20

Larry i ja usiedliśmy na chłodnej, jesiennej trawie, obserwując prawników spisujących ostatnią wolę nieboszczyka.

– Są tacy poważni – stwierdził.

– Taką mają pracę – odparłam.

– Czy być prawnikiem oznacza nie mieć poczucia humoru?

– Jak najbardziej.

Uśmiechnął się. Krótkie, kręcone włosy miał tak rude, że prawie pomarańczowe. Niebieskie oczy były łagodne jak wiosenne niebo. Zarówno włosom, jak i oczom przyjrzałam się jeszcze w samochodzie, w świetle podsufitowej lampki. W ciemnościach wydawało się, że ma szare oczy i kasztanowe włosy. Nie cierpię opisywać wyglądu kogoś, kogo widziałam tylko w półmroku.

Larry Kirkland, jak niektórzy rudzielec, miał mleczno-białą cerę. Wyglądu dopełniały liczne złociste piegi. Mimo to wyglądał milusio. Byłam pewna, że nie życzył sobie, aby ktoś właśnie w ten sposób skwitował jego wygląd. Zwłaszcza że był niski, bardzo niski jak na faceta. Tacy mężczyźni nie lubią określenia milusi. Ja nie lubiłam, gdy ktoś tak mnie określał. Podejrzewam, że gdyby wszyscy niscy ludzie mogli zagłosować w tej sprawie, słówko „milusi” zostałoby wykreślone z wszystkich słowników. Ja wiem, na co oddałabym mój głos.

– Jak długo jesteś animatorem? – zapytałam.

Zerknął na podświetlaną tarczę swego zegarka.

– Jakieś osiem godzin.

Spojrzałam na niego.

– To było twoje pierwsze zlecenie? Pierwsze w życiu?

Pokiwał głową.

– Pan Vaughn nie opowiadał o mnie?

– Bert mówił tylko, że zatrudnił nowego animatora nazwiskiem Lawrence Kirkland.

– Jestem na drugim roku studiów na Uniwersytecie Waszyngtońskim, w tym semestrze muszę zaliczyć staż.

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia, a bo co?

– Nawet nie jesteś jeszcze pełnoletni – stwierdziłam.

– Nie mogę pić ani chodzić do kin porno. I co z tego? Niewielka strata, chyba że trzeba byłoby wykonać zlecenie w którymś z powyższych miejsc. – Spojrzał na mnie i nachylił się. – Czy zdarzają się zlecenia w kinach porno?

Oblicze miał beznamiętne i nie potrafiłam stwierdzić, czy żartował, czy pytał serio. Postawiłam na to pierwsze.

– Dwadzieścia lat jest w porządku. – Potrząsnęłam głową.

– No, nie wydaje mi się – odparował.

– Nie martwi mnie twój wiek – stwierdziłam.

– Wobec tego co?

Nie wiedziałam, jak ująć to w słowa, ale w jego obliczu było coś ciepłego i radosnego. Ta twarz znała więcej uśmiechów niż łez. Wydawał się niewinny, czysty i pogodny. Nie chciałam, aby to się zmieniło. Nie chciałam być tą, która go zepsuje i unurza w szlamie życia.

– Straciłeś kogoś bliskiego? Członka rodziny?

Sposępniał. Wyglądał teraz jak zasmucony mały chłopiec.

– Pyta pani serio?

– Jak najbardziej – przyznałam.

Pokręcił głową.

– Nie rozumiem.

– Po prostu odpowiedz na pytanie. Czy straciłeś kogoś bliskiego?

Pokręcił głową.

– Nawet mam jeszcze wszystkich dziadków.

– Czy widywałeś przemoc? Miałeś z nią styczność?

– Zdarzało mi się brać udział w bójkach.

– Dlaczego?

Uśmiechnął się.

– Niektórym się zdaje, że niski oznacza słaby.

Ja też się uśmiechnęłam.

– A ty udowadniałeś im, że jest inaczej.

– Ależ skąd, przez cztery lata pomiatali mną jak szmatą. – Uśmiechnął się.

– Wygrałeś kiedyś jakąś walkę?

– Kilka – odparł.

– Ale w gruncie rzeczy nie chodziło o wygraną – ciągnęłam.

