Rozdział 14
Morze szumiało, liżąc plażę drobnymi falkami. Deana siedziała na piasku i nie odrywała wzroku od wody. Nieskończoność. Cierpliwość. Spokój. Jakby patrzyła w twarz bóstwa. Nie Bliźniąt Mórz, tych kapryśnych, złośliwych dzieci, lecz dostojnego, starszego niż świat bytu, który wie, że pośpiech jest ojcem głupoty, a na wszystko przyjdzie odpowiednia pora.
Jakby stała przed obliczem Matki.
To było dziwne, że musiała dopiero uciec z pałacu, by odnaleźć to miejsce. Wcześniej widziała tylko port, brudny i śmierdzący niczym koszula starej ladacznicy, hałaśliwy jak jej pijacki śmiech. Tamtejsze morze, jeśli można było je tak nazwać, kryjące się między brzuchami statków, wyglądało niczym tłusta zupa ugotowana z resztek znalezionych w rynsztoku. Jednak teraz, na plaży milę za miastem, z bezkresem wód tulących się do horyzontu, wiedziała, że zaczęła od złej strony. To jakby oglądając rasowego konia, skupić wzrok na miejscu, gdzie na skórze usiadł mu bąk. Dla morza port nic nie znaczył, wystarczyłby jeden porządny sztorm albo wielka jak góra fala wznosząca się od dna, by w jednej chwili zmyć tę obrzydliwość z brzegu.
Tylko po co?
Nieskończoność. Cierpliwość. Spokój.
Na wszystko przyjdzie pora.
Zamknęła oczy, wsłuchując się w łagodny szum. Czy to właśnie czekało na końcu drogi każdego Poszukującego? Pamiętała kilka osób z afraagry, które wyruszyły na pielgrzymkę i wróciły odmienione. W ich oczach gościł spokój, ruchy traciły nerwowy pośpiech, uśmiechy potrafiły być irytująco pobłażliwe. Jestem tylko małą falką w nieskończonym tańcu wieczności. Ale to nie znaczy, że jestem mniej ważny niż ci, którzy byli przede mną, i ci, którzy nadejdą po mnie.
Medytacje w Kan’nolet przynosiły takie dary. I wpatrywanie się w monotonne trwanie morza również.
Minęło dwadzieścia osiem dni od chwili, gdy opuściła… uciekła z pałacu. Zabrała tylko podstawowe rzeczy, ubranie, garść pieniędzy, broń. Przy talherach zawahała się na mgnienie oka, ale w końcu była przecież ich właścicielką. Tańczyła z nimi od miesięcy, dała nowe pochwy, rękojeści naznaczyła odciskami własnych dłoni. W końcu – teraz już potrafiła się uśmiechnąć do tego wspomnienia – zimny pragmatyzm wygrał z porywem serca, bo człowiek bez broni jest tylko w połowie wolny.
Znikła nocą i krążyła po mieście aż do świtu. Następny dzień spędziła w karawanseraju, na widoku, szukając noclegu do wynajęcia i wypytując o pierwszą karawanę, która wyrusza na północ. Nie liczyła na to, że coś znajdzie, sezon wędrówek jeszcze się nie zaczął, ale musiała coś robić, być w ruchu, działać. Gdyby przystanęła na chwilę, dopadłyby ją myśli, które chciała zostawić za sobą.
Zaciskając zęby, maszerowała przez karawanseraj, a wszyscy, nawet uzbrojeni po zęby weterani setek wędrówek przez pustynię, schodzili jej z drogi. Ludzie tak naprawdę porozumiewają się bez słów, a jej gesty, chód, całe ciało mówiło…
Wolała nie wiedzieć, co mówiło.
Wynajęła trzy kwatery w trzech różnych miejscach, płacąc za kilka dni z góry, demonstracyjnie porozmawiała z różnymi issarskimi wojownikami, wypytując, czy znajdzie się dla niej miejsce w ich domostwach, i gdy tylko słońce schowało się za ścianę gór, wymknęła się do portu. Długie nici pałacowej pajęczyny powinny splątać się w karawanseraju w spory węzeł, a zanim ktoś je rozplącze, ona znajdzie sobie bezpieczną kryjówkę, do czasu, aż wyruszy w drogę powrotną.
Następną noc spędziła w pobliżu portu w dzielnicach, gdzie nawet Słowiki zapuszczały się co najmniej w sześcioosobowych oddziałach. To było jej mahiiuri – czas próby, niema prośba do Matki, by wskazała jej drogę. Jeśli bogini chciałaby, by ona, Deana d’Kllean z plemienia d’yahirrów, zakończyła swoją pielgrzymkę tu i teraz, z pewnością natchnęłaby serca miejscowych bandytów niezłomną odwagą. Dlatego kilka razy zatrzymywała się w podejrzanych zaułkach, nasłuchując, jak wypełnia je nabrzmiała grozą cisza. Może miało to coś wspólnego z tym, że jedną dłoń trzymała na wysokości twarzy, gotowa do ściągnięcia ekchaaru. Legendy o szalonych wojownikach Issaram szukających śmierci w walce do ostatniego tchu były żywe także na Dalekim Południu.
