Wydostałam się z tłumu tak, jakbym odsunęła na bok zasłonę. Skóra świerzbiła mnie na wspomnienie przepychających się ciał, ale w końcu stanęłam sama na ostatnim stopniu. Rozwrzeszczany tłum był już tylko nade mną, kierując się ku wyjściom. Tu, tuż nad areną, nie było nikogo. Cisza otoczyła mnie jak kokon. Powietrze zgęstniało tak, że trudno było oddychać. Magia. Ale nie wiedziałam, czy to czary wampirów, czy kobry.
Stephen stanął tuż przy mnie, był bez koszuli, szczupły i na swój sposób elegancki. Yasmeen narzuciła jego niebieską koszulę, aby zasłonić nagą górną połowę ciała. Zawiązała poły, a tym samym odsłoniła gołe pośladki.
Marguerite zatrzymała się obok niej. Po prawej stronie Stephena stanęła czarnoskóra kobieta. Zrzuciła szpilki i stanęła boso na arenie.
Jean-Claude stanął po drugiej stronie kręgu w towarzystwie dwóch nowych, jasnowłosych wampirów. Odwrócił się i spojrzał na mnie z daleka. Poczułam jego dotyk w sobie, tam gdzie nigdy nie powinna znaleźć się niczyja dłoń. Coś ścisnęło mnie w gardle, moje ciało pokrył pot. W tej chwili nic nie mogłoby mnie zmusić, abym się do niego zbliżyła. Starał się coś mi powiedzieć. Coś osobistego i zbyt intymnego, aby można to wyrazić słowami.
Ochrypły wrzask sprawił, że znów skierowałam swą uwagę na środek areny. Po jednej stronie leżało dwóch krwawiących, zmasakrowanych mężczyzn. Kobra unosiła się nad nimi niczym ruchoma wieża z łusek i mięśni. Zasyczała na nas. To był głośny, drapieżny syk.
Dwaj mężczyźni leżeli na ziemi u stóp… albo raczej u ogona stwora. Jeden z nich zadrżał. Czy jeszcze żył? Aż do bólu zacisnęłam dłonie na barierce. Byłam tak przerażona, że czułam w gardle smak żółci. Moja skóra stała się lodowata. Mieliście kiedyś koszmary, w których wszędzie są węże, a jest ich tyle, że nie możecie zrobić kroku, aby na któregoś z nich nie nastąpić? Towarzyszy temu porażające uczucie klaustrofobii. Mój sen zawsze kończy się tym, że stoję pod drzewami, z gałęzi których sypie się na mnie grad węży i przeraźliwie krzyczę.
Jean-Claude wyciągnął do mnie białą, szczupłą rękę. Spod koronek widać było jedynie koniuszki jego palców. Wszyscy inni patrzyli na węża. Jean-Claude gapił się na mnie.
Jeden z rannych mężczyzn poruszył się. Spomiędzy jego ust dobył się zduszony jęk, który rozbrzmiał głośnym echem wewnątrz olbrzymiego namiotu. Czy to tylko iluzja, czy naprawdę usłyszałam ten dźwięk? To bez znaczenia. Facet żył i musieliśmy zrobić wszystko, aby tak już pozostało. My? Jak to my? Wejrzałam w ciemnogranatowe oczy Jean-Claude’a. Jego twarz pozostawała nieodgadniona, odarta z wszelkich emocji. Nie zdoła mnie omamić tymi oczami. Nic z tego. Miałam to zagwarantowane dzięki posiadanym znakom, ale wciąż byłam podatna na jego sztuczki mentalne. Musiał tylko trochę się postarać. I właśnie to robił.
Poczułam silne pragnienie. Chciałam podejść, podbiec do niego. Poczuć gładki, mocny uścisk jego dłoni, delikatne muśnięcie koronek na skórze. Oparłam się o barierkę, zakręciło mi się w głowie. Zacisnęłam na niej dłoń, aby nie upaść. W co on ze mną pogrywał? W jakie mentalne gierki? Mieliśmy inne problemy, czyż nie? A może wcale nie przejmował się wężem? Może to wszystko było tylko sprytną sztuczką. Może to on rozkazał kobrze, aby zaatakowała ludzi. Ale dlaczego? I po co?
