Rozdział 8

Północna część Amonerii różniła się od południowej jak szczecina dzika od tyłka noworodka. Północ porastały gęste puszcze, ciemne, mroczące się odwiecznymi cieniami, gdzie najczęściej człowiek stawał przed ścianą zieleni, zastanawiając się, jakie licho go tu przygnało i czy kiedykolwiek jeszcze ujrzy niebo nad głową. Południe było otwarte, niemal bezdrzewne, a miejscowe plemiona pilnowały, by tak pozostało, traktując wypas bydła i trzody jako podstawy swojej gospodarki. I tak było, według słów Gualary, niemal wzdłuż całego biegu rzeki, która stanowiła naturalną granicę dla ekspansji lasu. Tylko w okolicach ujścia puszcza przelała się na drugą stronę Maluaryny, płachtą szeroką i głęboką na trzydzieści, czy czterdzieści mil, której postęp zatrzymały dopiero słone bagniska i niegościnne wzgórza. Żeby dotrzeć do jeziora, musieli zagłębić się w tę dzicz, na której skraju towarzyszący im przewodnicy zatrzymali się, mierząc wzrokiem każde drzewo i krzak. Mieszkające tu plemiona też uważano za północne, więc w gruncie rzeczy podział na wyspie nie przebiegał na linii prawy–lewy brzeg, lecz puszczański lub równinny styl życia. Odbijało się to – jak twierdziła stara wiedźma – na tradycjach wojennych obu części wyspy.

Północ, oprócz elity plemiennej, nie doczekała się ciężkozbrojnych wojowników ani dobrej konnicy, za to dysponowała znakomitymi łucznikami i najlepszą na świecie lekką piechotą, która nie miała sobie równych w walce w lesie. Ale jeśli północne klany, jakimś cudem chwilowo zjednoczone, przekraczały rzekę, stawały naprzeciw karnych szeregów włóczników i dosiadających dobrych koni jeźdźców, co zazwyczaj kończyło się równie paskudnie, jak próba wprowadzenia jazdy i władających długimi włóczniami tarczowników w gęstwinę puszczy. Od wielu więc lat nie doszło do prawdziwej, krwawej wojny między północą a południem i tylko rajdy ka’hoon, przeprawiających się przez rzekę lekkimi łodziami, podtrzymywały wzajemną nienawiść.

Altsin jechał na koniu, niezbyt okazałym, za to spokojnym i wytrzymałym. Po prawej stronie miał Gualarę, a przed sobą Czarną Wiedźmę. Przód i tył ich małej kolumny zamykali strażnicy w pasiastych maskach. Co prawda nie mogli to być ci sami, których poturbował na uczcie, ale wolał nie pytać o takie szczegóły. Euruvi od kilku dni traktowała go jak owrzodzonego psa plączącego się pod nogami, którego człowiek nie kopnie tylko dlatego, że boi się pobrudzić buty. Stara wiedźma miała rację. Dla młodszej to, że jej bóg zwrócił uwagę na jakiegoś mnicha, był niczym sztylet wbity w zadek. Ponoć dlatego Gualara postanowiła im towarzyszyć: żeby później nie okazało się, iż złodziej utopił się w trakcie przeprawy przez rzekę, spadł z konia i skręcił kark albo zadławił kawałkiem chleba. Na pytanie, czy Euruvi naprawdę ośmieliłaby się postąpić wbrew woli Ouma, jej starsza siostra uśmiechnęła się tajemniczo i nie odpowiedziała.

A on nie dopytywał się.

Po południowej stronie wyspy droga wiła się nieustannie od jednej kamiennej warowni, stawianej zazwyczaj na wzgórzu lub w widłach licznych tu rzek, do innej klanowej osady, składającej się z kilkudziesięciu chat otoczonych wysokim murem, pilnowanym dzień i noc. Jeśli ktoś wątpiłby, czy opowieści o nieustannie toczonych w Amonerii walkach są prawdziwe, to taka krótka przejażdżka powinna wyleczyć go z niewiary. Nie istniały tu samotne zajazdy, niewielkie wioseczki czy coś, co choć z grubsza przypominałoby szlacheckie dworki, które spotykało się na kontynencie. Cała kraina składała się z serii plemiennych i klanowych obozów wojskowych oraz twierdz, a największy wróg zazwyczaj mieszkał za najbliższą granicą.

Na północy, w puszczy nie było lepiej. Obronne grody okupowały wszelkie wzniesienia, a choć obwarowania robiono tu z drewna i ziemi, nie sprawiały mniej odpychającego wrażenia. Za to mniejsze osady najczęściej albo kryły się w niedostępnych matecznikach, albo wznosiły na wyspach pośrodku bagien. Miejscowe klany uprawiały ziemię wydartą puszczy, polowały i handlowały drewnem, futrami i bursztynem. I oczywiście nieustannie obserwowały sąsiadów.

