Rozdział 9

Ranek przyniósł zmianę pogody. Najpierw niebo zasnuło się sinym tumanem, potem zerwał się wiatr, dziki i pustynny, dla którego skalny labirynt Palca Trupa był miejscem swawoli i zabawy. Na powitanie zagwizdał, zaświstał górą, jakby chciał oznajmić „Oto nadchodzę”, po czym wpadł między plątaninę szaroczerwonych skał i pokazał, co potrafi. Poderwał do tańca zalegający na dole pył, zatrząsł uschniętymi badylami, zagrzechotał małymi kamykami. A potem…

Dwa dni i dwie noce spędzili w jaskiniach, których wejścia zasłonięto prowizorycznie pledami. Dwa dni i dwie noce Deana na zmianę leżała i siedziała na ziemi, zdjęto jej większość więzów, pozostawiając skrępowane tylko dłonie i stopy. Wszyscy wiedzieli, że wyjście na zewnątrz oznacza śmierć. W ich małej jaskini znalazł się herszt ze swoim niewolnikiem i czterech innych bandytów. Najwyraźniej przywódca postanowił osobiście dopilnować bezpieczeństwa swoich więźniów, nie ufał do końca reszcie.

To były długie dwa dni, pełne ciężkiej ciszy i ponurych spojrzeń, z ogniskiem ledwo tlącym się na kamiennej posadzce i groźnymi szeptami pełzającymi po kątach. Nawet gdy wiatr ucichł i wszyscy wyszli na zewnątrz, Deana nie zrozumiała nagłej zmiany nastroju bandytów. Okolica nie zmieniła się zbytnio. Co prawda tam, gdzie jeszcze niedawno wznosiły się usypane na wysokość człowieka sterty piachu, straszyła goła skała, a przejście, którym tu dotarli dwa dni wcześniej, znikło, zasypane żwirem i jakimiś uschniętymi łodygami, ale przecież wicher nie poprzestawiał kamiennych ścian. Dopiero pod wieczór, gdy po całodniowej wędrówce rozbili obóz w jednej z niewielkich kotlinek, a herszt rozesłał większość ludzi na wszystkie strony, gdy obserwowała, jak wracają po jednym, po dwóch, kręcąc głowami i rozkładając ręce – dopiero wtedy zrozumiała, co zrobił wiatr.

Jakiekolwiek znaki bandyci pozostawili między skalnymi ścianami, jakiekolwiek wskazówki miały ich kierować do kryjówek z zapasami, wiatr je zniszczył. Rozsypał odpowiednio ułożone kopce kamieni, starł z czerwonawej skały dyskretne znaki, zmiótł sprytnie uformowane gałązki wskazujące właściwe przejście. Słowem, mieli problem. Zwłaszcza Deana i tłumacz.

W zaistniałej sytuacji ich wartość jako towaru gwałtownie spadła. Bandyci jeszcze do tego nie doszli, jeszcze w bukłakach chlupotała woda, ale gdy wycisną z kozich skór ostatnie krople, okaże się, że issarska niewolnica jest mniej warta niż koń i mniej warta niż książę, który pije mało i za którego wciąż można dostać królewski okup. Jeszcze w oczach zbirów nie pojawiła się zapowiedź mordu i tego, co może czekać dziewczynę przed śmiercią, ale to była kwestia najbliższych dni, a może i godzin.

Patrząc, jak siadają w kręgu i naradzają się w swoim języku, pochyliła głowę i zmówiła onaew – modlitwę o jeden sztych.

Pani, broń ma złamana, oczy ślepe, a ramię słabe, lecz wróg mój musi umrzeć, by moje dzieci i dzieci moich dzieci mogły sławić Twe Imię aż do dni Przebaczenia. Nie proszę o życie ani o koniec cierpienia, lecz o szansę na zadanie jednego ciosu, który odeśle jego duszę w Twe Ręce.

Modlitwa tych, którzy nie mają już nic do stracenia i liczą na cud.

