Interludium

Chłód jak przy zanurzaniu się w lodowej przerębli i ciemność. Nie zwykła ciemność, taka, jaką spotyka się nocą, pod gwiazdami, które naciągnęły na siebie pled chmur, ani nie taka, która towarzyszy człowiekowi w chwili, gdy koszmar wypchnie go z krain snu, a do świtu jeszcze daleko. Ta ciemność była absolutna, wręcz namacalna. I lepka, jakby utworzono ją z czarnej galarety.

Yatech wciągnął ostrożnie powietrze. Pachniało wilgotną stęchlizną i mokrym kamieniem. Oraz solą.

– Iavva – głos Kanayoness zadziałał jak magiczne zaklęcie, szczęknęło krzesiwo i mały kaganek rozświetlił mrok. Stali przed kamienną ścianą, która wyginała się łukiem nad ich głowami, jak morska fala zatrzymana w ruchu.

– Tędy.

Czarnowłosa poprowadziła ich korytarzem aż do ciężkich drzwi. Otworzyła je bez chwili zawahania, niczym gospodyni oprowadzająca gości po własnym domostwie.

Smród uderzył podstępnie, w pierwszej chwili słodkawą nutą, która zaraz przeszła w gęsty, duszny odór gnijącego mięsa, zepsutej krwi, gangreny i odchodów. Yatech zatrzymał się, jakby wpadł na namacalną przeszkodę. Iavva nawet nie zwolniła.

– Chodź – słowa wypowiedziane przez Małą Kanę rozbrzmiewały pogłosem, sugerując, że jest tam większe pomieszczenie. – Nie jest tak źle, jak cuchnie.

Wszedł. Blask kaganka utrudniał ocenę wielkości sali, ale to nie miało znaczenia. Nie liczyła się wielkość, bo nawet gdyby pomieszczenie miało sto kroków średnicy, to i tak wzrok przyciągałby jego środek. I to, co tam tkwiło.

Czarny miecz wbity w skałę w jednej trzeciej długości ostrza. Światło nie odbijało się na jego klindze ani na rękojeści, co sugerowało, że wykonano go z jakiegoś matowego kamienia. Albo innego materiału, który pochłaniał blask. U stóp miecza leżały zwłoki mężczyzny. Niemal nagie, wychudzone i pokryte paskudnymi ranami. Krew nie zdążyła jeszcze skrzepnąć.

– Musieliśmy w drzwiach minąć się z duchem tego nieszczęśnika.

Kanayoness przykucnęła i musnęła skroń trupa.

– Prawie. Ale on nie odszedł do Domu Snu. Jest tu. – Pstryknęła wskazującym palcem czarne ostrze. – Kolejna garść wspomnień, poczucie krzywdy, szaleństwo i obłęd.

Przez głowę z prędkością błyskawicy przemknęła Yatechowi myśl, że to dziwne słuchać, jak akurat ona mówi o szaleństwie i obłędzie, ale przezornie zachował to dla siebie. Tu i teraz, w tym miejscu, wszelkie słowa były nieistotne i głupie. Czuł… głód.

– Wiesz, gdzie jesteśmy? – Zerknęła na niego, a jej oczy zdawały się równie czarne i matowe jak miecz.

– Nie.

– Pod bramą do królestwa, które nie ma zamiaru nikogo wpuszczać do środka. Pod kawałkiem duszy próbującym stać się czymś więcej niż tylko furtką. Karmią go od wielu lat, dziesiątków, może setek, nie wiedząc, co dokładnie tworzą, a kiedy zaczął się budzić, otwierać oczy i rozglądać, uznali to za znak od swojego boga. Głupcy. To twoja wspólna dusza, Keru’weln, przyjrzyj się.

– Nie rozumiem.

– Wiem, że nie. Pomyśl. Weź setki udręczonych, wyrwanych z ciała przemocą duchów, których całe życie sprowadzono do krwi, bólu, poniżenia. Duchów nierozumiejących, dlaczego je to spotkało. Opętanych przez poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. Weź mężów, żony, ojców, matki i dzieci i zamień je w to. – Szturchnęła ciało stopą. – Tu nikt nie umierał łatwo. Wlej je w jedną formę, niech się mieszają. I kiszą, dziesiątki lat. Ci głupcy zapomnieli, że ból i cierpienie jest pierwotną, najstarszą drogą do transcendencji. Otwiera dusze, pomaga tworzyć kanały, łącza. Zamienili artefakt w ana’boga.

Czarny miecz zdawał się tańczyć w blasku kaganka. Pulsować. Rozszerzać i kurczyć.

– To jest bóg?