Droga, którą podążała ich grupa, miała szerokość wozu, ubitą nawierzchnię i najczęściej prowadziła szczytami łagodnych wzgórz, dzięki czemu od czasu do czasu mogli ujrzeć słońce. Lecz często też musieli zsiadać z koni i przedzierać się wąskim szlakiem, ciągnąc zwierzaki za uzdy, lub brnąc po kolana w błocku, schodzić w głębokie doliny, by po kilku godzinach marszu wdrapywać się z mozołem na kolejne wzniesienie. Altsin nie mógł się powstrzymać od myśli, jak wyglądałaby próba podbicia tych ziem przez jakąkolwiek armię, jeśli ich grupce, chronionej przez autorytet lokalnego bożka, dziennie udawało się przebyć ledwo kilka mil. Nie dziwił się już, że sam Meekhan zrezygnował z tych planów.

Zastanawiał się też, mimochodem, jak długo udałoby mu się przeżyć, gdyby nie towarzystwo Czarnej Wiedźmy, i nieodmiennie wychodziło mu, że na południu byłoby to jakieś pół dnia, jeśliby potrafił szybko biegać i dobrze się kryć, a na północy może ze dwie godziny. Ledwo zagłębili się w lasy, ledwo pochłonął ich wilgotny, cienistozielony półmrok, rozległy się pojedyncze ptakopodobne trele. Złodziej nie znał się na tutejszych zwierzętach, ale musiałby być porządnie pijany, by nie zauważyć, że te dźwięki towarzyszą im i tylko im, że słychać je tylko z jednej strony lasu oraz że rozlegają się dokładnie tam, gdzie podążali.

– Nie są zbyt ostrożni – rzucił na jednym z postojów, gdy posilali się plackami owsianymi i suszonymi owocami, a tajemnicze głosy otoczyły ich i pomknęły naprzód.

Stara wiedźma wzruszyła ramionami.

– Gdyby chcieli się przed nami ukryć, nie odróżniłbyś tych sygnałów od dźwięków lasu. Teraz po prostu mówią nam, że jesteśmy obserwowani. I przekazują dalej wieść, że zbliża się Czarna Wiedźma. Przekroczyliśmy już granice terytorium przynajmniej trzech klanów i to wiadomość przekazywana między nimi. Żeby jakiś gorącokrwisty młokos nie posłał nam strzały.

Ka’hoona?

Ka’hoona, która zaatakuje wysłanników Ouma, będzie tego bardzo żałować. Własny klan wyśle ją do Doliny Dhawii, by błagać o przebaczenie. W kawałkach. Zaczynając od stóp, które przyniosły ich na miejsce ataku, poprzez dłonie trzymające broń, po zbyt puste głowy. Młodych durni trzeba trzymać krótko, zwłaszcza jeśli pozwala im się nosić broń. Dlatego strażnicy Czarnych Wiedźm noszą maski w bijących po oczach kolorach, a my jedziemy pod tym proporcem. – Wskazała na żółtą płachtę przeciętą dwoma czarnymi kreskami. – Znak Doliny. Nikt inny nie może go używać. Bez tego ani ty, ani ja nie przejechalibyśmy mili w tym lesie.

Altsin pokiwał głową, ich myśli wędrowały wspólnymi torami.

– Więc wystarczyłoby, żeby na jakimś postoju Euruvi odeszła kawałek i nas zgubiła?

– O tak. Ale wtedy mój duch stanąłby przed obliczem Ouma i oskarżył ją o zdradę. Nie chcesz wiedzieć, co spotyka Czarną Wiedźmę, która zdradziła.

Nie chciał.

– Ile jeszcze dni będziemy wędrować?

– Cztery lub pięć.

– Tak długo? Cholera, miałem łódź. Szybciej dotarłbym na miejsce, płynąc wzdłuż wybrzeża. Podobno ta wasza Dolina jest tylko dziesięć mil od brzegu.

– Oczywiście. A honor i poczucie prawości nie pozwoliłyby ci uciec do Kamany i dalej, na kontynent. – Staruszka posłała mu spojrzenie, pod którym nawet kawałek drewna poczułby się głupio. – Mamy czas, Oumowi aż tak się nie spieszy. Czeka.

– Na co?

– A na co mogą czekać bogowie? Aż świat się zatrzęsie.

Następne trzy dni były jednakowe niczym ziarnka piasku. Wędrowali tunelem wyrytym w żywym ciele puszczy, przegryzali coś w czasie jazdy i zatrzymywali się tylko na noclegi. Altsin przestał już zerkać z ukosa na starą wiedźmę, która co prawda wyglądała w siodle jak lekko podsuszona mumia przywiązana do końskiego grzbietu, ale za to przywiązana wyjątkowo solidnymi rzemieniami. Gualara ani razu nie poprosiła o odpoczynek i ani razu się nie poskarżyła, ba, zdawała się nawet czerpać pewną przyjemność z wędrówki. Złodziej pewnie dałby się na tę pozę nabrać, gdyby nie zauważył kilku pełnych jadu spojrzeń, jakimi Czarna Wiedźma obrzucała swoją starszą siostrę, oraz paru rozpalonych do białości zerknięć, jakie dostała z powrotem. No cóż, wyglądało na to, że prędzej tutejsze drzewa skamienieją, niż jedna z tych kobiet da satysfakcję drugiej.

