Rozdział 15

Deana przebudziła się, od razu świadoma, gdzie jest, co się stało i skąd się tu wzięła. Jakby złośliwa ręka jednym ruchem zerwała z niej pled snu. W głowie miała wicher, potężną trąbę powietrzną, którą napędzał jej gniew i poczucie krzywdy.

Książę. Kłamca i oszust. Szalbierz i bendorewas. Krętacz i kanerde’h. Podły i bezduszny pomiot Mroku, któremu ocaliła życie.

Jak mógł to zrobić? Oszukał ją, zwiódł, podawał się za zwykłego sługę, by ją uwieść i…

Gdzieś w głębi duszy usłyszała cichy śmiech ciotki. Deana, możesz oszukiwać ludzi, ale na Łzy Pani, jeśli zaczniesz oszukiwać siebie, będzie naprawdę źle.

Nie uwiódł jej. Sama tego pragnęła, wtedy, w ostatnią, jak sądziła, noc swojego życia. Nawet gdyby od początku wiedziała, że jest księciem, i tak odpowiedziałaby na jego dotyk. Potrzebowała tego. Przez te kilka chwil byli tym, czym zawsze są kochankowie, ludźmi odartymi z fałszu pochodzenia, plemienia, różnic krwi. Ich bezbronność była całkowita, jakby zdjęli skóry i połączyli się za pomocą nagich nerwów. Kobieta i mężczyzna, którzy nawzajem ofiarowują sobie chwilę zapomnienia. Ale był księciem…

Księciem, który kazał wieźć ją setki mil przez pustynię.

To było ostrze, cierń, wokół którego nawijał się jej gniew. Mając tysiąc ludzi w karawanie, czarowników i lekarzy, książę mógł bez problemu odesłać ją w góry albo zostawić pod dobrą, najlepszą opieką w pierwszej napotkanej oazie. Ale nie, zdecydował, że jego – jak to było? – „ujarzmiona lwica” pojedzie na południe, jako ozdoba triumfalnego powrotu i kolejne zwierzątko w kolekcji. Tylko zamiast klatki z żelaznych prętów użył jedwabnych bandaży i tumaniących umysł mikstur podsuwanych ręką usłużnego truciciela.

Śmiech ciotki rozbrzmiał delikatną przyganą. Deana…

Tak. Nie ma się co oszukiwać. Suchi może i jest sługą księcia, ale są słudzy i sługusy. Na pewno nie podałby jej nic, co nie było niezbędne. Chyba że całkowicie pomyliła się w ocenie tego mężczyzny.

Podniosła się z posłania i omal nie krzyknęła. Był tam. Książę we własnej osobie. Siedział dwa kroki od jej posłania z taką miną, jakby nic się nie stało. Ludzie tacy jak on, powiedział, gdy się spotkali, potrafią być bardzo cicho.

– Lepiej się czujesz?

Nie odpowiedziała, rozglądając się po ścianach namiotu. Szukała zakłócenia w ruchu jedwabiu, cienia, szczeliny. Czegoś, co sugerowałoby obecność jakichś strażników. Niemożliwe, by po tym wszystkim miał dość odwagi, by przyjść tu bez eskorty.

– Suchi powiedział mi, że spotkałaś Samiyego. I że powiedział ci, kim on jest. Nie tak miałaś się tego dowiedzieć. Chciałem sam ci to wyjaśnić… w odpowiednim momencie. Porwali nas, potem nagle przywieźli ciebie, issarską kobietę. Dziwne, podejrzane, Issarów rzadko bierze się do niewoli. Obiecałem bandytom, że nie będą mieli ze mną problemu, jeśli cię nie skrzywdzą, ale i tak podejrzewaliśmy, ja podejrzewałem, podstęp, zatruty kwiat… Postanowiłem cię sprawdzić. Nie zdziwiłaś się, nie okazałaś zdumienia, gdy się przedstawiłem jako Omenar Kamujareh. Tak nazywał się jeden z moich nauczycieli. Uwierzyłaś mi. Czułem to w twoim głosie, w mowie twojego ciała, gdy cię dotykałem. Potem… nie było okazji, nie wiedziałem jak… Myślałem, że umrzemy. Chciałem, żebyś wtedy była ze mną, nie z księciem.