Patrzył na mnie z przejęciem i powagą.

– Nie, wcale nie.

W tej krótkiej chwili doskonale rozumieliśmy się. Tak bywa, gdy jest się najmniejszym dzieckiem w klasie. Gdy przez lata koledzy nabijają się i drwią z ciebie. Gdy pomiatają tobą i biją cię. Stajesz się automatycznie celem dla klasowych osiłków. Przez niski wzrost stajesz się zajadły i wredny. Byłam przekonana, że doskonale się zrozumieliśmy, ale jako kobieta musiałam obrócić to w słowa. Faceci mogą czytać w myślach i w ogóle, ale w takich sytuacjach o pomyłkę nietrudno. Ja musiałam wiedzieć.

– Ważne jest to, że choć obrywasz, mimo wszystko nie poddajesz się.

Pokiwał głową.

– Dostaję lanie, ale dalej robię swoje.

Może wyrażenie tego wszystkiego słowami zepsuło niepowtarzalny moment wzajemnego zrozumienia, ale ja byłam naprawdę zadowolona.

– A poza szkołą… czy miałeś jeszcze styczność z przemocą?

– Bywam na koncertach rockowych.

Pokręciłam głową.

– To nie to samo.

– Do czego pani pije? – spytał.

– Nie powinieneś był próbować ożywiać trzeciego zombi.

– Ale udało mi się, prawda?

Sprawiał wrażenie, jakby się asekurował, ale ja wciąż naciskałam. Gdy do czegoś zmierzam, to osiągnę swój cel, choćby po trupach. Jestem nieugięta.

– Ożywiłeś go, ale utraciłeś nad nim kontrolę. Gdybym się nie zjawiła, zombi uwolniłby się i zrobił komuś krzywdę.

– To tylko zombi. Oni nie atakują ludzi.

Spojrzałam na niego, bo wydawało mi się, że żartuje. Nie żartował. Cholera.

– Ty naprawdę nic nie wiesz?

– O czym?

Ukryłam twarz w dłoniach i policzyłam wolno do dziesięciu. Nie wściekałam się na Larry’ego, lecz na Berta, ale Larry był tuż obok i mogłam się na nim wyżyć. Aby wyładować się na Bercie, musiałam zaczekać do jutra. Na razie musiałam zadowolić się Larrym. Co za szczęście.

– Zombi wyrwał się spod twojej kontroli, Larry. Gdybym się nie zjawiła i nie nasyciła go własną krwią, poszukałby jej sam. Rozumiesz, o co mi chodzi?

– Chyba nie.

Westchnęłam.

– Zombi rzuciłby się na kogoś. Ugryzłby kogoś.

– Przecież zombi atakujący ludzi to tylko zabobony, opowieści o duchach.

– Czy tego was uczą w collcege’u? – spytałam.

– Tak.

– Pożyczę ci parę archiwalnych numerów „Animatora”. Uwierz mi, Lany, zombi atakują ludzi. Widziałam kilka ich ofiar.

– Chce mnie pani przestraszyć.

– Lepiej, żebyś się bał, niż kozakował jak głupiec.

– Ożywiłem go. Czego pani właściwie ode mnie chce? – Wydawał się zupełnie zbity z tropu.

– Chcę, abyś zrozumiał, co nieomal dziś się tu stało. Chcę, abyś pojął, że to, co robimy, nie jest grą. To nie salonowe sztuczki. To rzeczywistość, która może być niebezpieczna.

– W porządku.

Zbyt łatwo się poddał. Nie uwierzył. Lekceważył mnie. Cóż, pewnych rzeczy nie da się przekazać samymi tylko słowami. Dana osoba musi nauczyć się tego na własnej skórze. Czasami takie lekcje bywają bolesne. Chciałam móc owinąć Larry’ego w celofan i postawić na półkę, gdzie byłby bezpieczny i nietknięty, ale w życiu nigdy nie było tak łatwo. Jeśli pozostanie w tym fachu dostatecznie długo, okrzepnie i dotrze się. Nie sposób przemówić do rozsądku komuś, kto ma dwadzieścia lat i nigdy nie został napiętnowany przez śmierć. Tacy ludzie nie wierzą w upiory. Nie boją się Czarnego Luda. Gdy miałam tyle lat, mogłam uwierzyć we wszystko. Nagle poczułam się stara. Larry wyjął z kieszeni kurtki paczkę papierosów.