Ta noc była pełna rozczarowań, lecz ciotka Deany zawsze powtarzała, że mahiiuri to krzyk i tupanie nóżką rozczarowanego dziecka. Bogini nie można zmuszać, by wskazywała ci palcem, jaką ścieżkę masz wybrać. W końcu jej największym darem dla ludzi była wolność wyboru.
Lecz ta desperacka wędrówka miała i tę zaletę, że szpiedzy z pałacu, nawet jeśli któryś podjął trop Deany i odważył się za nią zapuścić w cuchnące brudem i śmiercią uliczki, zamiast śledzić jej kroki, musieli zatroszczyć się o bardziej przyziemne rzeczy. Jak choćby zachowanie życia.
Jeżeli – ta myśl była gorzkokwaśna – ktokolwiek w ogóle zadał sobie trud, by jej szukać.
A potem znalazła wioskę rybacką, której mieszkańcy z pogodnym fatalizmem przyjęli to, że zajęła jedną z opuszczonych chat, jakby obecność zamaskowanej wojowniczki była dla nich czymś zwyczajnym. I odkryła kojącą moc szumu morza, długich medytacji, modlitw o wschodzie i zachodzie słońca oraz ćwiczeń.
Po jednym z wściekłych treningów, który przerwała, gdy zorientowała się, że tkwi po pas w wodzie i ostrzami okłada fale, stała przez dłuższą chwilę, mokra od stóp do głów, zdyszana, z bronią trzymaną w drżących dłoniach. Potem wyszła na brzeg i po raz pierwszy od wielu lat wyrecytowała cały kendet’h, wszystkie modlitwy, których znaczenia kiedyś nie do końca rozumiała, lecz które teraz stały się dla niej przeraźliwie jasne.
Jesteśmy tym, kim jesteśmy. I tak już zostanie.
Wioseczkę położoną milę od miasta, składającą się z tuzina zajętych i pół tuzina pustych chat, zbudowanych z resztek wyrzuconych przez fale, zamieszkiwali niscy, ciemnoskórzy ludzie, których suanari miękko kląskał prostymi słowami i wyrażeniami. Żyli na brzegu morza od zawsze, jak zdradził jej jeden ze starszych rybaków, od chwili, gdy słońce pierwszy raz wzeszło nad światem, przecierając pełne zdumienia oczy. A gdy morze czasem zabierało ich chaty, sieci, dobytek, zaczynali wszystko od nowa, budując wioskę w innym miejscu, by ranem i wieczorem wypływać na głębinę w dłubanych łodziach, składających się z dwóch połączonych kadłubów, i łowić… nie łowić, by przyjmować dary Bliźniąt, a później wymieniać je na rzeczy, których sami nie potrafili zrobić. I oczywiście, by cieszyć się życiem.
Rybacy akceptowali ją tak, jak akceptowali wszystko, co przynosiło morze, a ona przecież przywędrowała plażą. Zasłaniała twarz? Morze nie musi się tłumaczyć ze swoich darów. A ona znalazła spokój, wewnętrzny rytm, i uczyła się cierpliwości. Po raz pierwszy od miesięcy nie miała wrażenia, że każdy ją obserwuje, ocenia, próbuje wykorzystać we własnych planach.
Kendet’h zaś, z całą swoją melodyczną recytacją oraz rytmem, jaki narzucał dniom i nocom, niósł ukojenie. Odkrywała go na nowo, każdą z sześciuset dwudziestu dwóch modlitw. Wyciszała się, uspokajała.
Teraz była po prostu awyssą, i od kilkunastu dni czekała na znak od Matki.
Echa wydarzeń w Białym Konoweryn docierały do niej przez tych, którzy dwa razy dziennie ładowali do łodzi beczki ze świeżymi rybami i płynęli do portu na targ.
Odbył się Taniec Oblubienic, gdy osiem wybranek Varaly obwożono po mieście na grzbietach słoni, oczywiście z twarzami ukrytymi pod welonami. Lud witał je radością i jedwabnymi szalami rzucanymi pod nogi zwierząt.
Książę przejechał wzdłuż murów na grzbiecie Mamy Bo i rzucał w tłum drobne złote monety.
Af’gemid Bawołów został obwołany zdrajcą, bo trzy razy nie stawił się na wezwanie Pałacu.
Plotki, rozpuszczane nie wiedzieć przez kogo, mówiły, że Laweneres nie spełnił jeszcze swojego obowiązku wobec żadnej ze Świętych Dziewic.
W całym mieście powoływano pod broń oddziały nuawachi, a dla słoni szyto nowe zbroje.
Dwie plantacje zostały spalone do cna przez niewolników.