Po naradzie bandyci wrzucili ją w jakąś szczelinę, tak ciasną, że nie mogła się nawet obrócić, a słysząc, jak wsiadają na konie, omal nie zaczęła krzyczeć. Już nóż byłby lepszy od pozostawienia jej tutaj, by umarła z pragnienia. Ale nie, po chwili usłyszała odgłos rozpalanego ognia i szczęk naczyń. Rozbili obóz, a część pojechała szukać dalej. Po raz pierwszy, zapadając w pełen dreszczy i majaków sen, Deana szczerze życzyła im powodzenia.


*


Ranek przyniósł błogosławione ciepło, przeganiające z ciała nocny chłód. Była zdrętwiała i przemarznięta, gardło i język miała wyschnięte na wiór. Oczywiście wieczorem nie dostała nawet łyka wody, lecz ku jej zdziwieniu, zanim znalazła się w siodle, stary niewolnik podszedł, zamknął oczy, uchylił jej ekchaar i przyłożył do ust gliniany kubek.

– Pij – mruknął cicho, o dziwo w meekhu. – Powoli, bo więcej dziś nie dostaniesz.

Woda była ciepła i smakowała goryczką. Deana po pierwszym łyku odsunęła głowę.

– Co to?

Starzec uśmiechnął się.

– Dodałem ziół, które zmniejszą pragnienie i zatrzymają wodę w środku. – Pociągnął solidnie z kubka. – Widzisz, to nie trucizna. Ale więcej nie dostaniesz aż do wieczora, więc pij.

Wypiła i gdy tylko poprawił jej zasłonę, podziękowała skinieniem głowy. Nie odpowiedział.

Palec Trupa połknął ich na wiele godzin. Skalne ściany przesuwały się wokół oddziału w tempie jadącego stępa konia. Najwyraźniej bandyci nie chcieli przemęczać zwierząt, z wyjątkiem momentów, gdy po dwóch, trzech odrywali się od głównej kolumny i kłusem znikali w jakiejś odnodze.

Nadal szukali ukrytych gdzieś zapasów. Albo, co gorsza, drogi.

Przed południem zrobili postój, bo mimo cienia zalegającego między skałami wędrówka stała się udręką dla ludzi i koni. Deana pierwszy raz zauważyła zmianę w spojrzeniach, jakimi obrzucali ją bandyci. Zaczęło się. Jeden czy dwóch podeszło nawet do młodego herszta i zagadało, wskazując ją wymownymi gestami. Odesłał ich z niczym, lecz wiedziała, że jutro przyjdzie ich do niego pięciu, a pojutrze wszyscy.

Pragnienie to najbardziej bezlitosny doradca.

Zgodnie z zapowiedzią nie dostała więcej wody aż do wieczora, gdy w ciemnościach ślepy tłumacz napoił ją połową kubka gorzkiego wywaru. Nie rozmawiali, bo dwóch bandytów odciągnęło go zaraz, po czym szybko, brutalnie sprawdziło jej więzy, nie odmawiając sobie obmacywania i podszczypywania.

Jej wartość malała z godziny na godzinę.

Następnego dnia dostała tylko ćwierć kubka naparu, gorzkiego jak bratobójczy cios w plecy, a przed wyruszeniem bandyci zarżnęli wszystkie zapasowe konie, łącznie z tym, na którym jechała. Ją przywiązali za wierzchowcem niewolnika i popędzili naprzód.

Gdyby nie to, że nadal jechali stępa, najpewniej nie dożyłaby do południa.

Potem pożałowali jej nawet tyle wody, by mogła zwilżyć usta, za to związali dokładniej niż zwykle, zasłaniając znów oczy, i wrzucili wraz z księciem i jego sługą do małej jaskini. Na zewnątrz słyszała krzątaninę i pokrzykiwanie.

Po dłuższej chwili zapadła cisza.

– Szukają.

Szept Omenara brzmiał ochryple, sucho. Nie odwróciła głowy w jego stronę, szkoda tracić siły.

– Są prawie pewni, że gdzieś w pobliżu mają kolejną kryjówkę, znaleźli coś, co wyglądało jak resztki wskazówki… ale niedokładne, zatarte… Wiesz, co to znaczy?

Myślenie nie szło jej najlepiej, ale to była prosta zagadka.