Tylko tyłek bolał go coraz bardziej.

Czwartego dnia leśna droga wypluła ich wprost na brzeg jeziora Araya. Altsin domyślił się, że to właśnie ono, bo na Amonerii był tylko jeden zbiornik wodny tak duży, że człowiek nie sięgał wzrokiem jego drugiego brzegu. Słyszał o nim od ludzi, którzy słyszeli o nim od ludzi, którzy… i tak dalej. Jezioro Araya znajdowało się w pobliżu Doliny Dhawii i stanowiło jedną z jej linii obronnych. Dlatego każdy obcy, który znalazł się w jego pobliżu bez opieki Czarnej Wiedźmy, powinien zacząć się modlić do swojego boga. Który najpewniej i tak by go nie posłuchał, bo nad jeziorem unosiła się już moc Ouma.

Altsin wyczuł ją, ledwo wyjechali z lasu, zupełnie jakby wcześniej płaszcz puszczy w jakiś sposób tłumił tę obecność. Teraz złodziej miał wrażenie, jakby stanął przed nią nagi.

Nie była agresywna ani zbyt potężna, przypominała… lekki opar przenikający powietrze, wiatr muskający policzki albo promienie wiosennego słońca pierwszy raz padające na twarz. Złodzieja naszły wspomnienia skradania się po dachach albo wspinaczek po murach do na wpół uchylonego okna, gdy nagle ogarniała człowieka pewność, że właśnie został zauważony, że tylko uderzenie serca dzieli nocną ciszę od wrzasku i rabanu robionego przez jakiegoś przeklętego, cierpiącego na bezsenność babsztyla. To było właśnie takie uczucie – jeżące włosy na karku i wypełniające żyły lodem.

Nie zdziwiłby się, gdyby nad taflą jeziora poniósł się nagle opętańczy ryk.

Ale panowała cisza. Wszechwładna i – porównanie było banalne, ale lepszego nie mógł znaleźć – grobowa. W szuwarach nie jazgotało ptactwo, ryby nie kotłowały się tuż pod powierzchnią wody, wiatr nie marszczył tafli. Jakby jezioro było zaklęte.

A wtedy ktoś kaszlnął mu przy uchu i zaklęcie pękło. Zaszumiał wietrzyk, plusnęła ryba, kilka kaczek wypłynęło z trzcin i widząc ludzi, poderwało się w powietrze.

– Większość ludzi tak to odczuwa. Jego obecność. Jakby nic innego się nie liczyło. Ale musisz pamiętać, że większość tego dzieje się w twojej głowie. One – Gualara wskazała pomarszczonym palcem lecące ptaki – mają za mało rozumu, by spostrzec potęgę, w której cieniu żyją.

– Czyli co? – Altsin pochylił się i zanurzył dłonie w wodzie. Była zimna i czysta. – Zakładają gniazda w uchu boga, budując je z włosów wyrwanych z jego brody?

– Właśnie. A ja czasem mam wrażenie, że wcale tak bardzo się od nich nie różnimy. Chodź. Łódź płynie.

Łódź została zbudowana z drewna, które musiało pochodzić z naprawdę wiekowego anuhijskiego dębu, bo tylko najstarsze drzewa mają tak intensywną barwę. Piękny czerwony kolor odbijał się w tafli wody, gdy bezgłośnie płynęła w ich stronę. Altsin zmrużył oczy, przypatrując się jej podejrzliwie. Nie zdziwiło go, że płynie sama, w tej okolicy mało co wzbudziłoby jego podejrzliwość, ale coś było nie tak z jej proporcjami. Dopiero gdy mlasnęła dnem o przybrzeżny muł, zrozumiał, co mu nie pasowało. To była dłubanka, wykonana z jednego pnia bez użycia żelaza, smoły czy pakuł. Z tym że bezimienny rzemieślnik zrobił wszystko, by nadać jej wygląd prawdziwej łódki, łącznie z wyrzeźbieniem ławek i konturów imitujących deski kadłuba. Cholera, poświęcił nawet czas na zaznaczenie symbolicznych główek gwoździ. Drobiazgowa robota.

– Dużo drewna zmarnowano na tę łódkę – mruknął, przepełniony nagle niedającą się racjonalnie wyjaśnić niechęcią do wejścia na pokład. – Nie szkoda było?

Nie usłyszał odpowiedzi. Zerknął na kobiety. Obie stały jak skamieniałe, z twarzami zastygłymi w maski, spod których przebijała cała gama uczuć. Gualara była zaskoczona i zdumiona. Euruvi… odtrącone przez matkę dziecko nie miałoby takiego spojrzenia. Nic nie mówiła, nie patrzyła w stronę złodzieja, stała tylko obok, między swoimi strażnikami, a dłonie mężczyzn mimowolnie szukały czegoś przy rękojeściach tasaków. Ta trójka musiała wymienić jakieś sygnały, które przegapił, skupiając się na łódce.

– Nadal jestem gościem waszego boga?

Czarna Wiedźma skinęła głową. Powoli i z ociąganiem, jakby sama próbowała się przekonać.

