Rozdział 3
Ocknęła się z płytkiego, niespokojnego, roszącego całe ciało potem snu. Mimo nocnego chłodu było duszno i parno. Jej klitka nie miała więcej niż dwa kroki szerokości, cztery długości i stanowiła wymyślne narzędzie tortur.
Ściany, zbudowane z suszonych w słońcu cegieł, były pozbawione okien czy nawet świetlików, a wąskie drzwi, które zamykały się na dwa skoble, obito od wewnątrz tkaniną. W środku rozgościł się niepodzielnie zapach stęchlizny, kurzu, starego potu i mysich bobków, wypełniający szczelnie przestrzeń i tworzący gęstą jak zupa mieszaninę, którą musiała oddychać. Zapach strachu, a choć Eanassa, jej nowa przyjaciółka, wolała nazywać go zapachem szacunku, był to tak naprawdę odór przerażenia.
Deana nasłuchiwała. Odległe porykiwania osłów, końskie rżenie, parsknięcia wielbłądów, plusk wody w poidłach. Jakaś karawana szykowała się do wymarszu. Znak, że zbliża się świt.
Ubrała się szybko, odmówiła modlitwę i wyszła na zewnątrz, zakładając starannie ekchaar. Dla kogoś wychowanego w afraagrze konieczność nieustannego zasłaniana twarzy wydawała się czymś dziwnym i uciążliwym. W końcu to ziemia Issaram, ta pustynia i wszystkie oazy w promieniu pięciuset mil od gór należały do nich, a tymczasem obcych było tu więcej niż jej rodaków.
Jakaś kuwijska kobieta z dzbanem na głowie i dzieckiem pod pachą minęła ją szybko, pozdrawiając gestem szczupłej dłoni i starannie omiatając wzrokiem własne stopy.
Uprzejmość i strach.
Słońce wzniosło się nad horyzont, malując wszystko kolorami pustynnego świtu. Savandarum to największa oaza w tej części Travahen, ostatnia tak duża przed drogą wprost na południe, w kierunku pierwszego z daeltryjskich księstw, lub na wschód, do Kan’nolet. Tworzyło ją kilka wyrastających z piasku skał, spomiędzy których wypływał strumień. Wokół rosły dwa niewielkie gaje, trochę krzewów i traw. Pośrodku oazy zbudowano kiedyś, w niepamiętnych czasach, kamienny zbiornik o średnicy trzystu stóp, obsadzony daktylowcami i tamaryszkami, głęboki tak, że człowiek mógłby w nim utonąć. Cud nad cudami. Deana pamiętała drogę do oazy i opowieści ludzi z karawany, której towarzyszyła, opowieści, którym nie wierzyła, póki po dziesięciu dniach wędrówki sama nie ujrzała Savandarum: błękitnego oka otoczonego zielonymi rzęsami, mrugającego zadziornie refleksami odbitego światła. Wyzwanie rzucone dziesiątkom tysięcy mil bezwodnego pustkowia. Widząc coś takiego, człowiek zaczynał wierzyć w słowa Wielkiej Matki – „Zawsze jest nadzieja i szansa na odkupienie. Póki oddech wypełnia płuca, a serce tętni krwią”.
W oazie Issaram stanowili mniejszość. Wprawdzie przebywało ich tu pewnie ze dwie setki, lecz obcych, kupców, ich strażników, osiadłych tu na stałe handlarzy i rzemieślników, ich kobiet i dzieci było ze dwa tysiące. Wszyscy oni zamieszkiwali kilka setek chat, szałasów i namiotów, które stały w grupach, obrazując plemienną różnorodność pustynnych ludów.