– Nie oni zostawili tu zapasy… ktoś inny… oni tylko wiedzieli, jak odczytywać znaki.

– Tak. Wielu ludzi zaangażowało się w to szaleństwo. Ale… Jeśli znajdą wodę, jesteśmy ocaleni.

– A jeśli nie?

Cisza. Nie poruszył się nawet.

– Tylko książę jest wart tyle, by za wszelką cenę utrzymywać go przy życiu. Reszta nie.

– Jutro… – wychrypiała. – Jutro rano, a może nawet dziś wieczorem, przyjdą po mnie.

– To prawda. Nie dali mi wody dla ciebie. I zakazali się zbliżać.

– Nie związali was?

Zaśmiał się cicho, z ponurą rozpaczą.

– Ślepiec nie jest groźny, dziecko nie ucieknie samo. Tylko tobie okazują jakiś szacunek.

Splunęłaby, gdyby miała czym.

– Szacunek. Gdybym miała wolne ręce…

– To co? – Milczenie stawało się nieznośne. – Ilu dałabyś radę pokonać? Gdyby cię rozwiązać? Dać szansę?

Nie miała sił, by się zaśmiać.

– Rozwiązać? Widziałeś te węzły? Pół dnia będziesz je rozplątywał.

– Odpowiedz.

Wykonała kilka głębokich wdechów, odnalazła wewnętrzny płomień. Sani wciąż się w niej żarzył, wystarczyło sięgnąć.

– Gołymi rękami… jednego. Potem będę miała już broń.

Usłyszała, jak się poruszył.

– A potem? Gdy zdobędziesz broń i być może konia? Co zrobisz?

Zrozumiała, o co pyta.

– Nie zostawię was. Przysięgam.

Odetchnął głęboko.

– Wiem… wierzę ci… Ale jeszcze jest za wcześnie. Zbliżają się najgorętsze godziny… oni wkrótce wrócą.

Miał rację, nie minęły dwa kwadranse, a obozowisko zatętniło kopytami, rozwrzeszczało się dzikimi głosami. Bandyci wrócili, podnieceni i radośni. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy bać.

– Znaleźli ślad drugiej wskazówki. – Omenar wymruczał te słowa ostrożnie, jakby spodziewał się, że ktoś ich podsłuchuje. – Ale przejście zawiał wiatr. Teraz jest za gorąco, by je odkopywać, zrobią to za kilka godzin.

Zamilkł na chwilę.

– Są zadowoleni… i pewni swego… czy… – zająknął się nagle, zawahał.

Oczywiście. Czy zaryzykujemy ucieczkę, skoro wieczorem możemy mieć znów zapasy wody, więc dla bandytów znów będziemy cenni? A oni będą mieli wodę, bez której nie przeżyjemy. Zacisnęła zęby. Żaden kozi wypierdek już jej nie dotknie.

– Jak szybko dasz radę mnie rozwiązać?

– W kilka chwil.

Zaskoczył ją, rzemienie, którymi była skrępowana, przypominały żelazne obręcze. Ale skoro tak twierdził…

– Dobrze, wierzę ci. Ale związali mnie mocno. Dłonie mi zdrętwiały. Będę potrzebować czasu…

– Damy ci czas, rozmasujemy dłonie… Jesteś pewna?

– Tak. A ty? Zaryzykujesz życie swojego księcia?

– Tak. Krew Ognia nie będzie… Nie, powiem inaczej. Taka jest jego wola. Po prostu. A teraz postaraj się zasnąć.

Chciała parsknąć kpiąco, ale nagle poczuła, że opuszcza ją napięcie. Decyzja zapadła i było to jak balsam łagodzący wszelki ból i niedogodności. Cokolwiek się stanie, będzie miała swoją szansę. Zamknęła powieki.


*


Poczuła dotknięcie, lekkie jak muśnięcie skrzydeł ćmy. Drobne dłonie zdjęły jej opaskę. Tłumacz i chłopiec siedzieli tuż obok i miała wrażenie, że obaj wpatrują się w nią z napięciem, mimo iż jeden miał oczy zakryte bielmem.

– To już. Teraz albo nigdy – zaszeptał ślepiec.

– Ilu ich zostało?