– Proszę, powiedz, że nie palisz – rzuciłam.

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– A pani nie pali?

– Nie.

– Nie lubi pani, gdy ktoś pali w pani obecności – zapytał.

– Nie – odparłam.

– Ale widzi pani, marnie się czuję. Muszę zapalić, OK?

– Musisz?

– Tak, muszę.

Trzymał papierosa pomiędzy dwoma palcami prawej dłoni. Paczka znikła w kieszeni, pojawiła natomiast się jednorazowa zapalniczka. Larry przyglądał mi się z uwagą. Jego dłonie drżały leciutko.

Cholera. Pierwszej roboczej nocy ożywił trzech truposzy, a ja szykowałam się do rozmowy z Bertem na temat wysłania Larry’ego w pojedynkę do realizacji dzisiejszych zleceń. Poza tym byliśmy na cmentarzu.

– A pal sobie.

– Dzięki.

Zapalił. Wciągnął do płuc gęsty kłąb smołowo-nikotynowego dymu. Wydmuchnął go nosem, siwe smugi wyglądały jak bliźniacze zjawy.

– Już mi lepiej – stwierdził.

Wzruszyłam ramionami.

– Tylko nie pal przy mnie w samochodzie.

– Nie ma sprawy – mruknął. Koniuszek jego papierosa rozjarzył się pomarańczowo, gdy znów się zaciągnął. Przeniósł wzrok gdzieś w dal, wydmuchnął kłąb dymu ustami i powiedział:

– Ktoś nas woła.

Odwróciłam się i zobaczyłam machających do nas adwokatów. Poczułam się jak dozorczyni, którą ktoś woła, aby posprzątała nieczystości na klatce schodowej. Wstałam. Larry zrobił to samo.

– Na pewno dasz sobie radę? – spytałam.

– Nie ożywiłbym nawet mrówki, ale chyba mogę popatrzeć na panią w akcji.

Miał sińce pod oczami i napiętą skórę w kącikach ust, ale skoro chciał zgrywać twardziela, czyż mogłam mu tego zabronić?

– Doskonale, zróbmy to.

Wyjęłam z bagażnika sól. Przewożenie przyborów do ożywiania zmarłych nie było sprzeczne z prawem. Podejrzewam, że maczetę, której używałam do dekapitacji kurczaków, można by uznać za broń, ale pozostałe rzeczy były w zasadzie niegroźne. To dowód na to, na ile nasz system prawny zna się na zombi.

Andrew Doughal doszedł już do siebie. Wciąż miał trochę woskową cerę, ale jego oblicze wydawało się żywe, pełne powagi i zatroskania. Przygładził dłonią poły marynarki. Spojrzał na mnie z góry, nie dlatego, że był wyższy, po prostu przywykł do spoglądania na innych w ten właśnie sposób. Niektórzy ludzie są z natury protekcjonalni. To ich wrodzony talent.

– Czy wie pan, co się dzieje, panie Doughal? – spytałam żywego trupa.

Łypnął na mnie, lekko unosząc w górę dumny, patrycjuszowski nos.

– Wracam do domu z moją żoną.

Westchnęłam. Nie cierpię, kiedy zombi nie potrafią uświadomić sobie, że nie żyją. Zachowywali się wtedy tak… po ludzku.

– Panie Doughal, czy pan wie, dlaczego znajduje się na cmentarzu?

– Co się dzieje? – spytał jeden z mecenasów.

– Zapomniał, że nie żyje – odparłam półgłosem.

Zombi patrzył na mnie, uosobienie doskonałej arogancji. Za życia musiał być nielicho upierdliwy, ale nawet takie ziółko od czasu do czasu wzbudza w innych litość.

– Nie wiem, o czym pani mówi – rzekł żywy trup. – Bez wątpienia cierpi pani na chorobę psychiczną.

– Czy może pan wyjaśnić, dlaczego znajduje się pan na cmentarzu? – zapytałam.

– Niczego nie muszę pani wyjaśniać – odparował.