– I lepiej o tym pamiętaj… – wyszeptała. – Pamiętaj o prawie gościnności, gdy staniesz przed jego obliczem.

– A stanę?

Pytanie zawisło w powietrzu, tchnąc chłodem. Zaskoczyło go to, jak bardzo podejrzliwie zabrzmiało.

To znowu ty? Dlaczego teraz? I czemu boisz się tej łódki?

Stara wiedźma przerwała lodowatą ciszę, gramoląc się na pokład i siadając na ławce przy rufie. Tuż obok steru, który jako że był jednorodną częścią całej konstrukcji, nie miał żadnego praktycznego znaczenia.

– To nie jest drewno, o którym myślisz. – Nagle stała się poważna i mroczna, a w jej postawie pojawiła się nowa nuta. Groźba. – Dąb anuhijski to karłowaty bękart, nieślubne dziecko wiatru i miejscowych lasów. Ale i tak jest najwspanialszym drzewem poza Doliną. Więc pomyśl, jaki musiał być jego ojciec.

Altsin widział kilka razy dęby rosnące dziko w pobliżu Kamany, olbrzymy o wysokości przeszło stu stóp i obwodzie, którego nie objęłoby dziesięciu mężczyzn. A podobno w głębi wyspy rosły okazy jeszcze potężniejsze. Gualara wykonała gest zniecierpliwienia.

– Wsiadaj – ponagliła.

Coś w jej tonie nakazywało ostrożność, szacunek i lęk, ale Altsin nagle nabrał pewności, że stara czarownica po prostu się boi.

Delikatnie dotknął burty. Drewno wydawało się być zwykłym drewnem, wygładzonym sztuką szkutniczą niemal do połysku; słoje, pasma jaśniejszej i ciemniejszej czerwieni, wyglądały troszkę jak siateczka żył. Złodziej nic nie wyczuł, żadnego drżenia, ostrzegawczego mrowienia w palcach, zawrotu głowy czy swędzenia między łopatkami. A jednak jakaś jego część – cholera, po co się oszukiwać – ta część, która chodziła kiedyś po świecie w ciele innego człowieka, niosąc śmierć i zniszczenie wszystkiemu, co stanęło jej na drodze, bała się tej łodzi. Tego drewna.

Skrzywił się, jakby właśnie przełknął łyk octu.

Czyż od miesięcy nie robił wszystkiego na opak?

Wskoczył na pokład i odwrócił się, wyciągając dłoń do Czarnej Wiedźmy. A co mu tam.

Zrobiła minę, jakby napluł jej w twarz. Ubraniem kobiety zaszargał wiatr, który nie poruszył nawet źdźbła trawy wokół. Siedząca już w łodzi Gualara warknęła coś, na wpół okrzyk, na wpół ostrzeżenie, ale wtedy młodsza kobieta odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę lasu. Strażnicy podążyli za nią.

– Ona nie może popłynąć. Zaproszenie było tylko dla ciebie i mnie. Oum okazał jej w ten sposób swoje niezadowolenie. A jeśli nie chcesz, by okazał je tobie, lepiej usiądź, bo będziesz musiał przepłynąć większość drogi wpław.

Odbili w ciszy, zawrócili i popłynęli, tnąc dziobem taflę wody.

Altsin usiadł plecami do dziobu.

– Zawsze tu przypływa ta łódź? – zapytał.

Uśmiech starej kobiety miał w sobie coś z bolesnego grymasu.

– Nie. Nie zawsze. Za mojego życia, a odwiedzałam Dolinę dość często, widziałam ją tylko dwukrotnie. Ostatni raz dwadzieścia lat temu, gdy wylądowali Nesbordczycy. Łódź z vanuhii popłynęła w górę rzeki, by przywieźć przed oblicze Ouma skłóconych wodzów plemion. To było, zanim ogłoszono kameluuri. Zazwyczaj na brzegu czeka zwykła łódka z wiosłami i żaglem.

Vanuhii?

Posłała mu zmęczony uśmiech.

– Jeśli czegoś nie wiesz, pytaj, co?

– Owszem. Pytaj, nawet jeśli spodziewasz się kłamstwa. Czasem sposób, w jaki ktoś kłamie, powie ci więcej o danej rzeczy niż szczera prawda. Bo kłamstwo ma zazwyczaj ukryć słabość.

Vanuhii to po prostu drzewo. Drzewa. Te, którym służą Czarne Wiedźmy. Najważniejsze na świecie. Zobaczysz je w Dolinie.

– Drzewa? – Nie wiedzieć czemu, Altsin spodziewał się jednego drzewa, olbrzymiego i majestatycznego, najlepiej o złotej korze i srebrnych liściach, wokół którego snują się kapłanki ubrane w powłóczyste szaty.

– Zobaczysz.