– Dwóch. Reszta wyjechała kwadrans temu. Jeśli dobrze wszystko zrozumiałem, praca zajmie im czas aż do nocy.

– Naprawdę dasz radę rozwiązać to szybko?

Obróciła się na bok, pokazując związane ręce. Rzemienne węzły zmieniły się w podobne do kamieni zgrubienia.

Chłopiec otworzył usta i wypluł na ziemię coś, co wyglądało jak długa na dwa cale szklana łuska. Odchrząknął, splunął jeszcze raz, krwią, wsadził palec do ust i krzywiąc się, obmacał policzki. Rzucił kilka krótkich, dosadnych słów.

– Znaleźliśmy to na wczorajszym postoju i schowaliśmy, jak widzisz dobrze. Książę twierdzi, że to był najdłuższy dzień w jego życiu i że jesteś mu winna wielką przysługę. – Omenar razdwa wymacał kawałek szkliwa i przystąpił do przecinania jej więzów. – Ale szczerze mówiąc, pierwszy raz w życiu tak długo był cicho.

– To wszystko powiedział jednym zdaniem?

– Owszem. Pamiętaj, że to książę, więc nie musi tracić tylu słów, co zwykli śmiertelnicy.

Zaśmiałaby się, gdyby mogła, ale w tej właśnie chwili rzemienie krępujące jej nadgarstki puściły i pierwszy raz od wielu godzin krew bez przeszkód zaczęła dopływać do dłoni. Jakby ktoś wsadził jej ręce w mrowisko.

– Jużjuż. – Ślepiec rozciął jej pozostałe więzy i delikatnie ujął dłonie. – Postaraj się nie krzyczeć. W każdym razie nie za głośno.

Rozmasowywanie przypominało polewanie rąk ciekłym ołowiem. Palące fale wędrowały wzdłuż przedramion aż do łokci, a każde dotknięcie przypominało wbijanie rozpalonego pręta prosto w kość.

– Powoli… tak… dobra dziewczyna… spróbuj poruszyć palcami… jeszcze raz… ruszaj jednocześnie stopami, niech krew krąży.

Długo to trwało, ale w końcu mrowienie stało się znośne. Na próbę zacisnęła dłoń. Szabli jeszcze by nie utrzymała, ale przynajmniej czuła już każdy palec z osobna i mogła nimi poruszać.

– Kto został w obozie?

– No cóż… Sądzę, że najbardziej zaufani ludzie naszego gospodarza. Nie zostawiłby byle kogo. Musimy ich tu zwabić pojedynczo i zabić.

Doprawdy?

– Znów się boisz?

– Wybacz. – Uśmiechnął się dziwnym grymasem, nie przestając masować jej rąk. – Studiowałem języki, kulturę i obyczaje różnych ludów, lecz ich sposoby na wzajemne mordowanie się jakoś mi umknęły.

– Na dodatek twoje żarty robią się kiepskie. – Mrowienie ustępowało, ale nie cofnęła dłoni. Sposób, w jaki jej dotykał, był… przyjemny. Została im jeszcze chwila, a przyjemności są jak krople deszczu na pustyni, każda ma swoją wartość.

Usiadła ostrożnie, ale i tak zakręciło jej się w głowie. Była wolna. Była też słaba jak niemowlę, z pragnienia skręcało jej kiszki, nie miała broni, a jej towarzyszami byli ślepiec i dziecko, lecz mimo wszystko czuła się wspaniale. Być może jej wolność sprowadzała się do prawa wyboru, z czyjej ręki zginie, ale i tak była to wolność całkowita, wolność człowieka, który nie jest skrępowanym kawałkiem mięsa, bezbronnym wobec cudzego dotyku, obelg i razów. Uśmiechnęła się i delikatnie wyjęła dłonie z uchwytu Omenara.

– Powiedz księciu, by mocno zamknął oczy. I nie otwierał, póki mu nie pozwolę.

– Ale…

– Powiedz.

Kilka rzuconych podnieconym szeptem słów później chłopiec siedział naprzeciw niej z powiekami i dłońmi zaciśniętymi tak rozpaczliwie mocno, że prawie się roześmiała. Poluzowała ekchaar i odsunęła go z twarzy.

