Interludium

Mężczyzna poruszył się i jęknął, po chwili zacharczał i zarzęził. Wreszcie, parskając i siejąc wokół kropelkami czerwieni, złapał oddech, po czym przetoczył się na brzuch. I zaczął pełznąć, powoli, wysuwając przed siebie prawą rękę, wczepiając się paznokciami w ziemię i ciągnąc resztę ciała. Lewa ręka, niemal odrąbana w łokciu, sunęła za nim niczym jakiś potworny płód połączony z ramieniem pępowiną ścięgien i resztek skóry. Jej palce drgały jak kończyny owada.

Yatech przerwał czyszczenie miecza, podniósł się i podszedł do tego, kto jeszcze przed chwilą był aktorem, komediantem, członkiem nieźle prosperującej trupy. Przykląkł mu jednym kolanem na plecach, przycisnął sztych do podstawy czaszki.

– Nie ruszaj się, to pójdzie szybko – mruknął.

Nie wiedział, czy mężczyzna jest w stanie go zrozumieć, ale ukłucie w szyję musiało mu powiedzieć wszystko, bo znieruchomiał i, o dziwo, przycisnął brodę do piersi, odsłaniając kark. Czarna klinga weszła gładko między kręgi, przecinając rdzeń i kończąc mękę. Yatech wyrwał broń, strzepnął energicznie i przejechał szmatką po głowni. Gest niepotrzebny, bo do ostrza podobnego do wulkanicznego szkła krew się nie lepiła. Ani nic innego. Ale takie nawyki pozwalały zająć ręce i odrywały myśli od innych spraw.

Szloch z prawej strony kazał mu się odwrócić. Jedenaście dusz – cztery kobiety i siedmioro dzieci – siedziało pośrodku polanki, zbite w gromadkę, tuląc się i płacząc. Ich oczy wypełniała mieszanina pustki, szoku i obłędu; jeszcze przed kwadransem miały mężów, ojców, braci i kuzynów, a teraz z całej Oszałamiającej Trupy Komedii Saweronego został tylko tuzin członków z jednym mężczyzną, który klęczał przed tą dziwną, czarnowłosą dziewką i drżącymi rękami wręczał jej oprawioną w drewno księgę.

Yatech wrócił na swoje miejsce pod ścianą wymalowanego w lecące ptaki wozu, ale nie usiadł. W spojrzeniu jednej z kobiet ujrzał rodzącego się demona, zapowiedź przemocy, szału, który może w każdej chwili pchnąć ją do czegoś nierozsądnego. Obserwował szczupłą dłoń, macającą coś za pazuchą.

– Które jest twoje? – rzucił głośno, przyciągając jej wzrok. Tak, miał rację, obłęd i nienawiść prawie przyszpiliły go do wozu.

– Co?

– Dziecko? Które jest twoje?

Wskazała małą, może pięcioletnią dziewczynkę, która rozglądała się wokół spojrzeniem noworodka, ostatni kwadrans odarł ją ze wszystkiego, być może nawet ze zdrowych zmysłów.

– Pilnuj jej. Może zrobić coś głupiego.

Wsunął miecz do pochwy i wskazał oczyma kogoś za plecami kobiety.

Ta odwróciła się i pobladła. A potem pochyliła do przodu, powoli, jak padające drzewo, aż oparła się czołem o ziemię. I zastygła tak, wstrząsana bezgłośnym szlochem. Najwyraźniej jeden z tych, którzy próbowali uciekać, był jej bliskim krewnym.

Iavva wyszła zza kępy krzewów jak zwykle bezszelestnie, z tą swoją instynktowną, niewymuszoną gracją. Jakby wiedziała z góry, gdzie postawić stopę, by nie trzasnęła gałązka, nie zaszeleściły liście. Oba jej sztylety tkwiły schowane w pochwach na udach, a krótką szablę miała za pasem, ale to było bez znaczenia. Przed kilkunastoma minutami udowodniła, że nawet z nożem na gardle jest sto razy groźniejsza niż większość wojowników z bronią w ręku. A teraz, wracając do obozowiska, pokazała też, że ucieczka przed nią również nie ma sensu.

