędrujemy od jednego pustego źródła do kolejnego wypełnionego piachem wodopoju… To nie jest naturalne… – zaszeptał po swojemu.

Pociągnęła mały łyk z glinianego kubka. Woda była ciepła, ale smakowała wybornie. Nic tak nie polepsza jej smaku, jak magiczny zwrot „mniejsze racje”. Bez słowa wskazała na drugi kubek i bukłak leżący obok. Pokręcił głową.

– Wypiłem już swoją porcję… Ale dziękuję…

– Znaleźliście coś? – Nie miała sił ani ochoty na długie krążenie wokół celu jego wizyty.

– Ktoś zapieczętował wodopoje.

– Jak?

– Czarami. Sprytnie. Gliniana pieczęć z zaklęciem… Z surowej gliny zmieszanej z piaskiem i solą… Położona w pobliżu źródła na słońcu…

Podał jej płaski, szarobrązowy krążek gruby na cal, szeroki na osiem. Seria znaków, glifów i podobnych do prymitywnych run symboli biegła spiralą po jego spodniej stronie. Właściwie trudno byłoby jej stwierdzić, że ma do czynienia z magicznym artefaktem, gdyby nie uczucie, że trzyma w ręku kawałek lodu, nagły zapach kwiatów, który wypełnił jej nos, i gwałtowne mrowienie w stopach. Odłożyła pieczęć. Sensacje ustały.

– Gdy leży na ziemi, znakami do dołu… Moc jest słabo wyczuwalna… idzie ku ziemi… trzeba by się o niego potknąć, żeby poznać, że to nie jest zwyczajny kamień… A gdy słońce wysuszy glinę do końca… całość zaczyna się kruszyć i pękać… – By zademonstrować, o co chodzi, dowódca issarskich strażników odłamał kilka kawałków z krawędzi dysku. Rozpadały się pod byle dotknięciem. – Za dwa, najdalej trzy dni pieczęć popęka i zaklęcie straci siłę… a za dziesięć wiatr i piasek zmieli resztki gliny na pył i nie pozostanie najmniejszy ślad… Mógłbym postawić wszystko, co zarobiłem przez ostatni rok… tak… albo i dwa lata… że pierwsze źródła na szlaku są już pełne wody.

Nagłym ruchem wyjął sztylet i uderzeniem rękojeści roztrzaskał gliniany krążek. Deanie zakręciło się w głowie, zapach kwiatów zmieszał się nagle z odorem gnijącego mięsa, po nogach przewędrowała kolumna mrówek. Ganwes wykonał szybki gest, jakby coś łapał i odrzucał. Wykręciło jej żołądek, tak że omal nie zwróciła całego kubka bezcennej wody.

– Wiedzący… Jesteś Wiedzącym.

– Tak… Niezbyt potężnym… ale potrafię wywąchać smród czarów. – Pochylił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. – Poszło, zaklęcie znikło i woda wraca na stare ścieżki. Do wieczora Oko Pani napełni się wodą.

Potrzebowała chwili, by dojść do siebie i uporządkować myśli.

– Więc dlaczego, skoro wiedziałeś, nie powiedziałeś o tym Laweriemu?

– Bo się wahałem. Nadal się waham… To nie jego sprawa, nie Kuwijczyków, Mavvijczyków ani nawet tych przeklętych Mahaaldów… Tylko nasza…

– Pustynia nie należy do nikogo.

– Ona nie. Ale oazy i źródła już tak… Gdyby ten ktoś – wskazał na zniszczoną pieczęć – zatruł źródła albo je zniszczył w inny sposób, g’wersowie, p’kamei i pozostałe wschodnie plemiona zrobiłyby wszystko, by go znaleźć. Nie byłoby takiej siły na świecie… zdolnej go ochronić. D’yahirrowie też by go ścigali… wiesz o tym, awyssa.

Nie musiała potwierdzać. Czyż należy komentować wschód słońca?

– Ale ta… magiczna pieczęć, która sama ulega zniszczeniu po kilku dniach… nie wiem, co to znaczy… Po co…

Patrzyła na gliniane resztki i myślała. Ktoś próbował na kilka dni osuszyć źródła na szlaku do Kan’nolet.

– My mieliśmy wyruszyć za dwa dni… – wymruczała.

Drgnął.

– Gdybyśmy wyruszyli, jak planowano – kontynuowała – pewnie większość źródeł napełniłaby się już wodą. Może jedno albo dwa zaklęcia jeszcze by trzymały, ale nie zwrócilibyśmy na to uwagi, czasem tak się dzieje. Lecz sześć źródeł z rzędu… Wyruszyliśmy za wcześnie, bo karawana z agatami nie dotarła, i tylko dlatego dowiedzieliśmy się o całej sprawie… Ktoś poluje, ale nie na nas. Tylko na Konowerczyków.

Zaśmiał się szeptem, co przypominało szelest osypującego się piasku.

– Wiedziałem… coś mi umykało, jakbym próbował w nocy złapać pustynnego skoczka… O to chodzi… Wszystko jasne…

– Nic nie jest jasne, Wiedzący. – Deana dopiła resztę wody, odstawiła kubek. – Dlaczego ta karawana nie zawróciła? Znajdowali jedno puste źródło za drugim i mimo wszystko szli przed siebie. Mieli, ile? – ponad pięćdziesiąt zwierząt i setkę ludzi, do tego te dwa słonie, a jak słyszałam, każdy z nich pije tyle co dziesięć koni. Nie zabrali wystarczającej ilości wody, by przejść całą drogę bez uzupełniania zapasów. A jednak poszli dalej, zamiast zawrócić najpóźniej trzeciego dnia.

