Rozdział 11
Zdziwiła się. Deana wróciła do pałacu dopiero w południe następnego dnia, po nocy spędzonej na plantacji pieprzu, prowadzonej przez arystokratę, który uchodził za łagodnego i szlachetnego. Na tyle łagodnego, że pozwalał swoim niewolnikom pracować od świtu do zmierzchu, a nie jak inni od pierwszych promieni słońca do północy, oraz trzy razy w miesiącu, w każde święto Służki, dawał im pół dnia wolnego. Na dodatek darzył estymą samą Demenayę, bo co pół roku zapraszał ją do siebie, by mogła odprawić nabożeństwo, nadać imiona nowo narodzonym dzieciom i pobłogosławić mogiły niewolników, którzy zmarli od jej ostatniej wizyty. Dziś był właśnie taki dzień.
Właściciel, gdy dowiedział się, kim jest zamaskowana wojowniczka, rozłożył jej przed stopami tuzin jedwabnych szali i zaczął traktować niemal jak równą sobie, po czym wyjaśnił z dumą, że ma ponad tysiąc dwustu niewolników, z czego tysiąc stanowili brudni, o których oczywiście dbał i troszczył się ze wszystkich sił. I z okazji przybycia ich Królowej zezwolił na to, by jego „dzieci”, jak to ujął, mogły świętować. Deana przechadzała się między niskimi chatami, ustawionymi po obu stronach zakurzonej dróżki, w towarzystwie Demenayi, witanej uprzejmie, lecz bez wylewności. I patrzyła. Na starszych mężczyzn oraz kobiety o jasnych włosach i oczach, opalonych od pracy w południowym słońcu, na spracowane dłonie, uśmiechy bez śladu radości, bruzdy na twarzach. Na dzieci, z których jedne wyglądały jakby były żywcem przeniesione zza Anaarów, inne niczym mieszanka różnych ras. Na młodych mężczyzn i dziewczyny, tańczących przy wtórze piskliwej muzyki i bawiących się w proste gry.
A gdy zobaczyła kilka z tych gier, uwierzyła, że sytuacja jest tak groźna, jak sugerowała królowa.
Niewolnicy bawili się w rzucanie kamieniami do pustych tykw, w grę polegającą na przepychaniu ciężkiej kłody przed dwie grupy liczące po kilkunastu mężczyzn, w łapanie na dziesięciołokciową tyczkę niewielkich kółek uplecionych z trzciny i w chowanie się za wiklinowym płotkiem przed kawałkami zgniłych owoców i pacami błota rzucanymi ze wszystkich stron. Śmiechu, gwizdów i dobrych rad było co niemiara.
A najgłośniej śmiał się właściciel.
Głupiec.
Dobrze, że ekchaar skrywał wyraz pogardy na jej twarzy.
Już w pałacu odesłała „swoją” niewolnicę do przydzielonej jej komnaty, przebrała się, wzięła kąpiel i poszła spać, zmówiwszy wcześniej kaeri – modlitwę o radę przychodzącą we śnie.
Obudziła się wieczorem, z pustą głową i ciężkim sercem. Wstała, sprawdziła dokładnie okiennice i drzwi, obmyła się w zimnej już wodzie i założyła świeżą szatę. Usiadła na podłodze przed największym lustrem i spojrzała w swoje odbicie. Kaeri nie przyniosła odpowiedzi, Matka nie rozwiała jej wątpliwości ani nie wskazała drogi. Deana musiała spróbować inaczej.
Seria ćwiczeń oddechowych, wyciszenie, wzrok odbijający się w lustrze, sani płonący gdzieś na dnie oczu, coraz silniejszy i silniejszy, z każdym wydechem.
I wspomnienia, pojawiające się w chwili, gdy płomyk wypełnił jej żyły.
Na plantacji, gdy tylko zrozumiała, w co bawią się niewolnicy, zaczęła patrzeć inaczej, przenikliwiej. Ciskanie kamieniami do celu, by wytrenować precyzję rzutów, dwie grupy mężczyzn przepychających kłodę, dodać im pancerze i hełmy, a powstanie oddział ciężkiej piechoty, próbujący przełamać linię wroga. Tyczki służące do łapania plecionych kółek wystarczyło zaopatrzyć w żelazne groty albo po prostu zaostrzyć, by dać niewolnikom do ręki piki przeciw jeździe. Wiklinowe płotki uczyły chować się za tarczą, i to bynajmniej nie przed gradem odpadków.
Meekhańska piechota.
Stworzona z niewolników, wśród których znajdowali się żołnierze musztrowani wiele lat w najbardziej pragmatycznej armii świata. Podobno w imperialnych oddziałach powiadano: „Jeśli złamałeś miecz, użyj sztyletu, jeśli zgubiłeś sztylet, znajdź kij, jeśli nie ma w pobliżu drzew, podnieś kamień, gdy nie znajdziesz kamienia, weź garść piachu. Wszystko może być bronią”.