Przypatrzył jej się dokładnie, szukając śladu zmęczenia, zaskoczenia, złości lub gniewu, czegokolwiek, co powinien czuć człowiek, który przed chwilą musiał stoczyć morderczą walkę. Nic. Od chwili, gdy schwytali ją w tym ponurym zamku, odkąd Mała Kana wplotła w jej niemal białe włosy pasmo swoich, czarnych jak noc, i nadała imię, Iavva szła za nią, wykonując każdy rozkaz. Lecz nie odzywała się ani słowem; nigdy, nawet w czasie najzacieklejszej walki, nie wydała z siebie dźwięku głośniejszego niż szybki oddech. Była cicha jak sama śmierć. I podobnie skuteczna.

Oderwał wzrok od jasnowłosej zabójczyni i omiótł spojrzeniem okolicę: siedem wozów, dwa dogasające ogniska, rozwieszone między drzewami sznury z suszącą się bielizną, po prostu sielanka. I tylko tuzin trupów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, psuł widok, ale to, co się tu wydarzyło, to była cena, jaką zapłacili za swój wybór. I to wcale niewygórowana.

Yatech i jego dwie towarzyszki zorientowali się, że coś jest nie w porządku, już w chwili, gdy zbliżali się do obozowiska. Na spotkanie wybiegły im tylko starsze dzieci, ośmio, dziesięcioletnie. I choć uśmiechały się i pokazywały różne sztuczki, takie jak żonglowanie i akrobatyczne wygibasy, ich ruchy były nerwowe, a grymasy wykrzywiające usta sztuczne. W obozie zaś, wewnątrz kręgu wozów, choć mężczyźni szczerzyli się szeroko, a zarządzający wszystkim starzec powitał ich, rozkładając radośnie ręce i zapraszając na posiłek, utwierdzili się w swoich podejrzeniach, bo kobiety trzymały wszystkie maluchy przy sobie i nie zbliżały się, jak wcześniej, na widok gości.

Potem wszystko poszło szybko.

Ledwo zsiedli z koni, kilku mężczyzn rzuciło się ku nim z krótkimi mieczami, nożami, siekierkami i pałkami, jednemu udało się nawet zajść Iavvę od tyłu i przyłożyć jej ostrze do gardła.

Mała Kana uśmiechnęła się wtedy, a był to jedyny szczery uśmiech, jaki zagościł w okolicy, i zaczęło się zabijanie.

Ten, który trzymał nóż na gardle Iavvy, zginął pierwszy, z dłonią przeszytą sztyletem o mlecznej klindze i brzuchem rozprutym od krocza po mostek.

Yatech pamiętał, że nie czekał na ciąg dalszy, jego yphiry wyskoczyły z pochew może o ćwierć mrugnięcia oka później niż sztylety jasnowłosej, ale to do nich należała druga, trzecia i czwarta śmierć w tym obozie. Bitewny trans wypełnił jego ciało w pół kroku i pchnął na krwawą ścieżkę.

W mniej niż dwadzieścia uderzeń serca było po wszystkim.

Ostatni trzej napastnicy, widząc rzeź kamratów, zatrzymali się i uciekli w las. Mała Kana rzuciła Iavvie tylko jedno słowo, a Yatechowi wskazała resztę mieszkańców obozu, kobiety i dzieci.

– Zbierz je w jednym miejscu. Szybko.

Zebrał, odrywając wyjące kobiety od konających mężczyzn. Nie miał dla nich specjalnego współczucia – mimo że nie był już Issaram, nie zasłaniał twarzy i nie odmawiał kendet’h, trudno wyrwać się poza pewien sposób postrzegania świata. Przyjechali tu na umówione spotkanie, więc byli gośćmi. A prawo gościnności powinno być nienaruszalne i jego złamanie musiało mieć swoją cenę. Tam, gdzie Yatech dorastał, pojmowało się takie rzeczy raczej sercem niż rozumem, ale chyba przez to właśnie zostawały one w człowieku na całe życie.