Wiedźma ucięła rozmowę i przez długi czas patrzyła tylko w wodę. Płynęli ze stałą prędkością, Altsin, obserwując gałązki mijające burtę, ocenił ją na jakieś pięć węzłów, więc powinni znaleźć się na drugim brzegu w mniej niż dwie godziny. Z tego, co słyszał, jezioro miało około dziesięciu mil średnicy, zasilała je Maluaryna, wpływająca do niego ze wschodu, a wypływająca zeń na południowozachodnim krańcu. Ale tu, pośrodku toni, gdy jeden brzeg znikał im z oczu, a drugi był ledwo sugestią cienia na horyzoncie, nie czuło się ani prądu rzeki, ani jej siły. Odetchnął. Dobrze odpocząć na chwilę przed…

Wolał nie dociekać, co czeka go w Dolinie.

Do tej pory specjalnie nie zastanawiał się nad tym, co wydarzyło się na zamku. Od chwili, gdy stara wiedźma oznajmiła mu wolę plemiennego boga, od krótkiego, zdawkowego pożegnania z Domahem i Naywirem, którego nieśmiałe protesty w łamanym seehijskim zignorowano, nie znalazł chwili, by się zastanowić. Obaj braciszkowie powinni wrócić do Kamany morzem i Altsin miał nadzieję, że sobie poradzą z żeglugą. Jedno wydawało się pewne: prośba Ouma nie była prośbą, którą można zignorować, a dług, jaki miał wobec mnichów ojciec Ynao, nic w tym przypadku nie znaczył. Co więcej, wojownicy Małej Pięści towarzyszyli im w pierwszym etapie podróży, a Altsin zdawał sobie sprawę z ich intencji. Oum kazał mu się stawić, więc zostanie dostarczony na miejsce.

Nie sprzeciwiał się. Po pierwsze nie miał wyboru, opowiastki o herosie wyrąbującym sobie drogę przez setki wrogów były dobre dla kiepskich poetów. A po drugie nie zamierzał budzić z uśpienia swojego gościa, bo ten mógłby chcieć chronić swoje… naczynie. Złodziej uśmiechnął się ironicznie do tej myśli. Jawynder ostrzegał go przed takimi sytuacjami. Każda chwila, gdy Reagwyr budził się z drzemki, by ratować mu skórę, sprawiała, że następnym razem łatwiej przejmował kontrolę. A to oznaczało, że któregoś dnia złodziej straci nad sobą panowanie i będzie po wszystkim. I nie miało znaczenia, czy stanie się więźniem własnego ciała, niezdolnym do niczego więcej niż niemego krzyku, czy rozpuści się w boskiej duszy, zatracając własne ja. Na razie stawiał opór, czego efektem były opuchnięte stawy i sińce, i chyba tylko obawa przed zniszczeniem ciała powstrzymywała Reagwyra od zdecydowanego ataku. Oraz to, że przez większość czasu ukrywał się, tkwiąc w letargu. Samotny kawałek boskiej duszy, bez sług pełniących rolę naczyń do szybkiej ucieczki, bez armii śmiertelników gotowych poddać się Objęciu i walczyć do ostatniego oddechu, był tylko zwierzyną łowną dla różnych potęg. Dobrze byłoby mieć własnych wyznawców, świątynię i braci w…

Stop. Uśmiechnął się w przestrzeń i zaklął pod nosem, ale bez szczególnej złości. Ta myśl była tak oczywista i prosta, że nie mogła stanowić wstępu do żadnego podstępnego przejęcia. Ot, po prostu pozwalając umysłowi błądzić, natknął się na odprysk boskich marzeń. Zdarza się. Zresztą każdemu wolno marzyć, bogom też. Nie zamierzał tracić sił na bezsensowny gniew.

Bo teraz najważniejsze było to, co przed nim. Dolina Dhawii i tkwiąca w niej Obecność. Wyczuwał ją, była tam, coraz intensywniejsza i mocniejsza. Gdy skupiał się na kierunku, w którym płynęli, miał wrażenie, że powietrze jest tam gęstsze i jakby bardziej zamglone. Cholera. Przypływając na Amonerię, chciał się spotkać z Aonel, córką wiedźmy, która go wpakowała w tę sytuację; miał nadzieję, że będzie chciała i będzie mogła mu pomóc. Seehijskie wiedźmy uchodziły za potężne czarownice, władające nie tylko magią aspektowaną, ale i innymi pierwotnymi potęgami. Jeśli ona nie potrafiłaby mu pomóc, to nikt inny też nie da rady.

Chyba że miejscowy plemienny bóg, do którego właśnie zmierzali.

Dwie potęgi i tkwiący między nimi śmiertelnik.

Może być… zabawnie.

– Kim jesteś?

Pytanie wdarło się w ciąg jego myśli z subtelnością ostrza znajdującego drogę w głąb ciała. Jednak właściwie Altsin był starej wiedźmie wdzięczny, bo te myśli prowadziły go na skraj otchłani.

– Kim jestem?

Gualara skinęła głową i nagle dostrzegł, co się w niej zmieniło. Straciła wygląd stojącej nad grobem staruszki, teraz przypominała kłąb napiętych rzemieni. Takich przytrzymujących ramiona balisty.