Wszystkie włosy na moim ciele stanęły dęba, jakby muśnięte jakimś niewidzialnym palcem. Zadrżałam i nie mogłam powstrzymać dreszczy.
Spojrzałam w dół na parę niebrzydkich czarnych butów, miękkich, z wysoką cholewką. Uniosłam wzrok i odnalazłam spojrzenie Jean-Claude’a. Obszedł kobrę, aby zbliżyć się do mnie. Nie przyszła góra… A poza tym tak było znacznie szybciej.
– Przyłącz się do mnie, Anito, a wspólnie zdołamy poskromić stwora. Możemy ocalić ludzi.
Zabił mi ćwieka. Chwila osobistej słabości przeciwko życiu dwóch mężczyzn. Ale wybór, nie ma co.
– Gdy wpuszczę cię do mojej głowy, łatwiej ci będzie wedrzeć się tam następnym razem. Nie zaprzedam duszy za czyjeś życie.
Westchnął.
– W porządku, wybór należy do ciebie.
Zaczął odwracać się ode mnie. Schwyciłam go za rękę, była ciepła, silna i bardzo, ale to bardzo realna. Spojrzał na mnie, oczy miał wielkie i bezdenne jak otchłań oceanu i jak ona zabójcze. Tylko jego moc utrzymywała mnie w ryzach. Gdyby nie ona, poddała bym się i na zawsze pogrążyła w tej otchłani. Przełknęłam ślinę tak mocno, że aż zabolało, po czym odsunęłam rękę. Miałam nieprzepartą chęć, aby wytrzeć dłoń o spodnie, jakbym dotknęła czegoś obrzydliwego. Może faktycznie tak było.
– Czy srebrne kule mogą to zranić?
Zamyślił się przez chwilę.
– Nie wiem.
Zaczerpnęłam głęboki oddech.
– Jeśli przestaniesz próbować owładnąć moim umysłem, pomogę ci.
– Wolisz stawić czoło tej istocie z pistoletem w dłoni zamiast z moją pomocą? – Wydawał się szczerze rozbawiony.
– Trafiłeś w sedno.
Odstąpił i gestem ręki zaprosił mnie na arenę.
Przeskoczyłam nad barierką i wylądowałam obok niego. Zignorowałam go na tyle, na ile to było możliwe, po czym ruszyłam w stronę stwora. Wyjęłam z kabury browninga. Miło było poczuć ten swojski ciężar w dłoni. Od razu zrobiło mi się lepiej.
– Starożytni Egipcjanie oddawali tej istocie cześć boską. Pomyślałem, że chciałabyś to wiedzieć, ma petite. To Edjo, królewski wąż. Obiekt czci, uwielbienia i trwogi.
– To nie jest żaden bóg, Jean-Claude.
– Jesteś pewna?
– Pamiętaj, że ja jestem baptystką. Dla mnie to po prostu jeszcze jedna nadnaturalna istota. Tyle że przerośnięta.
– Twoja sprawa, ma petite.
Znów odwróciłam się w jego stronę.
– Jakim cudem zdołałeś go przepchnąć przez kwarantannę?
Pokręcił głową.
– Czy to ważne?
Spojrzałam na istotę pośrodku areny. Zaklinaczka węży leżała obok wielkiego gada jak rzucona niedbale szmata. Nie została pożarta. Czy to oznaka czci, uwielbienia, czy zwykłego farta?
Kobra pełzła w naszą stronę, łuski na jej brzuchu to łączyły się, to znowu rozwierały. Stwór wił się ku nam po betonie przy wtórze suchego, nieprzyjemnego szurania.
Jean-Claude miał rację, to, w jaki sposób ten stwór się tu dostał, nie miało obecnie znaczenia. Liczyło się, że był tu i teraz.
– Jak my to powstrzymamy?
Uśmiechnął się szeroko, błyskając kłami. Może dlatego, że powiedziałam „my”.
– Jeśli tylko unieruchomisz pysk gada, jakoś sobie z nim poradzimy.
Cielsko węża było grubsze niż słup telefoniczny. Pokręciłam głową.
– Skoro tak twierdzisz.
– Możesz zranić go w pysk?
Skinęłam głową.
– Jeśli tylko srebrne kule poskutkują, to tak.
– Moja mała snajperka – mruknął.