– To się nigdy nie wydarzyło – powiedziała spokojnie. – Sam tak mówiłeś. I lepiej o tym nie zapominaj. Naprawdę się za mną wstawiłeś?

– Tak. Jeślibyś naprawdę była issarską kobietą, twoje umiejętności mogłyby…

Przerwał, ale było za późno.

– Broń. Od początku widziałeś we mnie tylko broń. Twoją… oswojoną lwicę, tak? Jak w jednej z waszych bajek. – Deana zacisnęła pięści. – Czym jestem? Trofeum? Zamkniesz mnie w klatce i będziesz obwoził po ulicach?

Policzki mu trochę pociemniały, ale nagle uśmiechnął się kpiąco.

– Tylko jeśli będziesz tego chciała. A poza tym lew musi mieć pazury. Mówiłaś, że umiesz władać talherami.

Sięgnął za siebie i wyciągnął dwie szable w szerokich, zdobionych klejnotami pochwach. Kamienie wiły się wokół okuć, błyskając żółcią i czerwienią, jakby ktoś uwiesił tam magiczne płomienie. Barwioną na ciemny błękit pochwę ozdabiał utkany z maleńkich pereł wzór orła pikującego w dół. Rękojeści i jelce szabel wyłożono złotem i szmaragdami.

Nie sięgnęła po broń. To było takie… banalne.

– Uważasz, że kobietę Issaram też można udobruchać klejnotami? Tylko dla niepoznaki owiniętymi wokół kiepskiej imitacji broni?

– Oceń sama. Nie świecidełka, tylko to, co pod nimi.

Pozwoliła mu przez chwilę tkwić z podarkiem w wyciągniętej ręce, ale w końcu wspomnienie tego, jak stała bezbronna przed trójką książęcych gwardzistów, przeważyło.

Wzięła szable, wysunęła pierwszą z pochwy, by ocenić klingę, i zamarła. Na zastawie, tuż przy jelcu, stała słupka pustynna mysz, wygrawerowana w najdrobniejszych szczegółach. Pyva. Sprawdziła drugi talher. Jeśli jej mistrz się nie mylił, a o tej broni wiedział wszystko, pyva była właściwa. Ostrożnie wyciągnęła obie szable. Jasna stal, złamana w trzeciej części szerokości błękitnawą linią hartowania, obejmującą całe ostrze. Dwie strudziny, sztych ostry jak igła, z wyraźnie zaznaczonym piórem, grzbiet szeroki i gładki. Krzywizna biegła dwoma idealnymi łukami. Piękno w czystej postaci.

– Prawdziwe?

– Tak mnie zapewniał kupiec, od którego je nabyłem. To popularna broń, zwłaszcza na północy pustyni, ale i u nas wielu ją lubi. Podobno Waeryn t’Bolutaer robi tylko od sześciu do tuzina par rocznie, a za jego broń płaci się trzykrotną wartość wagi w złocie. Jest tego warta?

– Z pewnością. – Schowała jedno z ostrz do pochwy. – A ty? Ile zapłaciłeś.

– Niewiele. Olśniłem kupca książęcym majestatem. Będą dla ciebie dobre?

Deana wyciągnęła przed siebie drugi talher. Broń leżała w dłoni, jakby została wykonana na jej osobiste zamówienie.

– Tak. Tylko pochwy i rękojeści nie pasują.

– Bo je dorabiano oddzielnie. To miało być zamówienie dla jakiegoś kalehijskiego arystokraty, który pewnie trzymałby szable na ścianie, by raz do roku, z okazji Święta Żaru, powiesić je przy pasie i pójść do świątyni. Myślę, że mistrz, który wykuł ostrza, wybrałby dla nich inny los.