– Czy pamięta pan, w jaki sposób znalazł się pan na cmentarzu?

– My… przyjechaliśmy tu. To oczywiste. – W jego głosie po raz pierwszy pojawiła się nuta wahania i niepewności.

– Snuje pan domysły, panie Doughal. Nie pamięta pan wcale, jak pan tu dotarł, prawda?

– Ja… ja… – Spojrzał na swoją żonę i dorosłe dzieci, ale oni szli już w stronę czekających samochodów. Żadne z nich się nie obejrzało. Był martwy, bez dwóch zdań, ale rzadko która rodzina odchodziła ot tak, bez pożegnania. Ludzie reagowali w różny sposób. Widziałam przerażenie, smutek, a nawet odrazę, ale nigdy obojętność. Doughalowie dostali to, po co przyszli, testament został spisany zgodnie z prawem, a teraz najzwyczajniej w świecie odchodzili. Mieli już spadek. Teraz kochany tatuś mógł powrócić do grobu, gdzie jego miejsce.

– Emily? – zawołał.

Zawahała się, zamarła w bezruchu, ale zaraz jeden z synów ujął ją za rękę i pociągnął w stronę samochodu. Czy stary Doughal był skonsternowany, czy raczej przerażony?

– Chcę wrócić do domu – zawołał za nimi. Arogancja opuściła go, pozostał jedynie dojmujący strach, rozpaczliwa niemożność uwierzenia w to, co nieuchronne i nieuniknione. Czuł, że żyje. Jak to możliwe, aby był martwy?

Jego żona nieznacznie się odwróciła.

– Przykro mi, Andrew.

Dzieci podprowadziły ją do najbliższego samochodu. Zachowywali się jak kierowcy grupy przestępczej, która właśnie napadła na bank. Sprawiali wrażenie, jakby chcieli uciec stąd jak najszybciej. Adwokaci i ich asystenci oddalili się tak szybko, jak pozwalała im na to zawodowa przyzwoitość. Wszyscy dostali już to, po co przyszli. Skończyli z tym nieboszczykiem. Kłopot w tym, że on odprowadzał ich wzrokiem jak porzucone dziecko zagubione pośród nocy. Dlaczego nie mógł pozostać tym aroganckim, władczym sukinsynem?

– Dlaczego oni wszyscy odchodzą? Czemu mnie tu zostawili?

– Pan nie żyje, panie Doughal. Umarł pan prawie tydzień temu.

– Nie. To nieprawda.

Larry stanął obok mnie.

– Pan naprawdę nie żyje, panie Doughal. Sam pana ożywiłem.

Otaksował nas wzrokiem. Zaczynało mu brakować wymówek.

– Nie czuję się martwy.

– Proszę nam zaufać, panie Doughal, jest pan martwy – zapewniłam.

– Czy to będzie bolało?

Wielu zombi pytało, czy powrót do grobu będzie bolesny.

– Nie, panie Doughal, to nie będzie bolało. Obiecuję.

Wziął głęboki, drżący wdech, po czym skinął głową.

– Ja nie żyję, naprawdę nie żyję?

– Tak.

– Wobec tego proszę mnie odesłać z powrotem.

Wziął się w garść i odzyskał dawną godność. To istny koszmar, kiedy zombi nie chce uwierzyć, że nie żyje. Nawet w takiej sytuacji można ich odesłać, ale zwykle bardzo się wtedy wyrywają i klienci muszą przytrzymywać ich przy mogile. Do tej pory miałam dwa takie przypadki, lecz każdy z nich pamiętani tak wyraźnie, jakby zdarzyło się to ubiegłej nocy. Pewnych rzeczy nawet czas nie zdoła zatrzeć. Sypnęłam trochę soli na jego pierś. Towarzyszył temu odgłos przywodzący na myśl grad tłukący o blaszany dach. W dłoni wciąż trzymałam okrwawiony nóż. Otarłam krzepnącą krew o jego wargi. Nie cofnął się. Uwierzył.

– Poprzez krew i stal odprawiam cię, Andrew Doughalu. Wróć do swego grobu. Spoczywaj w spokoju i nie stąpaj już więcej po tej ziemi.