– Odpuść sobie sarkastyczne komentarze – ucięłam.
Pokiwał głową.
– Jeżeli chcesz do niego postrzelać, proponuję, abyś się pospieszyła, ma petite. Jeśli ten stwór dotrze do mojego ludu, będzie za późno na jakiekolwiek działania. – Jego oblicze pozostawało nieodgadnione. Nie wiedziałam, czy chciał, abym to zrobiła, czy nie.
Odwróciłam się i zaczęłam iść w poprzek przez arenę. Kobra znieruchomiała. Czekała jak kołysząca się wieża. Stała tam, jeśli można tak określić istotę nie posiadającą nóg, i czekała na mnie, smakując powietrze smagnięciami długiego, rozwidlonego języka. Wyczuwała mój smak.
Jean-Claude znalazł się nagle tuż obok mnie. Nie usłyszałam, jak się zbliżał, nie wyczułam go. Kolejna sztuczka mentalna. Miałam teraz inne kłopoty na głowie. Odezwał się, cicho i nagląco – myślę, że tylko ja go usłyszałam.
– Uczynię, co w mojej mocy, aby cię ochronić, ma petite.
– W swoim gabinecie naprawdę świetnie się spisałeś.
Zatrzymał się. Ja nie.
– Wiem, że się tego boisz, Anito. Czuję twój strach aż w żołądku – rzucił miękko i ulotnie jak wiatr.
Odpowiedziałam szeptem, nie mając pewności, że mnie usłyszy.
– Trzymaj się z dala od mojego umysłu, do cholery.
Kobra obserwowała mnie. Trzymałam browninga oburącz, mierząc w łeb gada. Sądziłam, że znajdowałam się poza zasięgiem stwora, ale nie miałam co do tego pewności. Ile wynosi bezpieczny dystans w przypadku węża większego niż osiemnastokołowa ciężarówka? Dwa stany? A może trzy? Byłam dostatecznie blisko, by móc wejrzeć w płaskie, czarne ślepia węża, puste jak oczy lalki.
Słowa Jean-Claude’a przemknęły przez mój umysł jak płatki kwiatu. Mogłabym przysiąc, że poczułam zapach kwiatów. Jego głosowi nigdy dotąd nie towarzyszyły zapachy.
– Zmuś to, aby poszło za tobą i odsłoniło przed nami grzbiet, zanim zaczniesz strzelać.
Puls w mojej szyi był tak silny, że oddychanie sprawiało mi fizyczny ból. W ustach miałam sucho. Trudno mi było przełykać. Zaczęłam powoli, bardzo powoli oddalać się od wampirów i zmiennokształtnych. Gadzi łeb podążał za mną jak za zaklinaczką węży. Gdyby stwór zaatakował, strzeliłabym, ale póki tylko za mną sunął, postanowiłam dać Jean-Claude’owi szansę dobrania mu się do grzbietu.
Naturalnie nie miałam pewności, że srebrne kule zdołają zranić tę istotę. Była tak wielka, że nawet cały magazynek browninga mógł ją jedynie rozdrażnić. Miałam wrażenie, jakbym została uwięziona w którymś z tych starych horrorów, gdzie wielki, oślizgły potwór zbliża się do ciebie, niezależnie od tego, ile wpakujesz mu kul. Miałam nadzieję, że był to tylko wymysł hollywoodzkich scenarzystów.
Jeśli kule nie zranią tego stwora, umrę. Przed oczami znów ujrzałam tę przerażającą scenę i drgające konwulsyjnie nogi pożeranego mężczyzny. Na ciele węża wciąż było widać spore wybrzuszenie, jakby dopiero co połknął wielkiego szczura.
Język wystrzelił do przodu. Jęknęłam w głos, tłumiąc krzyk cisnący mi się na usta. Boże, Anito, opanuj się, to tylko wąż. Wielka kobra-ludojud, ale tylko wąż. Tak właśnie.
Włosy stanęły mi dęba. Moc przywołana przez zaklinaczkę węży wciąż tutaj była. Jakby nie dość tego, że ten stwór był jadowity i miał kły, którymi mógłby przebić mnie na wylot, to jeszcze musiała tu działać magia. Potężna magia. Pięknie, po prostu pięknie.