Af’gemid Trzcin został wezwany do pałacu.
Liczący tysiąc jeźdźców oddział Słowików wyruszył, by stłumić bunt w zarodku.
Kapłani Ognia ogłosili, że Kamień Popiołu miał wizję płomienia, który wyjdzie z Oka, by przywrócić sprawiedliwość i ukarać grzeszników.
Książę wydał prawo, według którego każdy niewolnik, który ucieknie i przez rok, jeden miesiąc i jeden dzień nie zostanie schwytany, odzyska wolność.
Z tysiąca jeźdźców wysłanych na południe wróciło dwustu. Niewolnicy zastawili na nich pułapkę na wąskiej grobli przecinającej podmokłe pola, gdzie konie grzęzły aż po brzuchy. Siekiery, proce, proste łuki i prymitywne piki powaliły większość Słowików, a ich szable, włócznie i pancerze zasiliły armię buntowników.
Osiem kolejnych plantacji, kopalnie w Diwires, warsztaty tkackie i farbiarskie z tamtej okolicy puszczono z dymem. Armia niewolników rosła z dnia na dzień, liczyła już ponoć dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Podobno dowodził nimi były porucznik meekhańskiej armii, Kahel–sawKirhu, demon o sercu z kamienia i duszy czarnej jak smoła. To on żywcem spalił trzydziestu szlachetnie urodzonych właścicieli plantacji, a zarządców kopalni zesłał do najniższych sztolni i kazał zawalić za nimi tunele.
Af’gemidzi Trzcin i Słowików zarządzili pełną mobilizację, we wszystkich ahyrach uzbrajano każdego, nawet młodsze Pisklęta i Gałązki oraz służbę.
Dwa oddziały Bawołów z Renete Górnego zostały pokonane w bitwie pod miastem. Niewolnicza armia zdobyła tysiąc mieczy, pancerzy, hełmów i tarcz.
Af’gemid Bawołów ogłosił, że Laweneres może nie być prawdziwym księciem, a jego prawo do tronu musi zostać potwierdzone przez całą hierarchię Świątyni Ognia, gdyż zwycięstwa zbuntowanych niewolników świadczą o gniewie Agara.
Demenaya znikła i nikt nie wie, gdzie jest.
Książę spędza każdy dzień na ucztach i pijaństwie, nie troszcząc się o los księstwa, a odezwy w jego imieniu wydaje książęcy truciciel wraz ze swoją kochanką Varalą.
Święte Dziewice wciąż pozostają dziewicami, bo Laweneres nie potrafi spełnić swojego obowiązku.
Obrar Płomienny, Wielki Książę Kambehii prowadzony przez święty gniew samego Agara, pokonał niewolników, którzy zbuntowali się na jego ziemiach, i zaprowadził tam porządek.
W Białym Konoweryn niektóre dzielnice stały się niebezpieczne dla wolnych ludzi. Nocą ci, którzy noszą obroże, i to z każdej kasty, wymykają się z domów swoich właścicieli, spotykają na ulicach, szepczą, knują, układają plany, gromadzą broń i nasłuchują.
Nasłuchują wieści zza murów.
W ciągu dziesięciu dni wszystkie plantacje położone dalej niż trzydzieści mil od miasta spłonęły, a ich właściciele zostali zamordowani.
Armia niewolników liczy już sto tysięcy głów.
Książę nie wychodzi z pałacu, tylko pije i oddaje się rozpuście, lecz na pohańbienie Agara!, nie tknął jeszcze żadnej z Oblubienic.
Wojska Kambehii przekroczyły granicę i ratując życie tysiącom wolnych obywateli, z marszu rozbiły kilka band, mordujących i rabujących okoliczne miasteczka.
Świątynia Ognia wezwała Laweneresa do stawienia się przed obliczem Rady. Odmówił.
Buntownicy złupili Samnię, dziesięciotysięczne miasteczko słynące z wyrobu porcelany, i zabili wszystkich jej mieszkańców. Nawet ciężarne kobiety i małe dzieci.
Książę nie chce wycofać oskarżenia Af’gemida Bawołów o zdradę.
Obrar Płomienny ogłosił, że jest gotów przyjść Białemu Konoweryn z pomocą. Czeka tylko na zaproszenie.
Wieści z miasta, przynoszone wprost z targowisk, gdzie przekupnie ochrypłymi krzykami ogłaszali swoje ceny, a zduszonymi szeptami powtarzali najnowsze plotki, brzmiały jak opowieści z drugiej strony świata. Tu, w jej wiosce, morze szumiało niestrudzenie, piasek przyjmował pieszczotę nagich stóp, by po chwili pozwolić falom zlizać ich ślady ze swojego grzbietu, wiatr czesał przybrzeżne rośliny o liściach długich i wąskich jak sztylety.
Tylko to się liczyło.
Deana medytowała, ćwiczyła, modliła się, wpatrywała w taniec fal.
Czekała na znak od Matki.