Mimo iż były to ziemie wschodnich Issaram, Prawo Harudiego mówiło, że źródła na pustyni należą do wszystkich i nikogo nie można od nich odpędzić, jeśli nie popełni zbrodni przeciw krwi lub wodzie. Dlatego każdy, kto dotarł do oazy i przestrzegał panujących w niej zwyczajów, mógł zostać. Pierwsi skorzystali z tego kuwijscy, vostrscy i mavvijscy rzemieślnicy, przedstawiciele nomadów z południowego krańca pustyni. Rymarze, kowale, kilku cieśli i kołodziejów. Karawany idące na południe miały przed sobą Sak Ak Mayid – tysiąc mil piasków i, rozsianych z rzadka, błotnistych źródełek. Karawany wędrujące na zachód czekała Sak On Valla – kamienna pustynia, po której można było wędrować wozami, lecz która jeszcze zazdrośniej niż jej piaszczysta siostra strzegła każdej odrobiny wilgoci. Savandarum stanowiła ostatnią oazę, w której można było podkuć konia, naprawić uprząż, załatać dziurę w beczce i naprawić oś w wozie. Można było też pohandlować, wymienić część towaru, zamienić lub kupić zwierzęta, wynająć więcej strażników, posłuchać plotek o coraz bardziej bezczelnych mavvijskich i cvaalskich rozbójnikach.
Można było odpocząć.
Deana odprowadzała kuwijską kobietę wzrokiem. Młoda, niezbyt ładna, z szerokim nosem i ciemną skórą charakterystyczną dla jej pobratymców. Najpewniej urodziła się w oazie i całe życie spędziła w otoczeniu Issaram, lecz to niczego nie zmieniło. Strach pozostał.
– Nie próbuj – mruknęła w przestrzeń. – Słychać cię z mili, a może nawet z dwóch. Prawdę powiedziawszy, to twoje „skradanie się” – zaakcentowała ostatnie słowa – właśnie mnie obudziło.
Odwróciła się, spoglądając na młodą dziewczynę w białej ta’chaffdzie. Ta jęknęła zawiedziona.
– Nie możesz mi tego cały czas robić.
– Mogę. Gdzie twój ojciec?
– Łowi ryby. Jak zwykle. Dlaczego nie mogę cię podejść?
– Już mówiłam. Jesteś głośna jak ten… słoń. Tak? Jeśli takie zwierzę naprawdę istnieje, rzecz jasna. Jak całe stado słoniów.
– Słoni. I to nie było stado, tylko dwa. Wielkie jak domy. Widziałaś łajno.
No tak. Łajno było… imponujące.
Deana uśmiechnęła się mimowolnie, a Eanassa czekała cierpliwie, stojąc kilka kroków od niej, jasny ekchaar zasłaniał jej twarz, a biała szata, wyraźnie za duża, ściągnięta była w talii ciężkim pasem, obciążonym z prawej strony szablą. Córka starszego oazy walczyła lewą ręką, całkiem nieźle, stoczyły już trzy ćwiczebne pojedynki, ale ciągle brakowało jej cierpliwości i opanowania, niezbędnego, by kontrolować starcie. Zazwyczaj po pierwszych ciosach zasypywała przeciwnika gradem uderzeń, próbując za wszelką cenę wygrać w ciągu dziesięciu uderzeń serca. No ale jak się ma piętnaście lat, niecierpliwość jest grzechem głównym.
Deana udzieliła jej kilku lekcji, trochę z uprzejmości, a trochę – musiała to przyznać sama przed sobą – z próżności. Białe pochwy talherów budziły podziw i szacunek, ojciec Eanassy sam zgłosił się do niej z prośbą, czy nie pokazałyby jego pierworodnej kilku technik. Dziewczyna wychowywała się w oazie i większość Issaram, których spotykała, to byli strażnicy karawan, wśród których rzadko trafiał się prawdziwy mistrz. Ćwiczebne pojedynki obu kobiet gromadziły zazwyczaj spory tłumek ciekawskich, co również mile łechtało próżność Deany.
Były prawie tak popularne jak słoniowe łajno.
Słonie. Na Łzy Matki, spóźniła się dzień, tylko dzień, i mogłaby je zobaczyć. Przez ostatnie trzy dni, odkąd tu przybyła, nie słyszała o niczym innym, tylko o nich. Wracająca do domu karawana z Białego Konoweryn miała w swoim składzie dwa słonie. Już samo przeprowadzenie ich przez pustynię w drodze na północ, do Meekhanu, było wyczynem godnym pieśni, lecz zabieranie z powrotem, w tysiącmilową wędrówkę na południe, zakrawało na szaleństwo. Plotka – a trudno o bardziej rozplotkowane miejsce niż położona pośrodku pustyni oaza – mówiła, że konowerski książę wysłał te zwierzęta w podarunku meekhańskiemu cesarzowi, ale jego posłańcy odbili się od gór. Przyprawy, jedwab, kamienie szlachetne i kość słoniowa mogły przebyć Anaary na grzbietach ludzi, osłów i mułów, ale nawet Issaram nie znali drogi, którą szare giganty zdołałyby się przedostać na drugą stronę.