A jeszcze głębiej, mocniej, rozumiało się to, że plemię, klan czy ród są swego rodzaju jednym ciałem, więc konsekwencje niepowodzeń powinny dosięgnąć każdego jego członka. Ta grupa wyniosłaby zapewne wspólną korzyść, gdyby ich atak się udał, więc słuszne jest, że razem przyjmują na siebie także cenę klęski.

Teraz stał, opierając się o burtę wozu, i obserwował, jak Iavva zajmuje miejsce przed stłoczoną grupką, zupełnie obojętna na ich szlochy, a Mała Kana przegląda wręczoną jej przez starca księgę. To po nią tu przyjechali.

Dziewczyna siedziała na zwalonym pniu, trzymając manuskrypt na kolanach, a mężczyzna klęczał przed nią i nie śmiał podnieść wzroku. Wolumin był olbrzymi, miał jakieś dwadzieścia cali wysokości i piętnaście szerokości, a skórzany grzbiet nie dałby się objąć jedną dłonią. Taka księga, gdyby oprawić ją w najdroższe drewno, złoto i drogie kamienie, stanowiłaby ozdobę każdego klasztoru albo świątyni, więc zupełnie nie pasowała do leśnej polanki z dala od ludzkich siedzib. Ale jego czarnowłosa pani wydawała się zadowolona.

– Jak udało się Wielkie Zgromadzenie? – zapytała starca takim tonem, jakby ostatni kwadrans nigdy się nie wydarzył.

Mężczyzna otworzył i zamknął usta, nie wydając żadnego dźwięku.

– Przyjechali Niesamowici Żonglerzy i Akrobaci Amziciego? Pamiętam ich występ sprzed trzech lat. – Kanayoness zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń. – Byli olśniewający. Zwłaszcza taki jeden młody blondyn. Nie znam jego imienia, ale powinieneś kojarzyć, o kim mówię, miał rozcięte ucho i zaczesywał włosy na bok głowy, by to ukryć. Moim zdaniem niepotrzebnie, taka blizna dodawała mu uroku. Wiesz może, jak się nazywa? – Obdarzyła starca swoim najbardziej olśniewającym uśmiechem.

Yatech widział już takie zmiany jej nastrojów wiele razy. Wyglądała teraz jak młoda panienka, próbująca wyłudzić coś od swojego dziadka przymilaniem się i urokiem podlotka. Tymczasem przywódca nieistniejącej już trupy teatralnej wpatrywał się w nią z miną człowieka, który próbuje się obudzić z jakiegoś przerażającego koszmaru.

– O… – Dziewczyna zerknęła na kolejną kartę w księdze, tracąc nagle zainteresowanie starcem. – To jest bezużyteczne, ten oszust musiał namalować to na podstawie cudzego opisu.

Energicznym ruchem wyrwała kartkę i rzuciła na ziemię.

– No to jak? Wiesz, jak ma na imię?

Mężczyzna nie odpowiedział.

– Keru’weln, podejdź tu.

Yatech westchnął i oderwał się od ściany wozu.

– Wyjmij miecz.

Wyjął.

– Przyłóż mu do ucha.

Wykonał polecenie, obserwując, jak w oczach Małej Kany zapalają się figlarne iskierki.

– Obetnij je.

Starzec jęknął i drgnął, a ciemna klinga lekko nacięła mu skórę i zabarwiła się czerwienią.

Yatech oderwał miecz od głowy mężczyzny, strzepnął krótko i wsunął do pochwy.

– Skończyłaś?

Uśmiechnęła się znowu, tak że człowiek miałby ochotę roztopić się w tym uśmiechu. Przynajmniej do chwili, gdy nie spojrzał jej w oczy.

– Znów nieposłuszeństwo?

– Nie może być nieposłuszeństwa w sprawie, której przysięga lojalności nie obejmowała. Ale… – Szturchnął starca nogą. – Radzę odpowiadać. Moja druga towarzyszka robi wszystko, co jej każą.

Mężczyzna pochylił głowę.

– Lirin – wyszeptał. – Nazywa się Lirin, pani.

– Ten blondyn z przyciętym uchem? Ładnie. Brzmi prawie jak leuwree, co w anguańskim znaczy „dumnie kroczący”. Zresztą to by do niego pasowało, pięknie chodził po tej linie. Keru, chodź tutaj.

