Rozdział 2
Nic nie wydaje takiego dźwięku, jak morze bawiące się kośćmi.
Altsin szedł kamienistą plażą boso, brodząc po kostki w wodzie. Skórzane sandały związał i przerzucił sobie przez ramię. Bury habit zdążył już pociemnieć dołem od wilgoci, ale to mu nie przeszkadzało. Było ciepło jak na wczesną wiosnę, bardzo ciepło, ale nawet w środku lata kąpiel w tym miejscu byłaby… nawet nie makabryczna. Po prostu niestosowna.
Ominął lekkim łukiem kilka czerepów. Z głębi jednego, rozwalonego najpewniej ciosem topora, wielki krab pustelnik łypnął na niego szypułkowatym okiem i pogroził szczypcami. Kilka kroków stąd zaczynała się Biała Plaża.
Zatrzymał się, uniósł wzrok.
Marzenia. O zdobyczy, nowych ziemiach, wielkich osadach i kamiennych zamkach budowanych na wzór imperialnych warowni, z których władać się będzie podbitymi krainami. Marzenia drugich, trzecich i czwartych synów, dla których nie starczało już ziemi w surowej, mroźnej ojczyźnie, w Loharrach i na wyspach Morza Awyjskiego.
I te marzenia przywiodły tutaj tych głupców, by fale bawiły się ich szczątkami, a kraby mieszkały w czaszkach.
Cała plaża, długa na pół mili, szeroka na kilkadziesiąt kroków, wypełniona była kośćmi. Piszczele jak kawałki drewna pobielałe ze starości, fragmenty kręgosłupów niczym porzucone naszyjniki ludożerczych olbrzymów, klatki żeber i dzbany czerepów. A wszystko otulone kaszą drobnych kosteczek, paliczków wyrwanych z dłoni, pogruchotanych fragmentów stóp, zębów. Ktoś mógłby pomyśleć, że Seehijczycy rozmyślnie rozczłonkowali ciała najeźdźców, ale opowieści z Kamany mówiły coś innego: to morscy padlinożercy rozwlekli szczątki, ogryzając je do czysta. Ponoć w pierwszych dniach po bitwie, gdy przypływ zakrywał plażę, woda gotowała się od żerujących ryb i krabów, a powietrze wypełniał wściekły jazgot ptaków.
Opowieści.
O to właśnie chodziło. Każdy statek opuszczający wyspę zabierał w świat opowieść o Białej Plaży, a północni piraci nie ośmielali się więcej napadać na Amonerię.
Seehijczycy dobrze wybrali miejsce. Dzika plaża z górującym nad nią stromym klifem i prąd morski, który wyrzucał tu wszystko, co przynosiła woda, gwarantowały, że pamiątki po nieudanej inwazji pozostaną na miejscu. Miejska biedota przychodziła tu zbierać drewno, kawałki sieci, a jeśli Eyfra była łaskawa, to nawet jakąś skrzynię czy pakunek zmyty z pokładu niefrasobliwego statku, ale nikt nie ruszał kości. Wyspiarze ustanowili w niektórych sprawach wyraźne zakazy, a jedną z rzeczy, które te zakazy obejmowały, było zabieranie szczątków z plaży. Miały tam zostać i po wsze czasy „tańczyć z falami, śpiewając morzu swoją pieśń”. Jeśli ktoś połakomił się na kości z Białej Plaży, jego własne musiały uzupełnić stratę: do tej pory w mieście opowiadano o głupcu, który zabrał stąd tuzin zębów, by je sprzedać w Kamanie, a nim upłynął miesiąc, seehijscy wojownicy schwytali go, wyrwali dwanaście zębów i rozrzucili je po plaży.
Można powiedzieć, że biedak miał szczęście, bo nie przyszło mu do głowy, aby wziąć stąd jakąś czaszkę.
Morze szumiało cicho, bawiąc się makabrycznym darem, a złodziej doszedł do środka Białej Plaży, gdzie stosy piszczeli, żeber i kręgów miały w niektórych miejscach jard wysokości. Cokolwiek odpływ zabrał, prąd morski, regularne sztormy i fale pędzone wiejącymi z północy wiatrami oddawały, i miało tak być, póki wszystko nie zostanie zmielone na biały piasek. Wtedy dopiero ucichnie kościana grzechotka dla Bliźniąt Mórz.