Zapach kwiatów zgęstniał, przybliżył się. To jednak nie Jean-Claude. To kobra wypełniała powietrze aromatyczną wonią. Węże nie pachną kwiatami. Mają silną pleśniową woń, której, gdy raz poczujesz, nigdy już nie zapomnisz. Tak nie pachnie też żadne zwierzę pokryte sierścią. Wampirza trumna roztacza zaś woń przywodzącą na myśl węże.
Kobra przez cały czas kierowała ogromny łeb w moją stronę.
– No, chodź jeszcze kawałek – mówiłam do węża. To rzecz jasna głupie, bo przecież węże są głuche. Woń kwiatów była słodka i bardzo silna. Zaczęłam okrążać arenę, wąż podążał za mną jak cień. Może to taki nawyk. Byłam niska, ciemnowłosa, choć nie miałam tak długich włosów jak nieżyjąca już zaklinaczka. Może bestia zwyczajnie potrzebowała kogoś, za kim mogłaby podążać? – No dalej, wężyku, chodź do mamusi – wyszeptałam tak cicho, że moje usta prawie się nie poruszyły. Byłam tylko ja, wąż i mój głos. Nie odważyłam się spojrzeć na drugą stronę areny, na Jean-Claude’a. Nic się nie liczyło prócz stóp przesuwających się po podłożu, ruchów węża i pistoletu w moich dłoniach. To było jak egzotyczny taniec.
Kobra rozwarła szczęki, wysunęła język i pokazała mi kły, długie niczym bliźniacze kosy. Kobry mają stałe kły, a nie wysuwane jak na przykład grzechotniki. Miło wiedzieć, że zapamiętałam coś z wykładów z herpetologii. Choć założę się, że doktor Greenburg nigdy nie widział czegoś podobnego.
Miałam potworną chęć, aby zacząć chichotać. Zamiast tego wymierzyłam z browninga W pysk stwora. Zapach kwiatów był nieomal namacalny. Ściągnęłam spust.
Łeb węża odskoczył do tyłu, krew zbryzgała arenę. Wystrzeliłam znowu i jeszcze raz. Miejsca postrzałów eksplodowały strzępami tkanek i odłamków kości. Kobra rozwarła uszkodzone szczęki i zasyczała. To chyba był okrzyk bólu. Ogromne cielsko zaczęło wić się po ziemi w przód i w tył. Czy mogłam zabić to coś? Czy aby to uśmiercić, wystarczą srebrne kule? Wpakowałam jeszcze trzy pociski w wielki okrwawiony łeb. Cielsko zapętliło się. Czarno-białe sploty upstrzone krwawymi rozbryzgami miotały się po arenie jak szalone. Nagle pokryty łuską ogon pomknął w moją stronę i zwalił mnie z nóg. Podniosłam się na klęczki, podparłam jedną ręką, w drugiej trzymając pistolet. Byłam gotowa, aby złożyć się do kolejnego strzału. Wielkie cielsko znów mnie zahaczyło. Miałam wrażenie, jakby wieloryb walnął mnie ogonem. Na wpół ogłuszona leżałam pod splotem ważącego kilkaset kilogramów wężowego cielska. Jeden pasiasty splot przygniatał mnie do ziemi. Bestia uniosła się nade mną, z roztrzaskanych szczęk spływała krew i jasne krople jadu. Gdyby trucizna skapnęła na moje ciało, zabiłaby mnie. Było jej zbyt wiele, abym mogła się z tego wywinąć. Leżałam płasko na wznak, wąż wił się w poprzek mnie, gdy znowu zaczęłam strzelać. Ściągałam spust raz za razem, gdy wielki łeb opadł na mnie jak błyskawica.
Coś uderzyło w węża. Coś porośniętego sierścią wbiło kły i pazury w pokrytą łuską szyję kobry. To był wilkołak o porośniętych sierścią męskich ramionach.
Kobra dźwignęła się w górę, przygniatając mnie fragmentem swego cielska. Gładkie łuski brzuszne naparły na moją niemal nagą górną połowę ciała niczym wielka dłoń. Stwór mnie nie pożre, lecz zmiażdży swym ciężarem. Zrobi ze mnie placek!
Krzyknęłam i wypaliłam w korpus gada. Iglica broni trafiła na pustą komorę. Wystrzelałam cały magazynek! Cholera!