Czuł podskórny dreszcz, gdy skracała jego nowe imię. Imię, na które reagował, lecz do którego się nie przyzwyczaił, wciąż myślał o sobie jako o Yatechu d’Kllean. W gruncie rzeczy jej wymysły i zabawy nie miały dla niego znaczenia. Ale gdy zwracała się do niego w ten sposób, wiedział, że kiedy spojrzy jej w oczy, zobaczy to łuskowate coś, wynurzające się z głębi, by rozejrzeć się po świecie.

Podszedł, skupiając się na księdze. Nie wyjaśniła, do czego jej potrzebuje, tak jak wcześniej nie powiedziała, z jakiego powodu wybierają się w długą, trwającą wiele dni wędrówkę, na której końcu, w głębi lasu spotkali grupę aktorów i kuglarzy. A on nie pytał. Minęło kilka miesięcy wspólnej podróży, jeszcze kilka, a skończy się jego służba. Co będzie potem? Nie zastanawiał się nad tym. Liczyło się tylko to, by zobaczyć kolejny świt.

Wolumin wypełniały rysunki. Ilustracje wykonane najwyraźniej przez różnych ludzi, różnymi sposobami i na różnych materiałach. Yatech widział pergamin pokryty zawijasami czerwonego i czarnego tuszu, z których dopiero po uważnej obserwacji wyłaniał się widok górskiej grani i przycupniętego na niej zamku. Obok, na grubej karcie czerpanego papieru, pysznił się miejski zaułek, ciemny i duszny, otwierający się na niewielki plac zapełniony straganami. Kanayoness przewracała poszczególne stronice, ukazując mu następne obrazy: miasto zalane światłem dogasającego słońca, rozstaje dróg z imperialnym słupem milowym, ukryta gdzieś w lesie przysadzista chałupa, sad z tysiącem drzew obsypanych bladoróżowym kwieciem, skalny palec wystający pośrodku równiny niczym ostatni ząb w starczej szczęce, wioska w dolinie.

Niektóre rysunki wykonano z cudowną wręcz doskonałością, oddawały najmniejsze szczegóły i wspaniałe kolory, inne zaś składały się z serii kresek i plam i dopiero po chwili człowiek dostrzegał w nich zarys miejsc i pejzaży. Różniły się, podobnie jak różne były materiały, na których je namalowano, od pergaminów, nie zawsze najwyższej jakości, poprzez papier, aż do cieniutkich drewnianych deseczek i płatów kory brzozowej. Dostrzegł nawet coś, co wyglądało jak kawałek materiału pokrytego woskiem, na którym ktoś pracowicie wyskrobał brzeg jakiejś rzeki.

Mała Kana przeglądała księgę strona po stronie, zatrzymując się przy każdym obrazie na chwilę i wpatrując w niego intensywnie. Czasem muskała rysunek palcami lub wodziła po nim dłonią, nie bacząc, że niekiedy rozmazuje farby. I mimo że jeszcze trzy karty zostały wyrwane i ciśnięte na ziemię, wyglądała na usatysfakcjonowaną.

– Dobra robota – pochwaliła nie wiadomo kogo. – Nie myliłam się, że w aktorach i kuglarzach drzemią rozliczne talenty. – Spojrzała na Yatecha, unosząc pięknie zarysowane brwi. – Nie zapytasz, po co nam ta księga?

Wzruszył ramionami. Już kilka razy podróżował z nią przez portale, których bramy zakotwiczone były w miejscach uwiecznionych na malunkach. Nie musiał pytać.

– Nie zapytasz – skonstatowała z pewnym rozbawieniem. – Bo wiesz, że chciałabym, żebyś zapytał. Robisz mi na złość? Za co? Za wczorajsze lanie?

Wczorajsze lanie. Iavva nie walczyła już tylko swoimi sztyletami, teraz posługiwała się także szablą, a on nawet w bitewnym transie ledwo potrafił odpierać jej ataki. Ale uczył się. Cały czas się uczył. Nie, w ich treningach role ucznia i mistrza nadal się nie zmieniły, ale on nie przejmował się porażkami. Więc nie chodziło o kolejne upokorzenie.