Gdy tylko to zrozumiała, zaraz dostrzegła inne znaki.
Poobijane i popuchnięte palce, dłonie i przedramiona ze śladami po uderzeniach kija, kciuki wytarte od linki procy, zgrubienia od cięciwy. Niewolnicy ćwiczyli szermierkę, posługiwanie się procami i łukami. Tylko ostatni głupiec nie zauważyłby tych śladów. Albo ktoś tak pewny siebie, że nie dopuszczał nawet myśli o powstaniu.
Tutejsza arystokracja scedowała wojnę na armię żołnierzyniewolników. Zapewne od wielu pokoleń żyła z pracy niewolnych, kultywując szlachectwo wojowniczych przodków i nie mając pojęcia, czym jest prawdziwa walka. Ale to, że nikt w pałacu nie znał prawdziwej skali zagrożenia, potwierdzało tylko, że Demenaya mówiła prawdę. Ród Trzciny wycofał większość szpiegów z południowych plantacji i czekał na rozwój wydarzeń. W co grał?
Co osiągną, jeśli dojdzie do wybuchu tak wielkiego buntu?
I jeszcze Ród Bawołu. Jeśli naprawdę wycofał się z…
Tylko co z tego? Za kilka, może kilkanaście dni Deana wyruszy na północ, do domu. Dokończy pielgrzymkę, może zamieszka w jakiejś afraagrze, a może znajdzie dla siebie inną drogę. Zostawi ten pałac, wór węży i skorpionów, gdzie ten głupi, paskudny, tępy ślepiec…
Stój…
Kobieta w lustrze spoglądała na nią z mieszaniną rozbawienia i litości. Naprawdę zamierzasz krążyć wokół tego, co wypełnia rozterką twoje serce? Miej litość, dziewczyno. Jeśli ty nie będziesz ze sobą szczera, to kto?
Sani pulsował w jej żyłach w rytm serca. Trans bitewny łaskotał skórę, kusił, obiecywał szybkie rozwiązanie.
Uśmiech odbicia stał się smutny. Tu nie było łatwego rozwiązania.
Powiedz to głośno – rozkazała kobieta w lustrze. – No, już!
Deana nabrała powietrza i odezwała się w ojczystym języku:
– Jestem córką Wielkiej Matki, Jej oddech jest moim oddechem, Jej radość moją radością, a łzy moimi łzami. Urodziłam się, by przeżyć godnie wszystkie moje dni i stanąć przed Jej obliczem, wiedząc, że Litość to jedno z jej imion i jeśli zgrzeszę nieświadomie, będzie mi wybaczone. Lecz jeśli grzech wypełni moje serce, a ja go przyjmę, to poznam drugie imię Matki. Brzmi ono Sprawiedliwość.
Wyznanie wiary zabrzmiało dziwnie cicho i bezbarwnie, aż w oczach odbicia pojawiła się pogarda.
– Jestem on’Issaram, kobietą z gór, oczekującą na sąd – podniosła głos. – Niosę cząstkę duszy plemienia, od świtu życia po zmrok śmierci. Nie wyrzeknę się Praw ani Cnoty, ani Honoru. Jestem córką Wielkiej Matki.
Patrzyła na własne odbicie, które wydawało się oczekiwać na coś jeszcze. Na właściwe pytanie.
– Jestem córką Wielkiej Matki…
Tak. O to chodziło. Jestem córką Baelta’Mathran, tej, której imiona to Litość i Sprawiedliwość. A ona powiedziała: „Nie będziesz niewolił drugiego, nie założysz mu kajdan i nie zmienisz w zwierzę”. Issaram nie uznawali niewolnictwa, a handlarze ludźmi unikali kontaktów z nimi. A teraz na plantacjach ci, którzy czcili Wielką Matkę, nawet jeśli robili to na swój meekhański, na wpół heretycki sposób, szykowali się do walki.
Czy mogła ich uznać za braci? Czy jeśli odwróci się od nich, to odwróci się od Matki?
Właściwe pytanie brzmiało: czy powiedzieć o wszystkim Laweneresowi? Czy opowiedzieć o mężczyznach i kobietach w niewolniczych obrożach, którzy pod warstwą wyćwiczonej obojętności i pokory mają w oczach płomień buntu? Przekazać mu wieści od Królowej Niewolników?
Co zrobi Syn Ognia?
Kobieta w lustrze uniosła brwi, krzywiąc się sardonicznie.
Nie. Co zrobi mężczyzna, który zajmuje twoje myśli częściej niż jakikolwiek inny.
Nieprawda.
Którego oskarżasz, że złamał ci serce, choć uprzedził przecież, że nie jest panem własnego losu.
Nie.