Bracia Nieskończonego Miłosierdzia przychodzili tu regularnie, by medytować nad kruchością ludzkich żywotów i modlić się do Jasnej Pani o łaskę dla dusz najeźdźców. Seehijczykom to nie przeszkadzało, nie byli małostkowi i mściwi, przynajmniej nie w stosunku do martwych.
Altsin minął pierwszy stos czerepów, wielki jak szałas. To akurat było dzieło ludzi. Stara rybacka sieć mocowana kołkami do ziemi trzymała wszystko razem, dzięki czemu Neneloh z Malaweris miał ciągły dostęp do budulca i nie musiał biegać po plaży, wyrywając morzu zabawki. Ponoć dziesięć lat temu takich stosów było pięćdziesiąt, dziś zostało ich ledwo kilka. Jak łatwo obliczyć, za dwa–trzy lata Odźwierny powinien zostać ukończony.
Ruszył w stronę wyrytej w klifie płaskorzeźby.
Skalna ściana miała w tym miejscu osiemdziesiąt jardów wysokości, a jej ciemną płaszczyznę ozdabiało dzieło ludzkich rąk. Neneloh pracował od przeszło dziesięciu lat, zawsze sam, zawsze zwisając na linie nad przepaścią. Ponoć przez te lata lina pękła tylko raz, w chwili gdy twórca Odźwiernego wisiał jakieś trzydzieści stóp nad ziemią, i od tej pory Aweryjczyk kulał, ale nie przeszkadzało mu to w pracy, bo jak twierdził, dla rzeźbiarza ręce są ważniejsze niż nogi.
Dziś Neneloh jak zwykle wisiał, kuł i wciskał czaszki w szczeliny, mocując je własnoręcznie robioną zaprawą. Odźwierny Domu Snu, wyobrażony jako nieskończenie smutny starzec o ascetycznych rysach, miał już przeszło czterdzieści jardów wysokości i widać go było wiele mil od brzegu. Niektóre statki zmieniały kurs, by załogi mogły nań popatrzeć, biała sylwetka na ciemnej skale przypominała wszystkim o końcu drogi, jaki czekał na każdego człowieka. Altsin też miał okazję przyjrzeć się płaskorzeźbie od strony morza i musiał przyznać, że dzieło było monumentalne. Brakowało mu jeszcze tylko stóp oraz prawej ręki, w której zgodnie z tradycją powinien znajdować się klucz.
Marynarze, zazwyczaj bardzo przesądni, jeśli chodzi o rzeczy związane ze śmiercią, robili wyjątek dla Odźwiernych, wyobrażanych zazwyczaj jako starcy lub mędrcy z kluczami albo kłódką w ręku. Odźwierni mogli zaprowadzić zagubione na morzu dusze do Domu Snu, ocalić od wiecznego błąkania się po bezkresnym oceanie, przynieść spokój. Seehijczycy też nie sprzeciwiali się pracy Neneloha. Gdyby było inaczej, ciało rzeźbiarza znaleziono by z połamanymi rękami i nogami w dzień po umieszczeniu pierwszej czaszki w skalnej ścianie. Klif stanowił część plaży, więc szczątki nie opuszczały przeznaczonego im miejsca. I tyle.
Dranie naprawdę nie byli małostkowi.
Niska, ciemna postać wisiała na skale, zawzięcie pracując młotkiem i dłutem. Neneloh kończył wykuwać przedramię, za kilka dni zacznie wypełniać szczelinę czaszkami. Nawet jeśli zauważył Altsina, drobną postać w burym habicie sto stóp niżej, nie dał nic po sobie poznać. Między rzeźbiarzem a zakonem zawarto niepisane porozumienie: on udawał, że ich nie dostrzega, oni nie wspominali o jego pracy.