– Powiedz mu, że ma się nie ruszać.

Ślepiec wymruczał krótkie polecenie, a Deana nachyliła się i złożyła na policzkach i wargach młodego księcia trzy szybkie, siostrzane pocałunki.

Skrzywił się i przez chwilę wyglądał, jakby miał się rozpłakać, po czym zupełnie bezwiednie wytarł policzki rękawem. Parsknęła cichym chichotem.

– Wiem, to obrzydliwe, moi kuzyni też tak reagowali, gdy byli w twoim wieku. Teraz ty.

Omenara pocałowała wolniej, nie spiesząc się. Na swój sposób, gdy już człowiek nie dostawał dreszczy na widok jego oczu, był nawet przystojny. I miał bardzo miły dotyk. Wydawał się bardziej onieśmielony niż zdziwiony.

– Czy to znaczy to, co myślę?

Nie odpowiedziała, zajęta zakładaniem ekchaaru. Skończyła i ukłoniła się nisko, jednemu i drugiemu.

– Byłam głodna – karmiliście mnie, spragniona – dawaliście mi pić. Teraz jeden z was przelał krew, by mnie uwolnić. Jesteście moimi laagvara – towarzyszami walki. Nikt nie zbliży się do waszych pleców, dopóki będę za nimi stać.

Usiadła i jeszcze raz dokładnie im się przyjrzała. Ślepiec i dziecko. Gdyby ktoś powiedział jej kiedykolwiek, że to właśnie przed nimi wypowie te słowa, uznałaby go za głupca. Los lubi płatać dzikie figle.

– Książę może już otworzyć oczy.

Otworzył, ponaglony cichym szeptem. Powiedział coś szybko i jeszcze raz wytarł rękawem policzki.

– Książę mówi, że jesteś pierwszą dziewczyną, która go pocałowała. I że to było gorsze, niż mógł sądzić, ale ci wybacza. Pyta też, co teraz?

Spojrzała na wąski wylot jaskini.

– Teraz będziemy zabijać.

Zwabiła pierwszego bandytę krzykiem i rzucaniem się po ziemi w udawanym szaleństwie. Gdy pochylił się nad nią, uwolniła ręce z narzuconych luźno więzów i zabiła go szybko, podrzynając gardło obsydianowym ostrzem tak sprawnie, jakby to był jej własny talher. Drugi strażnik zajrzał do jaskini po chwili, zaniepokojony nagłą ciszą, a ona miała już wtedy w ręku szablę. I wbrew temu, co sobie obiecywała, umarł szybko, z bronią na wpół wyciągniętą z pochwy.

W końcu nie była mściwa.

W obozowisku nie znalazła koni, na co po cichu liczyła, bandyci zabrali wszystkie na poszukiwania, udało jej się za to, gorączkowo przeszukując namioty, trafić na worek mąki i drugi, pełen suszonych owoców. Do tego sprzęt do gotowania, a nawet spory zapas końskiego łajna, krzesiwo i uschłe liście palmowe na rozpałkę. Lecz tylko pół bukłaka wody. Zatęchłej i gorzkiej.

Ani kropli więcej.


*


Jaskinia była podobna do setek bliźniaczych dziur, tak charakterystycznych dla Palca Trupa. Jakby ktoś wetknął szerokie ostrze w żywą skałę i poruszał na prawo i lewo, tworząc wąskie wejście i dość przestronną jamę, wystarczająco wygodną, by zmieścili się tam we trójkę. Przedsionek zasłoniła kilkoma uschniętymi krzakami, których pełno było wokół, i cofnęła się do cienistego, chłodnego wnętrza.

Uciekali cały wieczór i pół nocy. Korzystając ze światła księżyca i gwiazd na niebie, starała się wyprowadzić ich trójkę jak najdalej od obozowiska, a pajęcza sieć wąskich przejść, ścieżek, jarów i szczelin pożarła ich i ukryła. Deana wątpiła, czy nawet najlepsi tropiciele Issaram zdołaliby za nimi podążyć, kamienne podłoże skutecznie utrudniało prowadzenie pościgu. Niemniej na wszelki wypadek zostawiła garść fałszywych śladów, a jeśli będą mieli szczęście i wiatr znów zabawi się między tutejszymi skałami, to nawet dziesięciotysięczna armia zwiadowców nie przyda się bandytom. Kaled On Bers nie wypuszcza zdobyczy ze swoich kamiennych łap.