O tak. Waerymn t’Bolutaer miał już podobno sześćdziesiąt lat i do tej pory zrobił niespełna dwieście par talherów. A każda z nich miała swoją historię. Podrabiano jego broń i znak Stojącej Myszy jak góry długie i szerokie, lecz jej nauczyciel, który znał starego mistrza, zdradził jej drobny sekret. Pyvy były dwie, obie na zewnętrznej części głowni, a znak na lewej szabli stanowił lustrzane odbicie tego z prawej. Jednak na ogonie prawej zawsze znajdowała się lekka skaza. Podpis mistrza. Większość fałszerzy starała się osiągnąć doskonałość, tworzyła perfekcyjne grawery i nie rozumiała tego prostego przekazu, że ideał jest zawsze poza zasięgiem człowieka.

– Tak. Z pewnością wybrałby inny los. Nie mogę ich przyjąć.

– Są twoje. – Książę wstał, wykonując gest, jakby coś od siebie odpychał, i nagle znikła gdzieś jego miękkość i swoboda, a Deana miała przed sobą władcę. – Nie obrazisz mnie odmową przyjęcia podarku. Możesz się boczyć i parskać, ale uratowałaś mi życie, a to oznacza, że jestem za ciebie odpowiedzialny. Obiecałem, że gdy tylko ruszą karawany, wyślę cię do domu z podarkami, które przyćmią wszystko, co widziałaś na oczy, i tak się stanie. Lecz na razie masz nabierać sił i zdrowieć. Będziesz moim honorowym gościem i wkrótce przyślę tu kobiety, by uszyły ci odpowiednie stroje. Możesz im pomóc lub ubiorą cię według własnego uznania. A teraz leż i odpoczywaj, bo za trzy dni ruszamy.

Wyszedł, zostawiając ją z na wpół otwartymi ustami i ciętą repliką, która zjawiła się dopiero, gdy poła namiotu opadła. Zgrzytnęła zębami.

Jak tak, to tak.


*


Ćwiczyła, gdy zjawiły się trzy kobiety – krawcowa i dwie młode niewolnice, których status określały jedwabne opaski na szyjach. Kolejne niewolnice, które Deana widziała na oczy, i musiała przyznać, że wyglądały na dobrze odżywione i zadowolone ze swojego losu. Jedna na dodatek była ciężarna, a gdy wyczuła, że wojowniczka patrzy na jej brzuch, pogładziła go delikatnie i uśmiechnęła się z dumą, więc ciąża raczej nie była owocem gwałtu czy przemocy.

Deana wiedziała, że na Dalekim Południu niewolnictwo jest powszechne, a plantacje przypraw, hodowle jedwabników, przędzalnie i tkalnie napełniające rok w rok książęce skarbce złotem istnieją tylko dzięki ich pracy. Wyglądało na to, że podobny los nie jest taki zły.

Krawcowa, szkielet odziany w za dużą zieloną suknię, zatrzymała się na środku namiotu i skinęła głową na ciężarną dziewczynę, która skłoniła się i wyszeptała:

– Książę nas przysłał… Książę rozkazał ubrać cię, pani.

– Meekhański? Kolejna osoba władająca tym językiem? Zaczynam podejrzewać, że jesteśmy w Imperium.

– Służyłam kiedyś u meekhańskiego kupca, pani. Nauczył mnie. Wielu kupców z Imperium mieszka w Konoweryn, a jeszcze więcej Meekhańczyków trafiło tu po wojnie z koczownikami.

To była prawda, wojna sprzed przeszło dwudziestu lat rozrzuciła setki tysięcy obywateli Imperium po połowie świata. Trafiali na Wielkie Stepy, a stamtąd wszędzie tam, gdzie kupowano niewolników. Albo użyźniali swoimi ciałami ziemię wzdłuż niewolniczych szlaków.

– W karawanie sporo ludzi mówi w meekhu, kupcy, przewod…

Warknięcie kobiety w zieleni zatrzymało ją w pół słowa. Dziewczyna wymieniła z krawcową kilka zdań, dygnęła i spojrzała na Deanę.

– Pani Gewersaya mówi, że mam gadać na temat i pyta, czy książę wyraził jakieś życzenia co do twoich strojów, pani.

– No pięknie, teraz będziesz zaczynać i kończyć każde zdanie panią? Powiedz naszemu… wieszakowi na ubrania, że sama pokażę wam, jakie to mają być stroje, sama dobiorę kolory i dodatki. A jeśli ona ośmieli się zmienić choć jeden szczegół… – talher wyskoczył z pochwy i znalazł się cal przed nosem starszej kobiety – to będę bardzo rozgniewana.