– Nie. Po prostu nie jestem ciekaw odpowiedzi. Dostałaś to, po co przyjechaliśmy?

– Jak widzisz. – Wskazała księgę. – A nawet więcej. Niektóre z tych rysunków to prawdziwe cudeńka, w które ich twórcy włożyli całe serce.

– A to ma znaczenie?

– I to jakie, mój Noszący Miecze. I to jakie.

W jej dłoniach pojawił się kolejny rysunek, w którym Yatech rozpoznał szkic stworzony przez martwego już barona. Mała Kana pieczołowicie umieściła go między innymi malunkami, zamknęła wolumin i poklepała drewniane okładki.

– Gotowe. No, prawie.

Spojrzała na starca.

– Brakuje przynajmniej sześciu rysunków, które zamówiłam. Ile grup nie dotarło?

– Trzy. Trzy, pani.

– Najwspanialsza Kompania Saloge, Trzech Braci i Pies i…?

– Wesoły Fendes i Jego Dziewczęta, pani.

– Tak, właśnie on. Była u niego jedna taka czarnulka, która miała w palcach talent do rysika. Liczyłam na jej rysunki spod Gór Pożegnania. Dotarli tam w ogóle?

– Nie wiem. – Mężczyzna potrząsnął głową. – Nie przyjechali na Zgromadzenie.

– Wiem, już mówiłeś. – Kanayoness uśmiechnęła się łagodnie. – Powiedz, było tak pięknie i kolorowo, jak trzy lata temu? Namioty, występy, licytacja sztuczek, pojedynki linoskoczków i połykaczy ognia, przedstawienia do białego rana?

– Tak… tak, pani. – Starzec nagle ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się cichym, szarpiącym uszy łkaniem. – Tak było.

– I chciałbyś tam wrócić? Za kolejne trzy lata?

Albo skinął głową, albo zgiął się niżej, szlochając.

– Więc dlaczego przyszło ci do głowy, żeby nas napaść? Kto ci o nas powiedział? Kto kazał schwytać?

Ton jej głosu nie zmienił się ani na jotę, ale Yatech wiedział, że jeśli teraz spojrzy jej w oczy, ujrzy ciemność. Lodowatą i bezwzględną.

– Czekaj… Nie mam cierpliwości ani czasu na takie pytania. Nie mam też ochoty ryzykować, że mnie okłamiesz. Zrobimy tak…

Nie drgnęła nawet, a starzec nagle pochylił się do przodu i zarył twarzą w ziemi, jakby ktoś nadepnął mu na kark.

– Nie ruszaj się albo wyrwę ci duszę z ciała przez nos i ją przepytam. Ilu ich było?

Wojownik pamiętał, jak raz spróbowała tego na nim. Wrażenie, jakby lodowata dłoń zaciskała mu się na potylicy, budziło go ze snu jeszcze przez wiele nocy. Ale wtedy była najwyraźniej delikatna, bo teraz dotykający czołem ziemi mężczyzna wyglądał, jakby zaraz miał skonać.

– Je… jeden… pani. Na Zgromadzeniu. Pytał… o czarnowłosą dziewczynę podróżującą z jednym issarskim strażnikiem. Pytał, czy ktoś czegoś nie widział, nie słyszał plotek, nie zauważył czegoś dziwnego…

– I dowiedział się czegoś?

– Wszystkiego. Wszystkiego o wszystkim, pani.

– Wszystkiego o wszystkim – powtórzyła zamyślona. – Czyli niczego. Kupił cię?

– Nie. Nie wiedziałem, że to ciebie szuka. Ty byłaś trzy lata temu z nami na Zgromadzeniu. Razem z trupą Sageliego. A on przedstawił cię jako swoją uczennicę. Dopiero potem… w drodze tutaj zaczęliśmy myśleć. Ten mężczyzna… pytał o dziwne rzeczy, o których mogliśmy słyszeć w czasie wędrówek. Ale dziwne było to, co zrobiłaś trzy lata temu. Pierwszy raz ktoś zamówił obrazy miejsc, w które przyjeżdżamy, i to jeszcze u prawie wszystkich grup na Zgromadzeniu. Płacąc połowę złotem, z góry. I nie przyjechałaś w tym roku, tylko wysłałaś wiadomość, żebym ci przywiózł te malunki. Zaczęliśmy coś podejrzewać. Pani, ja… my… nie chcieliśmy ci zrobić krzywdy. Chcieliśmy tylko…

– Schwytać i sprawdzić, czy to mnie szukają. I wziąć zapłatę, jeśliby rzeczywiście tak było. Ile proponował?