Odepchnęła tę myśl.

Później zrobili przerwę. Byli zbyt osłabieni, by wędrować całą noc, odpoczynek pozwolił im zebrać siły. Deana próbowała kierować się na zachód, sama nie wiedziała czemu, chyba jedyny powód stanowiło to, że wiatr sprzed trzech dni przybył z zachodu, a sądząc po ilości piasku, który przyniósł, obudził się nad wydmami otwartej pustyni. Oczywiście taki wiatr mógł przebyć setki mil, nim wpadł między skały Palca Trupa, lecz ten kierunek i tak był równie dobry, jak każdy inny, poza tym obranie sobie jakiegoś celu gwarantowało, że nie zatoczą koła i nie wpadną z powrotem w ręce porywaczy. Lepiej już uprażyć się na skalnym palenisku pustyni.

Bo to ich właśnie czekało, jeśli jakimś cudem nie znajdą czegoś do picia. Mieli jedzenie, zapas opału i koce na noc, lecz w bukłaku zostało im może pół kwarty wody. Po krótkim odpoczynku wędrowali niemal do świtu, zrobili kolejny postój, zjedli część zapasów, wypili po pół kubka wody i ruszyli dalej. Dopiero wznoszące się o świcie słońce zmusiło ich do szukania kryjówki. A że nawet głębokie jary nie gwarantowały ucieczki przed żarem lejącym się z nieba, znaleźli schronienie w jaskini.

Deana położyła się na zimnym kamieniu, otuliła pledem i uśmiechnęła kwaśno. Być może już wkrótce pożałują ucieczki. Jeśli bandyci naprawdę trafili na kolejną kryjówkę z zapasami, w ich obozie mieliby większą szansę na przeżycie. Jedyną szansę. Ale jeśliby nie znaleźli, ona i Omenar już by nie żyli. Cokolwiek się stanie, odzyskali wolność i wiedziała na pewno, że już nigdy więcej nie pozwoli sobie założyć więzów.

– Śpisz? – szept mężczyzny wyrwał ją z zamyślenia.

– Nie. Myślę. Słyszałeś coś w nocy?

– Co miałem słyszeć?

– Pościg. Okrzyki, nawoływania, tętent koni.

Parsknął.

– Nie zrobiliby tego. Jeśli byłbym na miejscu dowódcy, z pewnością nie rzuciłbym ludzi do ślepego biegania w nocy po tym labiryncie. Oglądając ciała, łatwo mógł ustalić, jak dawno uciekliśmy. Wiedział, że jedyne, co zyska, to zadeptanie śladów. Nie, poczekałbym na świt i dopiero wtedy wyruszył. Oni są konno, my pieszo, łatwo nadrobią stracony czas. Poza tym pewnie musiał zaprowadzić porządek, ludzie lubią się buntować, gdy hersztowi powinie się noga. Ale teraz… Jak daleko mogliśmy uciec?

– Osiem, dziesięć mil.

– Tylko tyle? Po całej nocy?

– Szliśmy powoli, klucząc. Wybierałam taką drogę, gdzie jest tylko goła skała. Poza tym…

– Poza tym – przerwał gniewnie – prowadzisz ślepca i dziecko, tak. Ile byś uszła sama?

– Osiem, dziesięć mil. Nie więcej.

Nie zasyczał kpiąco.

– Jesteś dziwną osobą, Deano d’Kllean – mruknął zamiast tego. – Większość tych, których znam, porzuciłaby mnie i księcia i uciekła, zabierając całą wodę.

– Wychowałeś się w dziwnym miejscu, Omenarze Kamujareh, chyba nie chciałabym się tam znaleźć. Trudno być sługą księcia?