Tak. Nie umiesz przestać o nim myśleć. Nawiedzają cię wspomnienia bandytów, pustyni, pieczary, jego rąk na twoim ciele, skały pod twoimi plecami. I nocy, gdy był z tobą ostatni raz.
Nieprawda.
Nie udawaj. Kogo okłamujesz? Siebie? O co masz żal? Pamiętasz też przecież, jak się bałaś, gdy Oko go połknęło. Sama mu powiedziałaś, że tęsknisz za tłumaczem, ale on jest nie tylko nim. Każdy, każdy na świecie jest wieloma ludźmi. Ty: Deaną d’Kllean, Issaram, ale też półkrwi Meekhanką, mistrzynią talherów, a także Strażniczką Pamięci, Poszukującą i tą, która ocaliła tutejszego księcia. Naprawdę chcesz mieć dla siebie tylko tłumacza, ślepca? To tak, jakbyś pragnęła miecza, który nie ma rękojeści albo jelca, albo głowni. Musisz go przyjąć całego.
Nic mnie to nie obchodzi.
Naprawdę? – Tamta w lustrze uniosła brwi – Więc czemu boisz się wyjść na korytarz i spotkać z jedną z TYCH dziewczyn?
Nie boję się.
Kogo okłamujesz?
Ja wyjadę, on zostanie. I tak się to skończy.
Oczywiście. I może nawet kiedyś o nim zapomnisz. Ciotka na pewno by ci tak powiedziała. Lecz nie o tym rozmawiamy. Pytanie brzmi, czy mu powiesz, czy nie. Jeśli nie, to powstanie na pewno wybuchnie i dziesiątki, a może setki tysięcy dzieci Matki zginą. Mogą zwyciężyć, lecz za jaką cenę? A może zastanawiasz się, czy książę pójdzie w ślady swojego brata i postara się ulżyć doli niewolników, czy też postawi na stal i ogień. Czy możesz mu zaufać, czy nie? Czy uprzedzi wybuch buntu, wysyłając przeciw niewolnikom armię, czy też uspokoi ich mądrymi posunięciami?
– Mogą mu nie pozwolić – powiedziała głośno.
To prawda. – Odbicie posłało jej poważne spojrzenie. – I już zapewne to robią, oszukując jego szpiegów. Lecz jeśli nie będzie wiedział, to ty będziesz winna. Jeśli Konoweryn zapłonie, a krew dzieci naszej Pani użyźni ziemię, to ty będziesz winna. Niech wybór należy do niego. Tylko tak unikniesz grzechu zaniechania.
Nie.
Tak. Tu chodzi o zaufanie. Widziałaś jego twarz, gdy był dla ciebie tylko książęcym sługą. Widziałaś, co się w niej kryło, gdy nie nosił maski, gdy spodziewał się, że i tak umrze. To dobry człowiek, zna współczucie i litość. I nie jest głupcem. Nie wykona pochopnego ruchu, nie teraz, gdy Oko zapłonęło, a z Północy nadchodzą tak niezwykłe wieści. Imperium będzie świętować klęskę wroga, kupując jedwab, kość słoniową, perły, kamienie i przejadając fortunę w przyprawach. Konoweryn ma szansę na zgarnięcie większości tej fortuny. A Laweneres znajdzie sposób, by ją spożytkować.
Okłamujesz się.
Może. Ale brak działania czasem bywa działaniem. Wiesz przecież.
Wiem.
Ja też. Jestem tobą. Podjęłaś decyzję?
Tak.
Wstała. Sani domagał się działania, więc wyjęła szable i stoczyła długi, wyczerpujący pojedynek z kilkoma widmowymi przeciwnikami.
Nadal brakowało jej prawdziwego szczęku broni.
Potem poszła po swoją niewolnicę.
*
Rubinowy wisior wskazał jej drogę do komnat Laweneresa równie pewnie, jak słońce w zenicie wskazuje południe. Każdy, komu go pokazywała, kłaniał się nisko i kierował ją do odpowiednich drzwi.
Z młodą niewolnicą drobiącą kilka kroków za swoimi plecami opuściła Dom Kobiet, przeszła przez centralną część pałacu, zwaną Ogrodem Proszących, i po kwadransie dotarła do Skrzydła Płaczu. W tej części budowli Słowiki musiały mieć własny garnizon, bo nim minęła kilka komnat, naliczyła ich przeszło trzydziestu. Chyba świadczyło to o tym, że jeszcze im ufano.
Na widok wisiorka pierwszy z żółto odzianych wojowników skłonił się nisko i w znośnym suanari zaproponował, że będzie ich przewodnikiem. Poprowadził je w chaos komnat, przedsionków, korytarzy, wielkich sal, przeszklonych oranżerii, wypełnionych śpiewem małych fontann wewnętrznych placyków, przejść między ścianami. Jeśli kiedykolwiek do tej części pałacu zakradł się jakiś skrytobójca, zapewne błąkał się tu do tej pory.