– My też poszliśmy naprzód…

– Też… ale nawet teraz, w połowie drogi, możemy wyjść z tego, nie tracąc nic poza czasem i pieniędzmi. Oni ryzykowali więcej. Dlaczego?

Ganwes poruszył się lekko. Znów poczuła jego badawcze spojrzenie.

– Jak sądzisz, Poszukująca, dlaczego?

– Nie wiem. – Pokręciła głową. – Znasz to powiedzenie: „Dlaczego ludzie robią głupstwa na pustyni? Bo są głupi”. Bo liczą na szczęście. Wydaje im się, że bogowie darzą ich szczególną łaską. Wierzą we własną nieśmiertelność. Albo po prostu nie mają wyjścia. Konowerczycy chcieli dotrzeć na wschód, nad morze, podobno nie mieli tu już nic do załatwienia, ich poselstwo przekazało dary i wieści Meekhanowi. Nie wieźli zbyt wielu bogactw, to nie karawana kupiecka, za to mieli setkę ludzi, w większości zbrojnych… Osobnym pytaniem pozostaje, po co im ich aż tylu, ale gdybyś chciał ich wybić, a nie miał dwóch albo trzech setek wojowników, to użyłbyś najlepszego oręża, jaki istnieje w tej części świata.

Wskazała na bukłak. Ganwes przechylił głowę na bok.

– A masz jakiś pomysł, Poszukująca… dlaczego nie zawrócili?

Uśmiechnęła się.

– Jestem tylko zwykłą dziewczyną z małej afraagry, gdzie mi tam do mądrości wielkich tego świata. A ty, wojowniku? Jak sądzisz?

– Owce zapędzasz do zagrody albo z pomocą psów… albo wybierając im na przewodnika najmądrzejszego barana… Szli za przewodnikiem… wynajęli, jak słyszałem, wynajęli w Savandarum dziesięciu Mahaaldów.

Ze wszystkich koczowniczych plemion przemierzających pustynię Mahaaldzi mieli najpaskudniejszą reputację. Uchodzili za zdradliwych, dwulicowych bandytów, gotowych na wszystko dla garści złota. Zbójowali, kradli i rabowali, kiedy mogli, a oszukanie kogoś spoza własnej krwi uważali niemal za swój obowiązek. Na pogardę innych pustynnych ludów odpowiadali arogancją i legendarnym już okrucieństwem. Lecz były takie szlaki na Travahen, które znali tylko oni, i zdarzały się takie sytuacje, że tylko oni byli pod ręką, kiedy ktoś potrzebował przewodników.

– Konowerczycy musieli być zdesperowani… – szept issarskiego wojownika stał się ledwo słyszalny. – Dokąd się spieszyli, awyssa?

– Czy to ważne?

– Nie… nieważne.

– Właśnie. Zresztą – uśmiechnęła się kpiąco – wkrótce sam zaspokoisz ciekawość.

– Skąd wiesz, że jestem ciekaw?

– Sam mówiłeś, to nasze źródła. Nikt nie ma prawa rzucać na nie czarów, nawet takich, które same się rozwiewają. A poza tym zdjąłeś zaklęcie i do wieczora Oko Pani napełni się wodą. Postawię wszystko, czego nie zarobiłam przez ostatni rok, że ruszymy na wschód.

Wiedzący wydał z siebie serię świstów, które musiały być śmiechem.

– Tak, Poszukująca, jestem ciekaw… Ale też mam obowiązki… Na tym szlaku jeszcze się nie zdarzyło, by ktoś próbował zapolować na tak dużą karawanę, jak ta przed nami… I pierwszy raz widzę, by używano do tego takich czarów. Te gliniane pieczęcie to robota naprawdę zdolnego maga. A może magów… A zwykłych pustynnych bandytów nie stać na takie usługi. Jeśli jakiś znudzony czarownik zaczął szukać dodatkowego źródła dochodów, trzeba go szybko powstrzymać, bo gdy rozejdzie się wieść, że szlak z Savandarum do Kan’nolet nie jest bezpieczny… karawany zaczną wybierać inne drogi… moje plemię straci…

Pokiwała głową. Obowiązki wobec plemienia rozumiała jak każdy, kto urodził się w górach. I wiedziała również, dlaczego mężczyzna poświęca jej tyle czasu. Białe pochwy talherów… Tylko dlatego. Jeśli chcieliby bliżej przyjrzeć się tej tajemniczej sprawie, pomoc mistrzyni miecza byłaby nie bez znaczenia. Była jednak awyssą, Poszukującą, i nie podlegała niczyim rozkazom. Jeśli chciał jej wsparcia, musiał ją do tego przekonać. Lub zainteresować.

W gruncie rzeczy Kan’nolet mogło poczekać. Podobno przez ostatnie dwa i pół tysiąca lat nie ruszyło się z miejsca.

– Kuwijczycy wiedzą?

– Jeszcze nie… Poza tym nie wiem, czego się spodziewać… Może dotrzemy do Kan’nolet i nic się nie wydarzy…? Kto wie….? Ostrzegłem tylko Gałązkę, że możemy się spodziewać kłopotów… Jutro wyślemy przodem dwóch ludzi na wielbłądach… Sprawdzą następne źródło…

– Jeśli masz rację, pewnie będzie jeszcze zapieczętowane.

– To je odpieczętujemy… Poza tym napełnimy tu beczki, napoimy zwierzęta. I będziemy ostrożni… Bardzo ostrożni…

Загрузка...