Patrząc jej w oczy, zrozumiał, że podjęła decyzję i nic jej nie zmieni. Seehijczycy słynęli z bezwzględnej wierności względem swojego klanu i plemienia. A ona, co właśnie do niego dotarło, sama przyznała, że wielokrotnie odwiedzała sanktuarium miejscowego bożka. Miała też posłuch i władzę nawet nad Czarną Wiedźmą. Ktoś taki musi posiadać… inną skalę lojalności.

– Sierotą, złodziejem, oszustem, marynarzem, wędrownym nauczycielem, drwalem, mnichem i sam już nie pamiętam kim. A ty?

– To zła odpowiedź. – Wydawało się, że rzemienie, z których była zrobiona, zatrzeszczały. – Nieprawdziwa.

– Prawdziwa. Ale nie taka, jakiej się spodziewałaś. Czy mam skłamać, żebyś się poczuła usatysfakcjonowana?

Mierzył ją wzrokiem. Kobieta siedziała na rufie, on na dziobie, oddzielała ich jedna ławka, mniej niż sześć stóp. Nie użyje magii, nie po tym, co pokazał, ale jej dłoń sięgała gdzieś za pazuchę w głębiny szaroburej szaty. Sztylet. Proste ostrze, osiem cali długości, w chwili ataku przerzuci go do lewej ręki. Teraz.

– Nie! On cię zabije!

Nie wiedział, co zadziałało, jego gest, ręce wyrzucone w przód czy sposób, w jaki wypluł z siebie te słowa, ale zamarła w pół ruchu, pochylona w dziwny sposób, niemal spadając z ławki. I zaraz nadeszła odpowiedź, coś w rodzaju gwałtownego szamotania w środku, jakby dziesięć tysięcy serc zabiło w nim jednocześnie, zawrót głowy i szybki, gwałtowny skurcz szarpiący przeponą. Smak krwi w ustach. Zaklął, splunął ognistą czerwienią i uderzył z całej siły krawędzią dłoni w burtę. Ból eksplodował, obejmując całe przedramię; uderzył jeszcze raz w to samo miejsce, mrowienie pomknęło w górę, objęło bark, zamachnął się…

Starcza dłoń złapała go za rękę, przytrzymała. Oczy wiedźmy nie przypominały już studni wypełnionych śmiercią.

– Połamiesz kości. – Jej chwyt miał siłę imadła. – A pogruchotana dłoń zawsze trudno się goi.

Puściła go powoli i usiadła na swoim miejscu. Poprawiła szatę.

– Jestem Gualara Erwos z klanu Udruich plemienia Uwerunków Białych – zaczęła spokojnie, jakby przed chwilą dopiero co się spotkali. – Od siedemdziesięciu lat jestem wiedźmą. Gdy stoję przed plemieniem, służę Udruim, gdy stoję przed radą plemion, służę Uwerunkom, gdy stoję przed całą wyspą, służę południu, gdy stoję przed światem, Seehijczycy są moimi panami.

Zatoczyła ręką dookoła.

– To moja wyspa, mój naród, moje plemię i klan. W takiej kolejności. Wiem, że walki między rodami nie mają znaczenia wobec walk klanowych, te muszą ustąpić wobec starć plemion, które są niczym, gdy północ ściera się z południem. A wszystko to znika, gdy rozlega się wezwanie do kameluuri, bo wróg depcze naszą ziemię.

Altsin odchrząknął.

– Twoja wyspa – słowa wychodziły opornie z puchnącego gwałtownie gardła – i twój bóg.

– Tak. Mój bóg. Stary, zmęczony… – W oczach wiedźmy pojawiło się coś, co Altsin dostrzegł po raz pierwszy. Miłość. – I umierający. Ostatnie wezwanie do kameluuri prawie wyczerpało jego moc. Jest z nami od początku, ocalił nas od śmierci i dał wszystko, co mógł. I nigdy nie zawiódł, choć my łamaliśmy wszystkie przysięgi i obietnice. Sądzisz, że nasze honorowe wojny, wendety, rajdy ka’hoon, ciągnące się pokoleniami zemsty to tysiącletnia tradycja? To szaleństwo ma mniej niż dwieście lat. Tyle tylko wystarczy, by durnie uznali chwilową aberrację za odwieczne, nienaruszalne prawo. Nikt nie wie, od czego się zaczęło, który przeklęty przez Niebiosa głupiec pierwszy uznał, że jego osobisty honor i honor plemienia to jedno. Ale to już bez znaczenia. Bo Oum stracił siły, by nas poprowadzić, a jego Moc z każdym pokoleniem słabnie.

– Pokoleniem?

– Bogowie długo umierają. Kiedyś słowo Ouma docierało do każdego zakątka wyspy, dziś ledwo je słychać w Dolinie Dhawii. Wszystko się zmienia. Prawa plemienne wyrastają ponad boskie, Czarne Wiedźmy muszą opierać swoją władzę na strachu i uzbrojonych po zęby osiłkach, a rady klanów coraz mocniej podważają władzę Doliny, traktując Ouma tak jak wy, na kontynencie, traktujecie swoich bogów, odległych i niedostępnych. W czasie ostatniego najazdu musieliśmy sprowadzić najbardziej zacietrzewionych wodzów przed jego oblicze, żeby uzyskać ich zgodę – słowo zasyczało w powietrzu – na kameluuri. Pięćset lat temu wystarczyłby jeden jego gest.