Jean-Claude pojawił się nade mną. Jego blade, przesłonięte koronką dłonie zwlokły ze mnie wężowy splot, jakby grube cielsko nie ważyło dobrych paręset kilo. Odczołgałam się pospiesznie do tyłu. Wycofywałam się rakiem, aż natrafiłam plecami na barierkę areny. Wyrzuciłam pusty magazynek i wyjęłam zapasowy z saszetki przy pasku. Nie pamiętam, abym wystrzeliła wszystkie trzynaście naboi, ale najwyraźniej tak było. Wprowadziłam nabój do komory i byłam gotowa na drugą rundę.
Jean-Claude wbił rękę po łokieć w cielsko węża. Wyszarpnął spomiędzy tkanek fragment błyszczącego wilgocią kręgosłupa, rozrywając węża na dwa kawałki.
Yasmeen rozszarpywała olbrzymiego węża jak szmacianą lalkę. Jej twarz i górna część ciała były skąpane w jego krwi. Wyszarpnęła długi splot gadzich trzewi i wybuchnęła śmiechem.
Czarna zmiennokształtna była wciąż w ludzkiej postaci. Skombinowała skądś nóż i radośnie kroiła nim cielsko gada.
Kobra walnęła łbem o betonową arenę, strącając wilkołaka. Wąż dźwignął się, ale zaraz opadł jak błyskawica. Uszkodzone szczęki wgryzły się w bark czarnej kobiety. Krzyknęła przeraźliwie. Jeden kieł przebił ją na wylot. Zaostrzony szpic wyłonił się spod materiału sukienki. Z kła trysnął jad, spryskując podłoże. Jad i krew przesiąkły przez materiał sukienki.
Powoli, z wahaniem zaczęłam przesuwać się naprzód. Broń miałam gotową do strzału. Kobra kołysała łbem z boku na bok, usiłując uwolnić się od kobiety. Kieł wbił się zbyt głęboko, a szczęki były nazbyt uszkodzone. Kobra, podobnie jak kobieta, znalazła się w potrzasku.
Nie byłam pewna, czy zdołam trafić w łeb węża, nie raniąc przy tym kobiety. Czarnoskóra zmiennokształtna krzyczała, wyła. Pazurami bezradnie próbowała rozorać łeb węża. Musiała wcześniej upuścić nóż.
Wampir o włosach blond pochwycił czarną kobietę. Wąż uniósł cielsko w górę, dźwigając trzymaną w pysku kobietę i szarpiąc ją jak pies gumową kość. Wrzasnęła.
Wilkołak wskoczył na grzbiet węża, dosiadając go jak mustanga. Teraz nie mogłam strzelać, bo ktoś na pewno by oberwał. Cholera. Nie pozostało mi nic innego, jak stanąć z boku, obserwując dalszy rozwój wydarzeń.
Mężczyzna z łóżka przebiegł przez arenę. Czy tak długo zajęło mu założenie dresowych spodni i kurtki? Wiatrówkę miał rozpiętą, poły falowały, rozchylając się na boki i odsłaniając większość jego opalonego torsu. O ile mogłam stwierdzić, facet był nieuzbrojony. Na co on liczył? Co zamierzał? Cholera.
Ukląkł obok dwóch mężczyzn, którzy żyli, kiedy zaczął się cały ten szajs. Odciągnął jednego z nich z pola walki. Dobrze to sobie wykombinował.
Jean-Claude schwycił kobietę. Zacisnął dłoń na kle, który tkwił w jej ciele i odłamał go. Trzask był głośny jak huk wystrzału. Ramię kobiety odłączyło się od reszty ciała, kości i ścięgna pękły. Krzyknęła raz jeszcze i zwiotczała. Jean-Claude przeniósł ją do mnie i położył na ziemi. Jej prawe ramię zwisało na kilku strzępach mięśni. Uwolnił ją z paszczy węża, omal nie pozbawiając ją przy tym ręki.
– Pomóż jej, ma petite. – Zostawił ją u moich stóp, krwawiącą i nieprzytomną. Znałam się trochę na pierwszej pomocy, ale… Jezu… Nie sposób było założyć opaski uciskowej na taką ranę. Nie mogłam założyć na tę rękę łupków. Ręka nie była złamana. Została prawie oderwana od reszty ciała.