Zombi ułożył się spokojnie na pagórku z kwiatów. Po chwili kwiaty spowiły go jak lotne piaski. Zanurzył się w nich, po czym z równą łatwością pogrążył się w ziemi i zniknął, powracając do swej mogiły.

Staliśmy jeszcze przez chwilę na pustym cmentarzu. Słychać było jedynie szum wiatru w koronach drzew i melancholijne granie ostatnich tego roku świerszczy. W Charlotte’s Web świerszcze śpiewały: „Lato przeminęło, nadszedł jego kres, lato już odchodzi, jesień prawie jest. Lato dogorywa, nadszedł jego czas”. Pierwsze przymrozki i będzie po nich. Akurat w tym przypadku świerszcze miały rację. Nagle ich muzyka ucichła, jakby ktoś wyłączył magnetofon. Wstrzymałam oddech, wytężyłam słuch. Nie było słychać nic oprócz wiatru, a jednak… mięśnie moich ramion napięły się aż do bólu.

– Larry?

Spojrzał na mnie niewinnym wzrokiem.

– Co?

I nagle, trzy drzewa na lewo od nas, ujrzałam sylwetkę mężczyzny, skąpaną w blasku księżyca. Wychwyciłam też kątem oka ruch z prawej strony. Postaci było parę. Ciemność ożyła. Pojawiło się w niej kilka par oczu. Nie miałam co do tego wątpliwości.

Zasłaniając się ciałem Larry’ego, wyjęłam broń, przesuwając ją tuż przy nodze, aby nie zwracać uwagi. Larry aż wybałuszył oczy.

– Jezu, co się dzieje? – Jego głos brzmiał jak ochrypły szept.

Nie wydał nas. To dobrze o nim świadczyło. Zaczęłam kierować go w stronę samochodów, powoli, jak przystało na parę kolegów po fachu, którzy zakończyli nocną robotę i wybierali się do domu na zasłużony odpoczynek.

– Tam są jacyś ludzie.

– Chodzi im o nas?

– Powiedziałabym, że raczej o mnie – odparłam.

– Jak to?

Pokręciłam głową.

– Nie czas na wyjaśnienia. Gdy powiem: „Biegnij”, pędź ile sił w nogach w stronę aut.

– Skąd pani wie, że mają wobec nas złe zamiary?

W jego oczach malowało się przerażenie. Teraz on także ich spostrzegł. Przybliżające się cienie, ludzie w ciemnościach.

– A skąd wiesz, że nie mają złych zamiarów? – odparowałam.

– Racja – przytaknął. Oddychał szybko i płytko. Od samochodów dzieliło nas jakieś sześć metrów.

– Biegnij – rzuciłam.

– Co? – zapytał jakby trochę zakłopotany.

Złapałam go za rękę i pociągnęłam w stronę samochodów. Wycelowałam broń w ziemię, wciąż łudziłam się, że ktokolwiek się tam czaił, nie spodziewał się, iż będę uzbrojona. Larry biegł sam, trochę zasapał się ze strachu, poza tym palił i chyba nie pokonywał regularnie, co drugi dzień, ośmiu kilometrów. Jogging nie był jego mocną stroną.

Zza samochodów wyłonił się mężczyzna. W dłoni trzymał wielki rewolwer. Mój browning już unosił się w górę. Wypaliłam, zanim jeszcze złożyłam się dobrze do strzału. Jasny błysk i huk rozdarły ciemność. Mężczyzna drgnął, nie przywykł do tego, że ktoś do niego strzela. Jego kula świsnęła obok nas i znikła w mroku. Mężczyzna zamarł na chwilę, a ja tymczasem wycelowałam i ponownie ściągnęłam spust. Facet osunął się na ziemię i już się nie podniósł.

– Cholera – jęknął Larry.

Ktoś krzyknął.

– Ona ma broń.

– Gdzie Martin?

– Załatwiła go.

Martin to chyba był ten typ z rewolwerem. Nadal się nie poruszał. Nie wiedziałam, czy go zabiłam. Chyba było mi to obojętne, grunt żeby nie wstał i nie zaczął znów do nas strzelać. Mój wóz stał bliżej. Wcisnęłam Larry’emu do ręki kluczyki.