Altsin skupiał się na słowach wiedźmy, usiłując zapomnieć o bólu zmaltretowanej dłoni. Prawie mu się udało.

– Dlatego… – zaczął z wysiłkiem – … Czarne Wiedźmy handlują z ArMittar? To znaczy bez pośrednictwa Kamany. Bo wola waszego boga osłabła? Jeśli miasto się dowie, że łamią umowy, wpadnie w furię.

Gualara uniosła brwi.

– Już wspomniałeś, że coś spostrzegłeś w czasie uczty. – Uśmiechnęła się powściągliwie. – Obserwowałam cię, gdy weszła Euruvi, i widziałam zdumienie na twojej twarzy. Szybko starte, ale jednak. Jak się domyśliłeś?

– Nie odpowiedziałaś na pytanie.

– Racja. Szykują się na wojnę. O sukcesję. Gdy on… odejdzie, a niektóre z nich sądzą, że to już niedługo, będą chciały siłą narzucić swoją władzę reszcie wyspy. Och, zapewne ogłoszą, że Oum udał się do swojego królestwa, znajdującego się w innym miejscu Wszechrzeczy, a im powierzył rolę przewodniczek i opiekunek Seehijczyków. Założą świątynię albo zakon, ogłoszą się kapłankami i zaczną rządzić.

– Taka świątynia nie utrzymałaby się zbyt długo.

– Jesteś pewien? Religia, której bóg jest tylko czczym wymysłem, a nie Obecnością, taką, która może się w każdej chwili pochylić i zerknąć na ręce swoich kapłanów… Zapewniam cię, że miałaby się doskonale. Rządziłaby światem. Ale zanim do tego dojdzie, moje siostry poszukują sojuszników wśród klanów i plemion, które nie są zbyt bogate i silne, więc ich niezadowolenie czy też poczucie krzywdy da się łatwo przekuć w ostrze i skierować na bogatych sąsiadów. Tylko że ubodzy sprzymierzeńcy nie wystawią dobrze zaopatrzonej armii, więc trzeba ich dozbroić.

Stara wiedźma zatarła ręce, wywołując dźwięk, jakby dwa węże usiłowały zrzucić skórę i ocierały się o siebie.

– Moje siostry – dodała, a słowo „siostry” ociekało jadem – nie mogą kupować broni za pośrednictwem Kamany, bo wodzowie ważniejszych plemion szybko by się o tym dowiedzieli.

– Sami robicie dobrą broń.

– Tak. Ale w Dolinie ogień nie jest mile widziany, a jak bez niego wytapiać stal? Zresztą jeśli ubogie klany nagle zaczną kuć tysiące mieczy i toporów, ktoś też zada sobie pytanie, skąd mają pieniądze na metal, nowe kowadła i narzędzia. Nie. One starają się działać cicho i dyskretnie. Oczywiście to tylko plotki, bo na razie nikt ich nie złapał z… hm, u nas powiedzieliby z głową na włóczni, na pamiątkę pewnych niemal już zapomnianych wojennych zwyczajów. Ale pogłoski o tym, że Dolina się zbroi, pełzają po lesie od lat. Jednak na razie nikt nie ma na to dowodów – jej głos wypełnił lód. – Więc zapytam jeszcze raz, skąd wiesz, że przemycają broń?

Ból dłoni przeszedł w tępe pulsowanie. Irytujące i niepozwalające się skupić.

– Nie spodziewasz się, że wyjdę z waszej Doliny żywy, prawda? – Złodziej spojrzał Gualarze w oczy, szukając potwierdzenia swoich podejrzeń. – Ofiarowujesz szczerość trupowi i jednocześnie próbujesz wyciągnąć ze mnie informacje.

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem, czy zginiesz, czy nie. Oum zdecyduje. Jeśli każe cię zabić, będziemy z tobą walczyć. Jeśli każe uwolnić, wypuścimy. Jego wola będzie najważniejsza. Jak się domyśliłeś, że kupują broń z zewnątrz? – powtórzyła. – Wiem, że wpadłeś na to już w zamku.

– Psi pysk na głowicach tasaków. To znak cechowy jednej z mittarskich gildii płatnerskich. Znam tę gildię z PonkeeLaa i wiem, że nie ma w Kamanie swojego przedstawiciela. A żaden z miejscowych rzemieślników nie podrabia ich rękojeści, słyszałbym o tym. Więc to broń z przemytu. Poza tym galera, która porwała tę dziewczynę, Ynao, płynęła wokół wyspy dwa razy dłużej, niż powinna. To znaczy, że zatrzymywała się po drodze, żeby wyładować towar. Najpewniej, by uniknąć nieproszonych świadków, spotkała się na pełnym morzu z kilkoma łodziami, na które przeniesiono ładunek. Ja bym tak zrobił.

Uśmiechnęła się łagodnie.