Ojciec Eanassy dziwił się, dlaczego wracający posłowie zabrali słonie ze sobą, zamiast, jak nakazywałby rozsądek, zabić je lub porzucić gdzieś na pustyni. Ale w oazie panowało niepisane prawo, by nie zaglądać obcym pod ekchaar, więc powściągnął ciekawość, czego nie można było powiedzieć o jego pierworodnej. Eanassa zaprzyjaźniła się, jeśli można tak nazwać upicie kogoś daktylowym winem, z jednym z karawanowych strażników i uraczyła już Deanę kilkoma rewelacjami.
Konowerczycy uważali słonie za zwierzęta szczególne, niektórzy nawet za święte, porzucenie ich lub zabicie ściągnęłoby na głowy wszystkich członków karawany przekleństwo, a głowę jej przywódcy ściągnęłoby z karku – opowiadał jej mężczyzna. Dlatego wydają tu fortunę na wozy, beczki z wodą, zapasy paszy i zamiast powędrować wprost na południe, będą się tłukli po Sak On Valla, kierując się na wschód w stronę Morza Białego. Bo tylko po tej kamienistej, przeklętej przez bogów – z samym Agarem od Ognia na czele – wyżynie przejadą wozy, które będą wiozły wodę dla słoni. Zresztą tak tu przyjechali, prawda? A potem powędrują wzdłuż oceanu, gdzie łatwiej o źródła. I w ten sposób dotrą do domu dwa miesiące później, niż planowali, i lepiej żeby moja baba trzymała kolana ściśnięte, bo jak tym razem usłyszę od sąsiadów, że… praszam panienko, nie uraziłem?
Dziewczyna opowiedziała jej to już ze trzy razy, naśladując szorstki, południowy akcent, którym strażnik kaleczył meekh, odgrywając też jego pijackie kiwanie się na boki. A potem zawsze wyrażała nadzieję, że jeśli Deana wyruszy za dwa dni, jak planuje, to może nawet doścignie słonie i konowerską karawanę. Tak właśnie mówiła. Słonie i karawanę.
No cóż. Kuliste łajno wielkości ludzkiej głowy będzie miejscową atrakcją co najmniej przez najbliższe dziesięć lat.
Minęła je grupka dzieci, z których każde miało wielkie uszy wyplecione z trawy i kawałek sznurka uwiązany pod nosem. Pędziły przed siebie, porykując dziko.
A może nawet przez dwadzieścia lat.
Deana zerknęła na młodszą dziewczynę.
– Poranna lekcja?
– Myślałam, że już nie zapytasz.
*
Skończyła lekcję po dwu kwadransach. Poranek, gdy słońce ledwo zerka na świat jednym, rozespanym okiem, to najlepsza pora na ćwiczenia. Człowiek jest wypoczęty, ciało z radością przyjmuje wysiłek. Eanassa uczyła się szybko, dziś wytrzymała prawie kwadrans, nim rzuciła się do tego swojego szaleńczego ataku. Deana rozbroiła ją raz, potem drugi, potem zaś spokojnie pokazała, jak się to robi, i pozwoliła sobie wyłuskać broń z ręki. Ważne, by dziewczyna pamiętała, że to tylko ćwiczenia.
Gdy zakończyły lekcję, Deana odwróciła się do starszego brodatego mężczyzny w błękitnym stroju i turbanie, który od dłuższej chwili nie spuszczał z niej wzroku. San Laweri miał na sobie podróżny płaszcz oraz ciężki tulwar i kilka sztyletów za pasem, co wskazywało, że jest gotów do wyruszenia z oazy.
– Awyssa – powitał ją tradycyjnym tytułem.
Do licha, nawet on, mężczyzna, który mógłby być jej ojcem, zachowywał pełen szacunku dystans.