– Trzy… trzy tysiące orgów.

Nawet jeśli suma zrobiła na niej wrażenie, nie pokazała tego po sobie.

– Za tę dziewczynę i jej issarskiego strażnika?

– Tylko za ciebie, pani. Tylko za ciebie.

Yatech kątem oka złowił jej rozbawione spojrzenie. Wzruszył ramionami. Próbowali, nie udało im się, jakie znaczenie ma, kogo chcieli zabić?

Kanayoness nachyliła się nad starcem.

– Kim był? Tak naprawdę? Wiem, że wiesz, albo się domyślasz.

– Szczur… Imperialny Szczur, pani.

– Jesteś pewien?

– Damne… Wielki Żongler… wódz Zgromadzenia tak powiedział. Zebrał wszystkich przywódców trup i rzekł, że to Szczur i że włos z głowy spaść mu nie może. Żadnego wypadku z widłami czy stratowania przez konia. Powiedział, że dostał ostrzeżenie z samej Nory, iż to nie czas na żarty. I tyle. Imperium cię szuka, pani.

Podniósł się powoli, a raczej to ona pozwoliła mu się podnieść, i spojrzał jej w oczy. Uśmiechnęła się.

– Mnie? – Zimne okrucieństwo tego kłamstwa cięło jak nóż. – A skąd ci przyszło do głowy, że to ja jestem dziewką, o którą im chodzi? Mój strażnik nie zasłania twarzy jak Issarowie, a moja towarzyszka pochodzi z miejsca, o którym nawet nie słyszałeś. To nie mnie szukają. Przykro mi.

Wzruszyła ramionami, i chyba prostota tego gestu złamała starca do końca. Mężczyzna skulił się, jakby wypowiedziane słowa były kopniakami trafiającymi go w brzuch, po chwili znów uniósł głowę, ale nie patrzył już na Małą Kanę, tylko na ciała dwóch młodzieńców, leżące w takiej pozycji, jakby zmorzył ich nagły sen.

– Tak. – Kanayoness pokiwała głową. – Umarli bez potrzeby. I to jest twoja wina. Gdybyś dostarczył obrazy i wziął zapłatę, jutro wieczorem pilibyście za łatwo zarobione pieniądze. A tak…

– Suuuukaaaaa!!!

Demon, którego Yatech dostrzegł wcześniej w oczach tamtej kobiety, obudził się z rykiem. I to nie sam. Wojownik ledwo zdążył odwrócić głowę i sięgnąć po miecze, gdy dwie, trzy, nie, wszystkie cztery kobiety zerwały się i runęły na Iavvę, krzycząc coś głosami przepełnionymi szaleństwem. Jej sztylety były szybsze od atakującego węża, ale pchnięcia mlecznych ostrzy zdawały się nie robić na atakujących wrażenia.

Kobiety zdołały ją dopaść, dwie miały noże, trzecia unosiła w dłoni kamień, a czwarta drewnianą pałkę. Przewróciły dziewczynę i cała piątka potoczyła się po ziemi.

Zgrzyt ostrza wyciąganego z pochwy sprawił, że Yatech wyhamował w pół kroku, obrócił się i ciął. Uderzył tak szybko, że zakrzywione klingi wyglądały niczym smuga cienia, a starzec wpadł w ten cień i został przez niego rozrąbany. Prosty nóż wypadł mu z dłoni.

Mała Kana spojrzała na Yatecha, nie, przez niego, w stronę reszty więźniów, a ciemność wypełniała jej oczy.

Oghor.

To było to słowo, które powiedziała, gdy trzech mężczyzn próbowało uciec w las.

Zabij.

Odwrócił się i runął w stronę Iavvy.