Słowik zatrzymał się przed niepozornymi drzwiami, ukłonił jeszcze niżej i stanął z boku. No tak, on nie miał prawa przerywać księciu zajęć o każdej porze dnia i nocy.
Weszła bez pukania.
Uderzył ją w oczy przepych. Ściany ozdobione macicą perłową i jedwabiem, olbrzymie okna, posadzka z ciemnego drewna. A na środku łoże, okryte bladoróżowym, spływającym do ziemi muślinem. Do tego toaletka z wielkim lustrem w ramie ozdobionej porcelanowymi kwiatami, kolekcja pachnących olejków na jej blacie, rozrzucone tu i ówdzie delikatne koronkowe batysty.
Obrzuciła to wszystko jednym spojrzeniem.
Kobieca sypialnia, pomyślała.
Jestem w kobiecej sypialni.
Słowik musiał się pomylić.
W tej samej chwili łoże ożyło, zasłona rozchyliła się na boki i Deanę uderzył uśmiech. Ostry jak klinga talhera ozdobiona pyvą, perfekcyjny, zwycięski. Uśmiech, który wdarł się w jej pierś i rozciął serce na pół.
Varala skinęła jej głową, delikatnie wodząc palcami po twarzy śpiącego mężczyzny.
– Ciiii. Jest zmęczony – odezwała się w meekhu, przykładając palec do ust i nie przestając się uśmiechać. – A musi oszczędzać siły.
Poprawiła szatę, chmurę muślinu w kolorze ciut głębszym niż ten otulający łoże.
– Cóż tak istotnego cię tu sprowadza?
Deana przymknęła oczy. Sani pojawił się nagle, bitewny trans wołał do niej z głębi duszy, obiecywał błyskawiczne zmazanie tego uśmiechu z twarzy Pierwszej Nałożnicy, taniec śmierci i wyzwolenia, wolności i krwi. Och, jakaś jej część wiedziała, że gdyby ta kobieta mogła w tej chwili zajrzeć pod jej ekchaar, wrzeszczałaby już na całe gardło. Zakręciło jej się w głowie, zamrowiły dłonie. Jakby miała zemdleć.
– Nie… – Odetchnęła dwa razy, przeganiając sprzed oczu kolorowe plamy. – Nic, co nie mogłoby zaczekać.
Varala ze zdumiewającą szybkością zerwała się z łoża i w dwóch krokach była przy niej. Owionął ją słodki, ciężki zapach.
– Nic ważnego? – Uśmiech znikł. – Naprawdę? To dobrze. Bardzo dobrze.
Wyciągnęła dłoń, jakby zamierzała ją pchnąć w pierś, i w ostatniej chwili zatrzymała się. Dziwne, Deana nawet nie sięgnęła po broń.
– Mówiłam ci… mówiłam, żebyś zostawiła go w spokoju. – Z bliska nałożnica nie wyglądała już tak młodo, jak przy ich pierwszym spotkaniu, była starsza, dojrzalsza, ale przez to nie sprawiała wrażenia mniej doskonałej. – On nie jest dla ciebie. Więc powiem ci to wyraźniej. Nigdy nie zajmiesz mojego miejsca w jego sercu. Nigdy nie będziesz dla mnie groźna, choćbyś nie wiem jak bardzo starała się przywiązać go do siebie poczuciem wdzięczności lub winy.
Kolejny uśmiech rozciął jej serce.
– Odwiedza mnie prawie co dzień, wiedziałaś o tym? On jest księciem, Dziecięciem Ognia, ostatnim z dynastii, która włada Konoweryn od tysiąca lat. A ty? Kim jesteś? Czego chcesz? Po co przyszłaś?
Śpiący mężczyzna zamamrotał coś, poruszył się niespokojnie. Varala zamarła i obejrzała się przez ramię.
Deana wykorzystała tę chwilę, by wziąć głęboki oddech, przytłumić szalejący w jej ciele sani, uspokoić walące serce.
Kim jestem? Czego chcę? Po co przyszłam?
– Jestem awyssą w drodze do Kan’nolet – zaczęła cicho i, dzięki ci Matko, głos jej nie zdradził. – Chcę powrócić do domu. Przyszłam prosić o zgodę na opuszczenie pałacu i dołączenie do karawany wędrującej przez pustynię.
Tamta zamarła, jakby nagle usłyszała słowa w nieznanym języku. Zamrugała.
– Dobrze. – Jej oblicze wyglądało jak wyrzeźbione z marmuru.
Gdyby temu „dobrze” towarzyszył najlżejszy uśmiech, sugestia uśmiechu, talhery Deany ożyłyby i rozpłatały tę twarz na pół.
Odwróciła się i wyszła.