Przez wnętrze namiotu przetoczył się podmuch wiatru. Coś ścisnęło mnie w dołku. Jęknęłam i uniosłam wzrok, odrywając go od konającej dziewczyny. Jean-Claude stanął przy wężu. Wszystkie wampiry rozszarpywały wielkie cielsko, a mimo to gad wciąż żył. Wiatr poruszył koronkowym kołnierzem, zmierzwił falujące czarne włosy. Silny podmuch omiótł moją twarz. Serce podeszło mi do gardła. Jedyne co słyszałam, to szum mojej własnej krwi. Ten dźwięk wypełniał moje uszy niczym grzmot wielkiego wodospadu.
Jean-Claude łagodnie postąpił naprzód. Ja natomiast poczułam, że wraz z nim poruszyło się coś we mnie. Zupełnie jakby dzierżył niewidzialną linę łączącą mnie z moim sercem, pulsem i krwią. Puls miałam tak szybki, że nie mogłam w ogóle oddychać. Co się działo?
Dopadł węża, wbijając dłonie tuż poniżej wielkiego pyska. Poczułam, jakby moje dłonie zatapiały się w wijącym się cielsku. Jakby to moje dłonie usiłowały odnaleźć kość i strzaskać ją. Czułam jednak, jak moje ręce pogrążyły się w żywym ciele aż po łokcie. Ciało było śliskie, wilgotne, ale nie ciepłe. To nasze wspólne ręce najpierw napierały, a potem zaczęły ciągnąć, aż ramiona napięły się z wysiłku.
Łeb gada został oderwany od reszty cielska i ciśnięty na drugi koniec areny. Pysk rozwarł się, szczęki instynktownie zakłapały, chwytając powietrze. Cielsko wciąż jeszcze walczyło, ale śmierć była blisko.
Osunęłam się na ziemię obok rannej kobiety. Wciąż trzymałam w dłoni browninga, ale pistolet nie mógł mi już w niczym pomóc. Znów słyszałam i odczuwałam normalnie. Moje ręce nie były umazane krwią i posoką. To nie były moje dłonie, lecz Jean-Claude’a. Boże Święty, co się ze mną działo? Wciąż czułam krew na swoich rękach. To było niesamowicie silne wrażenie. To uczucie! Boże!
Coś dotknęło mego ramienia. Odwróciłam się i omal nie wpakowałam znajdującemu się za mną mężczyźnie paru kulek. To był facet w szarym dresie. Ukląkł obok mnie, unosząc obie ręce w górę i wpatrując się w pistolet w moich dłoniach.
– Jestem po twojej stronie – powiedział.
Wciąż czułam puls w gardle. Bałam się coś powiedzieć, nie byłam pewna, czy dam radę coś z siebie wykrztusić, więc tylko pokiwałam głową i opuściłam broń.
Zdjął bluzę.
– Może uda nam się choć trochę zatamować nią krew.
Zmiął bluzę i przyłożył do rany.
– Przypuszczam, że ona jest w szoku – stwierdziłam. Mój głos wydawał się jakiś dziwny, pusty.
– Ty też nie wyglądasz najlepiej.
I czułam się fatalnie. Jean-Claude wdarł się do mego umysłu i ciała. Zupełnie jakbyśmy byli jedną osobą. Zaczęłam dygotać i nie mogłam przestać. Może to szok.
– Wezwałem policję i karetkę – powiedział.
Spojrzałam na niego. Miał bardzo silne oblicze, o wydatnych kościach policzkowych i kanciastej szczęce, ale delikatne wargi w znacznym stopniu łagodziły ostrość rysów twarzy. Falujące brązowe włosy okalały twarz jak miękka, gęsta kurtyna. Przypomniałam sobie innego mężczyznę o długich, brązowych włosach. Innego człowieka zadającego się z wampirami. Zginął okropną śmiercią, a ja nie mogłam go ocalić.
Dostrzegłam Marguerite po drugiej stronie areny. Stała, rozglądając się wokoło. Oczy miała rozszerzone, wargi lekko rozchylone. Dobrze się bawiła. Boże.