Jasnowłosa podniosła się właśnie z ziemi, leżące obok niej ciała wyglądały, jakby setka pijanych szermierzy ćwiczyła na nich ostrość swojej broni, i już biegła ku dzieciom. Przemknęła między dwójką najstarszych, które próbowały się zerwać i uciec, a jej sztylety zatoczyły krótkie łuki i chłopiec oraz dziewczynka zakręcili się w powolnym, koszmarnym piruecie, a potem upadli, też powoli, z oczyma wypełnionymi odbiciem kołyszących się nad nimi drzew.

Chłopczyk, może sześcioletni, otworzył usta w krzyku, który nigdy się nie narodził, bo białe ostrze zdusiło go, trafiając malucha w szyję. Dwójka następnych dzieci umarła bez mrugnięcia, dwie małe kukiełki, którym ktoś podciął sznurki.

Iavva wyhamowała i odwróciła się w stronę ostatniej dwójki, tej pięcioletniej dziewczynki, której matka wybrała śmierć, i młodszego malucha o nieokreślonej płci. Dzieci patrzyły przed siebie wzrokiem, w którym nie było iskry świadomości.

Yatech w biegu wsunął yphyry do pochew, dopadł do dziewczyny i pchnął oburącz.

Poleciała w tył, zmieniając upadek w przewrót przez ramię, jakby, na litość wszystkich bogów, ćwiczyli to przez ostatnie miesiące, i stanęła przed nim ze sztyletami w dłoniach. Doskoczył i zaatakował jeszcze raz. Zrobiła unik, ale zdołał złapać za luźną szatę na jej piersi i szarpnąć. Tym razem zadziałała jego większa masa, wybił ją z równowagi, podciął i przerzucił przez biodro.

Sama go tego nauczyła.

Iavva przetoczyła się płynnie i już stała przed nim.

Ale po raz pierwszy od wielu dni spojrzała mu prosto w oczy.

Jasna twarz, jasne włosy, brwi i rzęsy. I tęczówki tak blade, że w pełnym świetle zlewały się z białkami oczu. Tak jak teraz. Dwa czarne punkciki źrenic patrzyły na niego uważnie, z intensywnością rzadko spotykaną nawet na placu pojedynkowym.

Iavva zawsze patrzyła w ten sposób. Ubierając się, dokładając do ognia, nalewając wina do kubka i obserwując kołujące na niebie ptaki. Jakby każda czynność, nawet najbanalniejsza, angażowała jej uwagę w całości. Mała Kana powiedziała raz, że ich towarzyszka jest tym, co w danej chwili robi.

A teraz zabijała.

I patrzyła wprost na niego.

– To się nazywa dylemat.

Głos Kanayoness dobiegł gdzieś z lewej, Yatech nie zaryzykował spojrzenia w tamtą stronę. Jedno mrugnięcie, a Iavva runie ku ostatniej dwójce dzieci. Sięgnął po yphyr, jeden – jeśli chciał ją powstrzymać, nie zabijając, musiał mieć wolną dłoń.

– Ona wie, że nie wolno jej cię zabić ani okaleczyć. A jednocześnie otrzymała rozkaz i nie może go wykonać. Uważaj z tym mieczem, jeśli ją skaleczysz, przestanie być miła.

Yatech nie odpowiedział, wpatrując się w przeciwniczkę. Czarne szpile źrenic świdrowały go bez ustanku.

Ruszyła nagle, bez najmniejszego sygnału, zrobiła pół kroku w lewo, a gdy drgnął w tamtą stronę, runęła w drugą. Ale znał tę sztuczkę, już widział ją raz i drugi, więc tylko wyciągnął rękę, złapał dziewczynę za krótkie włosy i zatrzymał, aż od szarpnięcia zatrzeszczały jej kręgi szyjne.

– Ojojoj, to musiało boleć.

Zignorował Małą Kanę. Pociągnął Iavvę w tył i znów stanął między nią a dziećmi.

– Odwołaj ją.

– Dlaczego? To oni nas zaatakowali. Nigdy nie słyszałeś o tym, że we wrogim plemieniu zabija się też kobiety i dzieci? Żeby nie wyrośli z nich mściciele? Twój lud też tak czyni.