Odźwierni Domu Snu nie byli częścią oficjalnej religii Imperium, zaliczali się raczej do sfery folkloru, ludowych lub barbarzyńskich przesądów. Na kontynencie każda świątynia z łatwością zablokowałaby budowę takiego dzieła, nie wspominając już o trudnościach ze zdobyciem materiałów, lecz tu rządzili Seehijczycy. A jeśli zakon chciał mieć możliwość prowadzenia dzieła misyjnego wśród pobliskich plemion, nie powinien robić niczego, co miejscowi mogliby uznać za obrazę. Więc Bracia Nieskończonego Miłosierdzia udawali, że nie widzą olbrzymiej płaskorzeźby, a szalony Aweryjczyk zachowywał się tak, jakby nie dostrzegał wędrujących plażą mnichów.
No i była jeszcze, rzecz jasna, wola Rady Kamany, która zorientowała się już, że wiele statków zmienia kurs, by pokłonić się Odźwiernemu, a część z nich zawija potem do portu. Ostatnimi laty Nenelohowi przyznano mieszkanie i wikt na koszt miasta.
Polityka i pieniądze. Siła i smar kręcące podstawą świata.
Altsin zatrzymał się i obejrzał całość. Widziana pod wypaczającym proporcje kątem smutna postać sprawiała jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. Jakby Odźwierny miał lada chwila się rozpłakać. Złodziej spojrzał na rzeźbiarza i naszła go ochota, by odwiedzić go w mieście i zapytać, co będzie robił po skończeniu dzieła. Co zrobi człowiek, który kawał życia poświęcił na stworzenie rzeczy oglądanej przez nielicznych i który jest najpewniej zbyt stary, by spróbować przebić to jeszcze większym dziełem? Jaki pozostanie mu cel? Czy spędzi resztę swoich dni, pielęgnując Odźwiernego? Uzupełniając czaszki wyrwane ze skały zimowymi wichurami i jesiennymi sztormami? Póki któregoś dnia lina się pod nim nie zerwie, a do ziemi będzie miał więcej niż trzydzieści stóp? A wtedy jego własne kości dołączą do szczątków Nesbordczyków, i być może ktoś kiedyś wyniesie jego czaszkę wysoko i umieści ją w skalnej szczelinie, by patrzyła na ocean.
Otrząsnął się nagle. Zadygotał.
To się znów działo. Chyba, bo – do ciężkiej cholery – nie mógł być tego do końca pewien. Ale raczej tak. Zwykła myśl, która rozkwita serią skojarzeń, pączkuje w ciąg pytań i wątpliwości, w mgnieniu oka wytrącając go z równowagi.
Czy to znów ty, sukinsynu? Ty?
Brak odpowiedzi.
Nauczył się tego przez ostatnie miesiące. Reagwyr. Pan Bitew, Władca Miecza, Pogromca Ciemności… A może raczej bezlitosny, szalony bydlak, który utopił pół świata we krwi, aż wreszcie inni Nieśmiertelni odwrócili się od niego ze wstrętem, a własne dzieci zbuntowały się, po czym spróbowały go zabić. I właśnie jemu, Altsinowi Awendeh, jakby nie było innych ludzi w całym przeklętym PonkeeLaa, zdarzyło się zranić dłoń o klingę jego miecza, TEGO miecza, i wetrzeć krew w rękojeść, by ocknąć się pewnego dnia z głową pełną koszmarów, niechcianych wspomnień, przerażających wizji. Wciąż pamiętał, jak poddał się osądowi rzeki, która wypluła go z własnych trzewi; do tej pory nie wiedział, dlaczego to zrobiła. Z litości? Ze wstrętu? Czy ze strachu?
Koszmary na jawie już go nie nawiedzały, nie było też budzenia się z czarnego jak morskie głębiny snu bez marzeń ani krótkich niby mgnienie oka zaników pamięci. Po wydarzeniach w mieście, po rzezi na dachach i zakrwawionym molo, wszystko znikło.
Zaczął się następny etap, groźniejszy.
Pojawiły się myśli, emocje, odruchy, o które by się nigdy nie podejrzewał. Jak te przed chwilą – co go obchodził los człowieka, którego nie znał, z którym nie zamienił jednego słowa, ba, nawet jednego spojrzenia? Jeśli ten głupiec chciał poświęcić życie jakimś przesądom, by skończyć jako pokarm dla krabów, to była jego sprawa. Altsin Awendeh, złodziej z PonkeeLaa, nigdy by się nad czymś takim nie zastanawiał, bo jego życiowe motto brzmiało – pozwól ludziom robić każdą głupotę, jaką chcą, dzięki temu mniej pilnują sakiewki.