– Trudniej być księciem z krwi awenderi, urodzonym dzięki wiedzy przez stulecia przechowywanej w księgach, w których śledzi się linie męskich potomków rodów noszących w sobie choć kroplę Krwi Agara. Bo tradycja mówi, że awenderi Pana Ognia zawsze byli mężczyznami, przez cały czas, gdy przebywał między ludźmi, nigdy nie obdarzył on Objęciem kobiety. Więc Białe Konoweryn nie ma księżniczek Krwi Ognia, a kobiety nie liczą się w jego polityce. Może poza tymi, które zajmują wysokie pozycje w Bibliotece oraz – westchnął cicho – Królowej Niewolników. Matka księcia przybyła do pałacu z zasłoniętą twarzą i nosiła ten welon przez cały czas, także podczas… aktu poczęcia, i później, w czasie ciąży. Jak widzisz, nie tylko Issaram kryją oblicza. A gdy urodziła – szczęśliwie lub nieszczęśliwie – chłopca, wręczono jej zapłatę i wydalono z miasta. Bo tradycja mówi, że nasi książęta rodzą się z ognia i krwi Agara, a nie są wypychani na świat spomiędzy rozwartych ud krzyczących i przeklinających śmiertelniczek, więc żadna kobieta na świecie nie może przyjąć tytułu matki Dziecięcia Ognia. Zresztą, gdyby któraś spróbowała, czeka ją wrzucenie w Oko, kiedyś robiono tak z każdą z nich, lecz trzysta lat temu okazało się, że linie krwi słabną. Trzeba było zmienić… podejście, bo Oko odrzucało kolejnych kandydatów. Wybuchła wojna domowa, zapoczątkowana przez Słowiki, która rozbiła królestwo Daeltr’ed na kilka księstw i zmiotła część Rodów Wojny. Ja… wybacz, że mówię tak chaotycznie… Książę nigdy nie skarżył się na swój los.

– A jeśli urodzi się dziewczynka?

– Odsyła się ją na prowincję, a Świątynia i Biblioteka wpisują dziecko do Ksiąg Krwi. Może za pokolenie albo dwa jej córka lub wnuczka odwiedzi pałac z zasłoniętą twarzą.

Deana nie wytrzymała.

– Słyszałam, że na północy, w Meekhanie, hodują w ten sposób konie.

Zaśmiał się.

– Tak. Masz rację. Dlatego lepiej być sługą księcia niż nim samym. Dziś Laweneres jest drugi w kolejce do tronu, jego rola sprowadza się do przejeżdżania ulicami miasta na grzbiecie słonia i pozdrawiania tłumów, resztę zaś czasu spędza na próbach niewplątania się w pajęczą sieć, tkaną przez Świątynię Ognia, af’gemidów Słowików, Bawołów i Trzcin czy pałacowe koterie związane z gildiami kupieckimi, cechami rzemieślniczymi i starą arystokracją. A nawet z Wielką Biblioteką.

– To dużo zajęć jak na tak młodego chłopca.

– Owszem. Lecz to jeszcze nic, bo jeśli jego brat nie zostanie pobłogosławiony męskim potomkiem, a na razie do tego nie doszło, książę będzie zmuszony do odbycia… czy raczej sparzenia się z jakąś przestraszoną dziewczyną, której twarzy nie ujrzy i do której nie będzie mu się wolno odezwać. A wtedy zostanie oficjalnie uznany za Błogosławionego i jego problemy dopiero się zaczną. Dwór w Białym Konoweryn to kłąb skąpanych w oliwie żmij.

– Więc to dlatego uznał, że lepiej zaryzykować śmierć na pustyni?

Tłumacz zaśmiał się.

– Tak. Pewnie masz rację. Nie zostawisz nas? – rzucił nagle.

– Nie. Jesteście moimi laagvara. To coś znaczy.

– A co znaczy to, że sypiasz z szablą przy boku?

Delikatnie pogładziła pochwę zdobycznej broni.

– Że zawsze jest jeszcze jedna droga ucieczki z tej pustyni.

– Ale…

– Śpij już, wielomówco. Jesteś gadatliwy jak stara kobieta.

Omenar nie odezwał się już więcej, a gdy nadszedł wieczór, obudziła ich i poprowadziła dalej.

Загрузка...