Skoro książę chce mieć na wpół oswojoną dzikuskę, będzie ją miał.

Wybieranie tkanin zajęło im kwadrans. Deana odrzuciła na ziemię wszystkie tęczowo kolorowe, malowane ręcznie jedwabie i batysty, wszystkie pastelowe, żółte, jasnoczerwone, błękitne, kobaltowe i szafirowe bele tkanin, za które w rodzinnej afraagrze większość kobiet dałaby się pokroić. Krawcowa wzdychała, przewracała oczami, rozkładała ręce i kazała przynosić coraz to nowe materiały. W końcu trafiły na coś, co kobieta ujęła w dłonie z taką miną, jakby podnosiła skórę zrzuconą przez węża – belę zwykłego, choć drobno tkanego płótna w kolorze kremowych skał oświetlanych purpurą zachodzącego słońca. Deana uśmiechnęła się szeroko i skinęła głową.

– To.

Dobrały do materiału jeszcze kilka łokci białego sukna, osiem stóp zwykłego sznura służącego do wiązania zwierząt na wybiegu i – jedyne ustępstwo na rzecz lubiących kolory Konowerczyków – kilka barwnych wstążek.

Książęca krawcowa patrzyła na ten żałosny stosik z prawdziwą rozpaczą, ale Deana była bezlitosna.

– Do roboty!


*


Następnego dnia wyszła z namiotu, mając na sobie najprostszy noasm i narzuconą na wierzch ta’chaffdę, przewiązaną kawałkiem sznurka obszytego czerwoną wstążką. W ręku trzymała podarowane talhery. Kierowała się tam, skąd dochodził stukot młotów, zapach skóry i palonego węgla.

Kilkanaście namiotów rozłożyło się nieco na uboczu, by trwająca w nich praca nie przeszkadzała ważnym osobom. Byli tu szewcy, rymarze, kowale, piekarze, krawcy, zbrojmistrze. Żadnych jubilerów, handlarzy perfum czy ciastkarzy, tylko solidni rzemieślnicy, niezbędni do funkcjonowania tak wielkiej karawany. Deana z uznaniem obejrzała kolekcję szabel i mieczy rozłożonych na stojaku przed jednym z namiotów, po czym weszła do środka. Zbrojmistrz, czarny jak noc, powitał ją uważnym spojrzeniem spod gęstych brwi.

Położyła przed nim broń.

– Usuń to. – Przejechała palcem po kamieniach i perłach zdobiących pochwy. – Wszystko.

– Sakari?

– Tak. Sakari. – Żeby ją dobrze zrozumiał, podważyła paznokciem jedną z perełek i wyrwała. – Sakari.

Skinął głową, po czym musnął palcem ozdobioną rubinami rękojeść.

– Sakari hana?

– Tak. – Odszukała wzrokiem jedną z szabel o rękojeści obłożonej skórą rekina. – Zrób to tak. – Pokazała ręką.

Omiótł ją spojrzeniem i zapytał:

– Orgi? Sawenry? Muschi? Za…płata – dodał w meekhu.

Oczywiście musiał wiedzieć, z kim ma do czynienia, ale interes to interes. Wręczyła mu wydłubaną perełkę.

– Zapłata. – Wskazała na resztę ozdóbek.

To zapewne było więcej, niż mógłby zarobić przez pół roku, nawet gdyby obsługiwał tylko ludzi z otoczenia samego księcia. Przez moment wwiercał się w nią wzrokiem, po czym odwrócił się i znikł za przesłoną dzieląca namiot na pół. Po kilku chwilach wrócił z pudłem, z którego wydobył dwie nieskończone jeszcze, obszyte czarną skórą pochwy do talherów. Wyciągnął jej szable, zacmokał z uznaniem na widok pyvy i przymierzył broń do swojego dzieła. Pasowała niemal idealnie, kilka poprawek i nowe okucia, a całość stworzy wspaniały komplet.