A teraz proszę, nagła ochota na filozoficzną dyskusję z obłąkanym rzeźbiarzem.
A to nie było wszystko.
Atakowały go krótkie, biorące się znikąd wybuchy złości, niespodziewane decyzje, pragnienia, ogarniające bez powodu fale zniechęcenia. Tak jak dziś. Najpierw rano, w trakcie śniadania, omal nie zwymyślał przeora, dzięki łasce którego gościł w klasztorze, potem naszła go ochota na odwiedzenie kapliczki Laal, później – znikąd pojawiło się przeświadczenie, że na przyklasztornym cmentarzu dzieje się coś strasznego, a jeszcze chwilę potem opanowała go bezdenna jak Szczelina Oweryńska niemoc. Miał ochotę wrócić do celi, położyć się i zasnąć.
Sędziwemu Enrohowi, przeorowi zgromadzenia Braci Nieskończonego Miłosierdzia w Kamanie, pokłonił się tylko nisko i wymawiając się bólem brzucha, wymknął ze wspólnej jadalni. Kapliczkę Laal ominął szerokim łukiem i – żeby przypadkiem nikt nie posłał go do pielęgnacji grobów – zgłosił się na ochotnika do pracy przy kozach. Po obiedzie składającym się z miski cienkiego bulionu i kawałka owsianego placka – przeor nie zapomniał o jego problemach żołądkowych – wyszedł pod pretekstem odprawienia medytacji na Białej Plaży.
Lepsze to niż położyć się na twardej pryczy i odpłynąć w sen, choć właśnie na sen miał największą ochotę.
Robił uniki. Tak to nazywał, jakby nie mając broni, toczył w myślach pojedynek z widmowym przeciwnikiem. Nie parował ciosów, unikał bezpośrednich konfrontacji, tylko odsuwał się, uciekał, zmieniał miejsce.
Po dwóch miesiącach męki zrezygnował, przynajmniej jeśli chodzi o najprostsze odruchy. Potrzeby ciała pozostawały potrzebami ciała, nie mógł odmawiać sobie jedzenia, picia i odpoczynku tylko dlatego, że ON też mógł czuć głód lub zmęczenie i Altsin nie wiedział, czy spełnia jego pragnienia, czy swoje. Równie dobrze mógłby przestać oddychać.
Co innego, gdy chodziło o zawirowania ducha. Umysłu. Zabawa w moje – czy nie moje? Ja, Altsin Awendeh, były złodziej, były marynarz, były wędrowny pisarz i nauczyciel, nigdy bym tak nie pomyślał, nie poczuł, nie skojarzył. Widząc dwóch okładających się pięściami wyrostków, nie wiedziałbym, że ten mniejszy, z rozbitym łukiem brwiowym, wypluwający właśnie ząb, i tak wygra, bo… bo jego duch jest niezłomny, a ten duży to w gruncie rzeczy tchórz maskujący strach głupawym uśmieszkiem, już zdumiony i przestraszony tym, że ofiara nadal stoi i nie ucieka. Nie wiedziałbym, że ten o głowę większy rozpłacze się po pierwszym porządnym trafieniu, bo najbardziej boi się bólu. Nie wiedziałbym, że przejeżdżający ulicą luzak zaraz się spłoszy, w karczmie wybuchnie bójka, a kupiec na targu bezczelnie oszukuje na wadze, mając dwa komplety odważników.
No dobra – to ostatnie chyba by wiedział, obserwował kupca jakiś czas, a sztuczki z szybkimi dłońmi podmieniającymi odważniki znał na wylot.
Moje czy nie moje? Myśli, wiedza, przeczucia.
I emocje.
Nagłe przypływy gniewu, rozdrażnienia, pustej wesołości, niewytłumaczalnego smutku. Odczucia jak uderzenia ostrogami lub szarpnięcia wędzidłem, którym niewidzialny jeździec próbuje go skierować w pożądanym kierunku. Jak cholernego konia. Na dodatek były bardzo podstępne, bo jak, na wiecznie mokry tyłek Aelurdi, miał ocenić, czy nagły przypływ irytacji na starego Enroha jest „darem” boskiej duszy? Przecież ten spokojny klecha potrafił być naprawdę wkurzający, z tym swoim dobrotliwym uśmiechem i łagodną miną.