– Onoled. – Odpowiedziała na jego pozdrowienie uprzejmym ukłonem, wsuwając talhery do pochew. – Mieliśmy wyruszyć za dwa dni.
Dowódca strażników karawany pokiwał głową.
– To prawda, lecz właśnie przyszła wieść, że agaty i jaspis, na które czekamy, nie dotrą. Więc wyruszamy natychmiast, gdy tylko załadujemy towar na wielbłądy.
– Dobrze, będę gotowa.
Mężczyzna ukłonił się i poszedł w stronę karawanseraju, gdzie trwał już ruch.
Eanassa westchnęła ciężko za jej plecami.
– Już? Już odjeżdżasz? A ja chciałam dzisiaj ugotować dla ciebie kolację.
Deana odwróciła się. Nie potrzebujemy odsłaniać twarzy, by dało się odczytać nasze emocje, pomyślała. Całe ciało dziewczyny mówiło o rozczarowaniu i zawiedzionej nadziei.
– Na pewno byłaby pyszna. Ale widzisz, jak to bywa, jaspis nie dotarł. Pozdrów ojca ode mnie i mu podziękuj.
Złożyła dłonie.
– „Niech Pani na Złotym Tronie ma w opiece ciebie i twój ród. Niech wspomaga twych przyjaciół i napełnia strachem serca wrogów. Niech dusza, którą nosisz, dołączy do duszy plemienia, by oczekiwać na odkupienie”.
Pierworodna starszego oazy skłoniła się formalnie.
– „Z Dłoni pochodzisz, Dłoń cię tu przywiodła, Dłoń pokieruje dalej. Odejdź w pokoju, wróć, kiedy zechcesz”.
Kendet’h regulował każdą sprawę, był klamrą spinającą każdą rzecz, dzień z nocą, sen z przebudzeniem, pierwszy krzyk dziecka z ostatnim oddechem starca. Także powitanie z pożegnaniem. Po tych słowach dalsze nie były już potrzebne.
Karawanseraj oazy stanowił zespół czterech budynków ogradzających spory plac, na którym zazwyczaj gromadzono zwierzęta. Część budowli, zwrócona do środka, miała szereg nisz, w których odpoczywali ludzie. Zewnętrzne ściany wyposażono w strzelnice i furtki wypadowe. Napady na oazy zdarzały się wyjątkowo rzadko, ale się zdarzały. Takie miejsca jak Savandarum były niczym perły w morskich głębinach, gromadziły bogactwa czasem przerastające zawartość skarbca małego księstwa, a o ludziach można powiedzieć jedynie to, że na brzęk złota zapominają o zdrowym rozsądku, więc solidne mury i zapas strzał gwarantowały mieszkańcom oazy spokojniejszy sen.
Na wewnętrznym dziedzińcu stało około dwudziestu wielbłądów, stanowiących trzon karawany. Towarzyszyły im też mały tabun koni i cztery wozy, przewożące głównie beczki z wodą. Z rzadka rozsiane na Sak On Valla źródła bywały kapryśne i niestałe, potrafiły zniknąć na całe miesiące. Większość towarów niosły wielbłądy, a Deana, zgodnie ze zwyczajem, nie pytała, co jest w skrzyniach i pakach, doceniając uprzejmość onoleda. To on – jako dowódca strażników karawany – zgodził się, by im towarzyszyła, a w takich sprawach miał więcej do powiedzenia niż kupcy, którzy go wynajmowali. To on odpowiadał za bezpieczeństwo na szlaku i choć towarzyszyło im dziesięciu Issaram z plemienia g’wersów oraz kilkunastu ciemnoskórych kuwijskich łuczników, to tylko głupiec zlekceważyłby korzyści, jakie daje towarzystwo mistrzyni miecza. Deanie zaproponowano nawet miejsce w siodle, lecz uprzejmie odmówiła. Uwzględniając jej umiejętności jeździeckie, bardzo szybko straciłaby szacunek laagha.