– Tak myślałam. Trudno nam udowodnić, że nasze siostry łamią umowę z Kamaną, ale to powinno pomóc. Jest wielu ludzi, których poważnie zaniepokoi potwierdzenie tych plotek. Zresztą od wielu lat działalność moich sióstr z Doliny mocno ich drażni. Zwłaszcza…

– … że do tego też trzeba pieniędzy. I stąd naciski na wodzów takich jak ojciec Ynao, by pozwolili zakładać kopalnie na swojej ziemi.

– Tak. – Uniosła brwi, a jej czoło popękało szczelinami niczym powierzchnia wyschniętego bajora. – Skończyłeś się już popisywać spostrzegawczością? To głupie. Nigdy nie zdradzaj, jak jesteś bystry, komuś, kto być może będzie chciał cię zabić.

Westchnął.

– Mam przeczucie, że nie będziemy walczyć. W każdym razie nie dzisiaj. Ale nie chcę o tym myśleć, bo mój tyłek skarży się na siodło, a ręka boli jak cholera. – Obejrzał się przez ramię. Brzeg, ku któremu się kierowali, rósł w oczach. Przykrywający go płaszcz puszczy przeglądał się już w tafli jeziora. – Wkrótce nasza przejażdżka się skończy.

Nie odpowiedziała i na dłuższy czas zapadła cisza. Złodziej obserwował brzeg, którego lewa strona wyraźnie wznosiła się coraz bardziej. Szczyty drzew porastające wzniesienie tonęły we mgle. Za nimi musiała się znajdować Dolina Dhawii.

Złodziej powiedział prawdę, był obolały i zmęczony. Ale też czuł przede wszystkim olbrzymie, wszechogarniające znużenie. Miał już dość uciekania, uników, bezustannego bicia się z własnymi myślami. Wiecznej niepewności, czy jakieś uczucie, skojarzenie lub myśl jest jego, czy nie. Gdzie kończy się Altsin Awendeh, a zaczyna Bitewna Pięść Reagwyra. Ogarnęła go mieszanina niepokoju, ciekawości i… radości. Cokolwiek go tam czekało, istniała szansa, że jego kłopoty z tym półboskim sukinsynem wkrótce się skończą.

W ten czy inny sposób.

Skrzywił się i odwrócił do wiedźmy. Takie na wpół samobójcze rozważania do niczego nie prowadziły.

– Zamierzasz im przeszkodzić? Twoim… siostrom? – Włożył w ostatnie słowo tyle ironii, ile mógł, w nagrodę dostając coś na kształt uśmiechu.

– Zapolujemy na tę galerę. Następnym razem, gdy będzie czekać z dala od brzegu, przypłyną inne łodzie niż te, których się spodziewa. Zadbam o to.

Westchnął. Wielowiekowe doświadczenie i dziecięca naiwność. Jak taka mieszanka może się mieścić w jednym ciele.

– Ona już tu nie przypłynie. „Czarna Mewa”. Po tym jak znaleźliśmy Ynao, mittarski kapitan wie, że jego okręt jest spalony, a jeśli jeszcze nie wie, wiedźmy z Doliny go uprzedzą. Ta galera zmieni nazwę, symbol na żaglu, a może i właściciela, i zacznie pływać do innych portów. Chcesz się założyć, że nie ujrzycie już czarnego ptaka w pobliżu wyspy? Za to z bronią przypłyną inne galery, a jak masz zamiar odróżnić przemytnika od uczciwego kupca? Przez Amonerię wiedzie jeden ze szlaków na Dalekie Południe, wiele statków zatrzymuje się przy ujściu Maluaryny, żeby uzupełnić zapas słodkiej wody. Jeśli zaczniecie atakować każdy, który znajdzie się w pobliżu wyspy, źle się to skończy. Chcesz zacząć wojnę morską z resztą świata?

Gualara wpatrywała się w niego oczyma jak kawałki nieba uwięzione w skalnych szczelinach. Milczała.

– Mogę się jeszcze trochę powymądrzać? – zapytał. – Może ostatni raz, zanim będziemy walczyć.

Udało mu się wywołać blady uśmiech na jej twarzy.

– Mów. Może ostatni raz.

– Dajcie znać Radzie Kamany. Dyskretnie. Zdobądź jeden z tych tasaków na dowód i pokaż im. Możesz ich nawet oskarżyć o maczanie w tym palców, łamanie umów i postraszyć blokadą miasta. To zadziała. Kamana ma flotę statków patrolowych, ma szpiegów na kontynencie, także w ArMittar, ma dość pieniędzy, by przekupić piratów. Nim upłynie miesiąc, statki przemytników zaczną tonąć, a wieść o tym rozejdzie się po wszystkich portach wybrzeża i nawet najbardziej zdesperowany kapitan nie podejmie się pracy dla Czarnych Wiedźm. Odetnij je od kontynentu rękoma Kamany.

Skinęła głową, lekko, ale wyraźnie.

– Przemyślę to, chłopcze. Twoja rada brzmi mądrze, więc trzeba ją rozważyć. A teraz – wskazała brzeg – szykuj się. Czekają na nas.

Загрузка...