Wilkołak odstąpił od węża. Zmiennokształtny wyglądał kubek w kubek jak Lon Chaney w Wilkolaku, tyle że między jego nogami dostrzec można było atrybuty męskości. W filmach grozy wilkołaki zawsze były bezpłciowe jak lalki Barbie. Sierść wilkołaka miała ciemnomiodowy kolor. Jasnowłosy wilkołak. Czyżby Stephen? Jeżeli nie, to oznaczało, że się ulotnił, a wątpię, aby Jean-Claude pozwolił mu na to.
Ktoś krzyknął:
– Niech nikt się nie rusza! – Po drugiej stronie areny pojawiło się dwóch mundurowych policjantów z patrolu, z dobytą bronią. Jeden z nich jęknął:
– Chryste Panie!
Podczas gdy tamci dwaj gapili się na wielkiego węża, schowałam pistolet do kabury. Cielsko gada wciąż jeszcze drżało, ale stwór już nie żył. U gadów konanie trwa dłużej niż u większości ssaków, ot wszystko.
Czułam się lekka jak piórko. Pusta. Wszystko wydawało mi się dziwnie nierealne. To nie przez węża. To skutek tego, co zrobił ze mną Jean-Claude. Pokręciłam głową, aby się z tego otrząsnąć.
Zjawiły się gliny. Miałam pewne obowiązki do wypełnienia. Musiałam się tym zająć. Wyłuskałam plastykową legitymację z saszetki i przypięłam ją do kołnierza kurtki. Zgodnie z treścią legitymacji należałam do Okręgowej Jednostki do spraw Dochodzeń Paranormalnych. Była niemal równie dobra jak blacha.
– Chodźmy pogadać z glinami, zanim zaczną, strzelać.
– Wąż nie żyje – powiedział.
Wilkołak rozdzierał truchło gada, wgryzając się w nie i wyszarpując wielkie ochłapy mięsa. Przełknęłam ślinę i odwróciłam wzrok.
– Mogą pomyśleć, że wąż nie jest jedynym potworem na tej arenie.
– Ach tak – rzucił półgłosem, jakby wcześniej nie wpadło mu to do głowy. Co on, u licha, robił wśród potworów?
Podeszłam do policjantów, uśmiechając się szeroko.
Jean-Claude stał pośrodku areny, jego biała koszula była tak zakrwawiona, że przylepiała mu się do ciała, jakby wyjęto ją z wody; przez materiał prześwitywał zarys sterczącego sutka. Krew spływała mu też po jednej stronie twarzy, tworząc szkarłatne, rozmazane smugi. Ręce miał unurzane w posoce aż po łokcie.
Najmłodsza wampirzyca zanurzyła twarz we krwi węża. Potem przyłożyła do ust kawałek ociekającego krwią mięsa i zaczęła zlizywać posokę. Towarzyszyły temu odgłosy łapczywego ssania, głośniejsze niż mogłoby się wydawać.
– Jestem Anita Blake. Współpracuję z Okręgową Jednostką do spraw Dochodzeń Paranormalnych. Oto moja legitymacja.
– Kto jest z panią? – spytał jeden z mundurowych, wskazując na faceta w dresowych spodniach. Wciąż trzymał w dłoniach pistolet wymierzony w środek areny.
– Jak się nazywasz? – wyszeptałam półgębkiem.
– Richard Zeeman – odparł cicho.
– Richard Zeeman – powtórzyłam głośniej. – On jest niewinny. Nie ma z tym wszystkim nic wspólnego.
To ostatnie zapewne było kłamstwem. Czy można nazwać niewinnym człowieka pokładającego się na łóżku otoczonym przez wampiry i zmiennokształtnych?
Gliniarz pokiwał głową.
– A pozostali?
Spojrzałam w tę stronę co on. Nie wyglądało to najlepiej.
– Kierownik tego lokalu i jego ludzie. Stanęli do walki z tym gadem, aby szalejący stwór nie zaatakował publiczności.
– Ale oni nie są ludźmi, prawda? – zapytał.
– Nie – potwierdziłam jego obawy. – Nie są ludźmi.
– Chryste Panie, chłopaki z komendy na pewno nam nie uwierzą – rzucił jego partner.
Zapewne miał rację. Byłam tu, a przecież mnie samej trudno było w to uwierzyć. Gigantyczna kobra-ludojad. Chryste Panie. Kto by pomyślał? No właśnie, kto?