Gdy dotarła do karawanseraju, issarscy strażnicy powitali ją kilkoma uprzejmymi ukłonami, lecz żaden się nie odezwał. Była awyssą – poszukującą, wędrowała do Kan’nolet, oazy położonej pośrodku Sak On Valla, gdzie dwa i pół tysiąca lat temu Harudi zaczął nauczać Issaram o Prawach i wskazał im drogę do odkupienia. To do niej należała decyzja, czy ma ochotę na towarzystwo i rozmowę, czy woli spędzić podróż, medytując i modląc się.
Oto ścieżka, na którą wypchnęła ją decyzja starszyzny afraagry. Ona, Deana d’Kllean, i Kens h’Lenns, ostatni z synów Lengany, mieli wziąć ślub, tylko po to, by mogła urodzić dwoje dzieci, które trafiłyby następnie do rodu h’Lenns. Potem, gdyby chciała, Deana mogłaby odejść i wrócić do swoich. Krew za krew, dwie dusze za dwie dusze. Wnuczęta miałyby uśmierzyć gniew tej szalonej wiedźmy, pozwolić w jej sercu znaleźć drogę do przebaczenia i wyrwania się z okowów nienawiści.
Deana widziała oczy Lengany w czasie ogłaszania decyzji starszyzny oraz wtedy, gdy opuszczała afraagrę. Wnuki mające ćwierć meekhańskiej krwi nie przeżyłyby pod opieką matrony choćby jednego dnia. Ran, które starsza kobieta miała w duszy, nie da się wyleczyć dziecięcym gaworzeniem.
A poza tym…
Na litość Pani, musiała przestać to ukrywać przed samą sobą.
Myśl, że średni syn Lengany miałby wejść do jej pokoju, w jej życie, wejść w… nią, że miałaby zostać sprowadzona do roli ruchomego łona, w którym ten bękart zasieje swoje nasienie… Że urodzi dzieci tylko po to, by oddać je w ręce chorej z nienawiści suki lub by znosić obelgi i upokorzenia ze strony Lengany i podporządkowanych jej kobiet, jeśli zostanie ze swym „mężem”, a przecież by została, bo nikt nie odda własnej krwi na zatracenie. Lecz czy potrafiłaby je pokochać, tak naprawdę, wiedząc, że poczęto je nie z miłości, namiętności czy pragnienia posiadania dzieci, tylko z wyroku kilku starców szukających sposobu na zapobieżenie międzyrodowej wojnie? Chciała założyć ślubny pas, mieć dzieci, chciała spotkać mężczyznę, któremu spojrzy w oczy i wyszepcze małżeńską przysięgę, „Nasze dusze się odnalazły”, chciała tego wszystkiego, ale nie w taki sposób.
Wybrała więc wygnanie, które odraczało wykonanie wyroku aż do czasu jej powrotu. Nikt nie mógł jej tego zabronić, Prawa Harudiego były w tym przypadku jasne, pielgrzymka stawiała ją ponad wyrokami i wszelkimi zwyczajami. Deana odnosiła zresztą wrażenie, że większość starszyzny przywitała jej decyzję z zadowoleniem, tak naprawdę było to dla afraagry lepsze rozwiązanie. Deana usuwała się z jej życia, znikała sprzed oczu Lengany, nie było już powodu do nienawiści. Cały czas próbowała też zapomnieć o tym, że gdy się pakowała, nawet spora część jej własnego rodu nie wyglądała na zmartwionych z powodu takiego obrotu spraw. Ostatnie miesiące, śmierć, która zagościła w afraagrze… Niektórzy mogli ją o to oskarżać.
Szczerze mówiąc, odchodziła z poczuciem ulgi, zabierając tylko odzież na zmianę, broń i pas pielgrzyma, czarny, symbolizujący Otchłań, którą trzeba przebyć, by doznać Przebaczenia. Ten pas otwierał jej drzwi we wszystkich afraagrach, uchylał poły wszystkich namiotów i znajdował miejsce w każdej karawanie, z którą wędrowała. On i białe pochwy talherów, oczywiście.
Wdrapała się na jeden z wozów. Przewodnik karawany uniósł zieloną witkę, zakręcił nią nad głową. Wielbłądy parsknęły, potrząsnęły kudłatymi łbami, konie zadrobiły niecierpliwie. Czekało ich całe dziesięć dni drogi.