– To co innego.

– Dlaczego?

Nie potrafił odpowiedzieć. Niekiedy, zwłaszcza w czasie korowodów krwawych zemst, które wymknęły się spod kontroli tak, że nawet żelazne łańcuchy Praw Harudiego nie potrafiły ich spętać, Issaram też potrafili wybić wrogi ród do ostatniego członka. Ale robiono to wyjątkowo rzadko, Yatech nie słyszał o takim przypadku za życia swojego ani swoich rodziców. Tu jednak było inaczej. Te dzieci nie potrafiły się bronić, a ich wina była winą rodziców, którzy już nie żyli.

– Najpierw każesz mi zapomnieć, skąd pochodzę, a potem próbujesz przekonać – czym? Prawami ludu, do którego już nie należę? Nie jestem już Issaram. Jestem Keru’weln, ja tylko noszę twoje miecze.

Na znak, którego nie widział, jasnowłosa zabójczyni schowała sztylety i zastygła bez ruchu. Wiedział, że to nie ma większego znaczenia.

– Po prostu je zostaw – dodał. – Dostałaś, co chciałaś, więc zwyczajnie odjedźmy już stąd.

– Nie – głos Kanayoness nabrał nagle nowej, mrocznej barwy. – Nie jestem aż tak okrutna.

Iavva ruszyła, a w jej dłoni błysnęła szabla. Yatech odbił, jeden, drugi, trzeci cios, dopadła go, kopnęła w kolano, pchnęła barkiem, przydeptując stopę. Poleciał na plecy, przedłużył ten ruch, zamieniając go w przewrót przez bark, na chwilę stracił dziewczynę z oczu.

Ruch z lewej.

Delikatny jak muśnięcie spadającego liścia dotyk.

Szybsza niż myśl kontra.

Czarna klinga zmieniająca się w cienistą smugę.

Cichy pisk.

Zamarł w przyklęku, z mieczem zatrzymanym w jakimś nienaturalnym półruchu, patrząc na obsydianowe ostrze. Tylko na nie.

Żeby nie patrzeć na to, co leżało trzy kroki od niego, trzymając się za rozcięty brzuch. Na to, co bezgłośnie skuliło się w pozycji płodowej i zamarło, wstrząsane drgawkami.

– Iavva, stój – głos Małej Kany zdawał się dochodzić z daleka, zza pikowanej kurtyny. – Zostaw.

Wojownik spojrzał na jasnowłosą, stojącą niemal w zasięgu miecza, z ciałem ostatniego dziecka u stóp. Jej szabla zabarwiła się czerwienią.

Dziewczynka, którą zranił, zwinęła się mocniej, objęła kolana rękoma. Zamknęła oczy.

– Odjeżdżamy. Natychmiast. Iavva jedzie ze mną. Ty możesz zostać, żeby posprzątać.

Nawet nie spojrzał w jej stronę.

– To odludne miejsce – kontynuowała. – Ponad trzydzieści mil do najbliższej wioski. Lisy, wilki i zdziczałe psy wkrótce się zjawią. Spójrz w niebo, heroldowie trupożerców już roznoszą wieści.

Nie musiał patrzeć, chrapliwe głosy kruków i wron rozlegały się nad koronami drzew od dłuższej chwili.

Wstał, strzepnął klingę i wsunął ją do pochwy. Usłyszał parskanie koni i skrzyp uprzęży.

– Jedziemy na południe ścieżką, która znasz. Zatrzymamy się na postój tam, gdzie poprzednio. Pospiesz się albo wilki cię wyręczą.

Miękki stukot kopyt po leśnej ściółce zaczął się oddalać.

Yatech podszedł do dziewczynki i przyklęknął. Nie otworzyła oczu ani nie zadrżała pod jego dotykiem. Oddychała płytko.

– Opowiem ci bajkę – wyszeptał, chociaż był pewien, że go nie słyszy. – O pustynnym lisie, jego żonie, zagubionych dzieciach i duchu słońca. Nie martw się, nie jest długa. I wszystko dobrze się kończy. Wszyscy wracają do domu.

Ujął mocniej rękojeść yphira.

Загрузка...