Najważniejsze, aby pozostać sobą.
Po raz tysięczny nawiedziła go ta myśl i po raz tysięczny Altsin uśmiechnął się kwaśno. Sobą. To znaczy kim? Kimś, kto jest jak woda dopasowująca się do naczynia. W mieście złodziejem, poza nim marynarzem, mnichem, pastuchem, wioślarzem, drwalem… Był wszystkim, był nikim. To się musiało zmienić – postanowił również po raz tysięczny. Gdy już załatwi sprawę z tkwiącym w jego głowie bogiem, wróci do miasta, jedynego miasta, jakie tak naprawdę się liczyło, PonkeeLaa, i pomoże Cetronowi zaprowadzić w nim porządek. Liga Czapki powinna być silniejsza, sprawniejsza, bezwzględniejsza, jeśli chciała się przeciwstawić zakusom Rady i różnych fanatyków pokroju hrabiego Terleacha. Dość uciekania, pora się ustatkować.
Uśmiech na jego twarzy poszerzył się i znikł. Powtarzał sobie to od miesięcy i od miesięcy tkwił w miejscu. Zakotwiczył się w klasztorze, bo klasztor to jedyne miejsce, które kojarzyło mu się z bezpieczeństwem. Poprzedni, w którym spędził jakiś czas, uciekając przed koszmarami, należał do Braci Opiekunów Ubogich, a ponieważ męskie i żeńskie klasztory Baelta’Mathran współpracowały ze sobą wzdłuż i wszerz kontynentu, to Altsin nie miał problemów, by przyjęto go w kamańskim zgromadzeniu. Poza tym złożył hojny datek, a i tradycją było, że ludzie szukający spokoju i ucieczki przed światem mogli znaleźć jedno i drugie pod opieką Wielkiej Matki.
I niby wszystko było dobrze, nie pozwalał, by Reagwyr go pochłonął, bo tym tak naprawdę było Objęcie; dusza boga nie mogła tego zrobić bez jego zgody, a prędzej Szary Ocean zmieni się w siki, niż ten sukinsyn ją dostanie. Lecz spędzenie reszty życia na karmieniu stada kóz, plewieniu przyklasztornego ogrodu, modlitwach, medytacjach i unikach, nieustannych unikach…
Za każdym razem, gdy sobie wyobrażał podobną przyszłość, czuł, jakby pod stopami otwierała mu się otchłań.
Nie. Jutro spotka się z człowiekiem, który ponoć wiedział, gdzie przebywa ta plemienna czarownica. Aonel. Wziął na swoje plecy ciężar, który ona powinna nieść, podał jej matce truciznę i posłał łagodną śmiercią, Miękkim Zaśnięciem, jak powiadali skrytobójcy, do przodków. Duch tej kobiety nie czepiał się jego sumienia, Altsin zrobił to, co trzeba było zrobić, i teraz Aonel miała u niego dług.
Aonel… Szlag by to. Przypływając na wyspę, znał tylko jej imię. Równie dobrze mógłby szukać jakiegoś Aeryha w PonkeeLaa. Podobno wśród Seehijczyków to jedno z najpopularniejszych imion. Musiał znaleźć plemienną wiedźmę o imieniu Aonel, która kilka lat temu popłynęła na kontynent w poszukiwaniu zaginionej matki. Nic prostszego. Na Jaja Ganra! Nawet nie wiedział, czy udało jej się wrócić do ojczyzny!
Dlatego jutrzejsze spotkanie było takie ważne.
Ruszył w stronę miasta, starając się iść po piasku oblewanym przez fale. Kości było tu mniej, choć i tak piszczele i żebra klekotały szyderczo, a czaszki gapiły się na niego złośliwie jamami oczodołów, jakby chciały powiedzieć: „Też kiedyś mieliśmy plany i marzenia związane z tą wyspą i patrz, co z nas zostało”.
Wyszczerzył się ponuro.
Nie. On nie zostanie tu do końca życia. Ani tym bardziej później.