Położył na jednym końcu ławy ozdobione klejnotami cacka, a na drugim czarne pochwy, i zaczęły się targi. W ich wyniku na własność Deany przeszła też para krótkich sztyletów, sierpowaty nóż w wysadzanej srebrem pochwie i dwa nowe, czarne pasy do talherów, a na dodatek spora sakiewka ze srebrnymi i złotymi monetami. Z pewnością trafiła na naprawdę uczciwego rzemieślnika.

– Jutro? – Wskazała dłonią słońce i zatoczyła ruch dookoła.

Uśmiechnął się, błyskając śnieżnobiałymi zębami.

– Jutro.

Wyszła, zabierając sztylety, nóż i sakiewkę. Wymiana, która zadawala obie strony, to najlepszy handel na świecie.


*


Trzeciego dnia rankiem namioty spakowano i załadowano na wozy oraz grzbiety wielbłądów, osłów i mułów. Przewodnik karawany ustawiał wszystkich w odpowiednim szyku, oddziały odzianych w żółte szaty jeźdźców otoczyły oazę pierścieniem szerokim na pół mili, inni, spieszeni, ustawiali się w karnych kolumnach między wozami a stadami zwierząt. Czarownicy uwalniali Moc do ziemi i w powietrze, szukając oznak niebezpieczeństwa. Wymarsz książęcej karawany przypominał pierwsze ruchy niewielkiej armii rozpoczynającej kampanię.

Gdy ruszali na południe, prowadził ich olbrzymi słoń dźwigający szkarłatnozłoty baldachim, pod którym siedział mężczyzna o oczach zakrytych bielmem. Jego kornak poklepywał szarego giganta po głowie, szeptał mu coś do ucha i najwyraźniej czuł się szczęśliwy jak nigdy. Ale i tak wszyscy zerkali na kobietę, idącą swobodnym krokiem kilka stóp od zwierzęcia.

Rdzawa szata sięgająca ziemi, ciemna zasłona na twarzy, dwa czarne pasy opadające na biodra, obciążone szablami w równie czarnych, szerokich pochwach. Swobodny krok. Wszyscy wiedzieli, że issarska kobieta ledwo kilka dni wcześniej wędrowała wieziona na wozie, zbyt słaba, by choć usiąść, lecz teraz najwyraźniej szykowała się do przebycia pieszo dwustu pustynnych mil.

Issarowie naprawdę byli żywotni jak samaje.

Ślepy mężczyzna przesunął się na przód siedziska i klepnął chłopca w ramię.

– Jak wygląda?

Wysłuchał opisu, zamyślonym ruchem pogładził brodę i uśmiechnął się zagadkowo.

– Czy jej strój coś znaczy? – zapytał młody kornak.

– Owszem. Czarne pasy szabel, prosta szata. Mówią mniej więcej tyle: jestem pielgrzymem, nie przeszkadzaj mi w wędrówce. Język barw jest dla Issaram bardzo ważny. Czerwień oznacza niewinność, błękit żałobę, biel śmiertelne niebezpieczeństwo, żółty odnalezienie własnej ścieżki w życiu. Natomiast czarne pochwy talherów mówią: nie chcę twoich podarków, uraziłeś mnie, jestem dumna i wściekła. To wiadomość w uniwersalnym języku kobiet.

– Powinienem się nauczyć tych języków. Tak jak ty.

– Issarskiego mogę cię zacząć uczyć choćby zaraz. Drugiego niestety ani ja, ani żaden inny mężczyzna nigdy nie poznał do końca. – Uśmiech ślepca był nieodgadniony jak pustynia. – Przekaż Evikiatowi, że dziś zrobimy dłuższą przerwę południową. Zaczniemy godzinę wcześniej niż zwykle i wyruszymy godzinę później.

– Nie będzie zadowolony, ciągle każe się spieszyć.

– Nieważne. Jeśli ona z wyczerpania straci przytomność, my stracimy dwa dni, a nie dwie godziny. A wierz mi, moja znajomość języka kobiet wskazuje, że teraz musielibyśmy ją związać, by znalazła się na grzbiecie jakiegoś zwierzęcia.

Książę wrócił na swoje miejsce, nalał sobie wina i uniósł kubek w toaście.

– Za podróż. I kłopoty z tłumaczeniami.

Загрузка...