– Jeszcze nie. Jeszcze daleko mu do tego. To ana’bóg, część, kawałek, ziarno, jeśli wolisz. Stara nazwa na zapomniany już proces. Budzi się powoli, ale korzystając z rdzenia, jakim jest kawałek duszy prawdziwego Nieśmiertelnego, rośnie. Nigdy nie był inteligentny, lecz inteligencja pojawia się zaraz po sprycie, a on… – Kanayoness pochyliła się i uniosła rękę martwego mężczyzny: na przedramieniu, wśród brudu i zaschniętej krwi, dał się rozpoznać wizerunek złamanego miecza – … on jest sprytny. Znalazł sposób, by sięgnąć po więcej dusz, niż dostarczają mu kapłani.

Yatech spojrzał na tatuaż i go rozpoznał. Niektórzy z żołnierzy i strażników, których spotkał w czasie służby u Aerina, powierzali swój los Panu Bitew.

– Składają mu w ofierze własnych wyznawców?

– A od kiedy kapłani mieli z tym jakikolwiek problem? Tu chodzi o coś innego. Przypomnij sobie.

Zmierzyli się wzrokiem. Patrzyła na niego z pobłażliwym uśmieszkiem.

– Co mam sobie przypomnieć?

– Droga. Lub modlitwa, jak to teraz nazywacie. Dwieście dwunasty i dwieście osiemnasty wers.

Słowa napłynęły same, mimo iż nie modlił się od miesięcy.

Nie będę nosił znaków ani symboli na ciele, bo ciało jest świątynią, która powinna pozostać nieskalana. A jeśli oszpecę je w ten sposób, niech skóra moja zostanie zdarta pasami, jak w dniu zdrady.

Issaram nie tatuowali ciał ani nie ozdabiali ich rytualnymi bliznami. Jako jednemu z nielicznych ludów zabraniała im tego wiara. Matriarchiści z Imperium postępowali podobnie, lecz nie zabraniali wyznawcom Wielkiego Rodzeństwa kultywowania odrębnych obyczajów. Zbyt głęboko wrosły w ludzkie dusze, by wykorzenić je, nie rozpętując religijnych wojen.

– No i? Kazałaś mi zapomnieć o starym życiu, a teraz mam szukać odpowiedzi w kendet’h?

Uśmieszek Małej Kany przerodził się w grymas poirytowania.

– Zapomnieć? Znów nie zrozumiałeś. Głupiec. Kendet’h to przecież wasza Droga. A idąc, używa się nóg, nie głowy. Jak myślisz, dlaczego Harudi zakazał wam tatuowania i znakowania ciała? I to tysiąc lat po Wojnach z Niechcianymi. Choć zwyczaj ten nie jest skierowany przeciw nim, zapewniam cię, odpowiedź masz w wersie dwieście osiemnastym. Zacznij wreszcie myśleć, głupcze!

Dwieście osiemnasty wers. Niemal identyczny jak dwieście dwunasty, choć rozwijający zakaz.

I nie pozwól, bym oszpecał ciało rysunkami lub bliznami, które tworzą znaki, tylko Twoje dłonie mogą mnie bowiem objąć, gdy stanę między nimi nagi w dniu Sądu.

… mogą mnie bowiem objąć…

Objęcie. Przełknął ślinę. Miecz zaczął nagle wyglądać nie jak materialny obiekt, lecz jak dziura w powietrzu, pęknięcie w kształcie broni.

– Mówisz prawdę? Ten… ana’bóg szykuje się na Objęcie ludzi?

Skinęła głową.

– Tak. Armia, którą stworzy, będzie trudna do pokonania, a dusza każdego jego wyznawcy, choćby zginął dziesięć mil stąd, trafi do niego. Pożre ich dziesięć, dwadzieścia tysięcy na raz i przekroczy pewien próg. Stanie się prawdziwym bogiem.

– Zamierzasz go powstrzymać?

Udało mu się. Zaskoczył ją.

– A po co? Nie jestem od tego, by sprzątać śmieci po ludziach. Wyhodowaliście sobie nibybóstwo, to pokłońcie mu się albo go zabijcie. Nie. Chcę przypomnieć mu o tym, czym był na początku. I o formie, jaką mu nadano. Furtka i miecz. Chcę, by tym dla mnie został. Mieczem i furtką. Ostatni raz. A potem niech rozpętuje tę swoją wojnę i Obejmuje sobie, kogo zechce.

Czarnowłosa rozejrzała się demonstracyjnie.

– Zapamiętaj to miejsce. Dokładnie. Następnym razem chcę trafić tutaj od razu.

Загрузка...