– Otwórz drzwiczki, potem drugie, po stronie pasażera i uruchom wóz. Rozumiemy się?

Pokiwał głową, piegi na jego bladej twarzy były wyraźne jak plamy z atramentu. Musiałam uwierzyć, że nie spanikuje i nie odjedzie beze mnie. Nie zrobiłby tego z premedytacją, co najwyżej ze strachu.

Ze wszystkich stron zbliżały się kolejne postaci. Było ich z tuzin, może więcej. Pośród szumu wiatru słychać było szelest stóp biegnących po trawie.

Larry przestąpił ciało. Kopnięciem wybiłam rewolwer ze zwiotczałej dłoni. Broń znikła pod samochodem. Gdybym się nie spieszyła, sprawdziłabym, czy ma wyczuwalny puls. Lubię wiedzieć, czy kogoś zabiłam. To ułatwia przeprawę z policją i sporządzenie raportu. Larry otworzył auto i przechylił się, aby odblokować drzwiczki po stronie pasażera. Wymierzyłam w jedną z biegnących postaci i ściągnęłam spust. Postać zachwiała się, upadła i zaczęła krzyczeć. Pozostałe zawahały się. Nie przyzwyczajone, że ktoś do nich strzela. Biedactwa. Wślizgnęłam się do samochodu i wrzasnęłam:

– Jedź, jedź, jedź! – Larry ruszył ostro, spod opon trysnęły fontanny żwiru. Wozem zarzuciło, promienie reflektorów zakołysały się jak szalone. – Tylko nie wpakuj nas na drzewo.

Zerknął na mnie.

– Przepraszam.

Wóz zwolnił, szybkość zmniejszyła się z wywracającej flaki do zmuszającej do złapania się uchwytu. Wciąż lawirowaliśmy między drzewami, to już coś. Snopy światła przesuwały się po pniach drzew; błyskały bielą nagrobki. Wóz z piskiem opon, rozbryzgując żwir, pokonał zakręt. Pośrodku drogi stał mężczyzna. Jeremy Ruebens z organizacji Najpierw Ludzie stał jak posąg w świetle reflektorów. Gdybyśmy tylko zdołali go ominąć, wyjedziemy na autostradę i będziemy bezpieczni. Wóz zwalniał.

– Co robisz? – rzuciłam.

– Przecież go nie przejadę – odparł Larry.

– To się jeszcze okaże.

– Akurat! – W jego głosie nie brzmiał gniew, lecz przerażenie.

– On tylko się z nami drażni, Larry. Chce sprawdzić, kto z nas jest twardszy. Odskoczy. Mówię ci, że odskoczy.

– Jesteś pewna? – zapytał cichutko, jak mały chłopiec lękający się potworów czyhających w szafie.

– Jestem pewna, a teraz gaz do dechy i zabierz nas stąd.

Wcisnął pedał gazu do deski. Wóz wyrwał do przodu, sunąc w kierunku niedużej, wyprostowanej postaci Jeremy’ego Ruebensa.

– Ani drgnie – rzekł Larry.

– Usunie się – zapewniłam.

– Na pewno?

– Zaufaj mi.

Zerknął na mnie i ponownie przeniósł wzrok na drogę.

– Obyś miała rację – wyszeptał.

Byłam pewna, że Ruebens się usunie. Naprawdę. Ale nawet jeśli nie blefował, nie mieliśmy wyboru. Mogliśmy go ominąć lub przejechać. Wybór należał do Ruebensa. Reflektory samochodu skąpały go w powodzi białego światła. Jego małe, ciemne oczy spoglądały w naszą stronę. Łypał na nas gniewnie. Stał w całkowitym bezruchu.

– Ani drgnie – powtórzył Larry.

– Ruszy się – odparowałam.

– Cholera – warknął Larry. Trafnie to ujął.

Światła reflektorów otoczyły Jeremy’ego Ruebensa białym kręgiem i w tej samej chwili mężczyzna rzucił się w bok. Rozległ się szelest materiału, gdy jego płaszcz prześlizgnął się po boku auta. Niewiele brakowało.

Larry przyspieszył i pokonawszy ostatni zakręt, wyprowadził wóz na ostatnią prostą. Wypadliśmy na szosę z piskiem opon, spod których pryskały fontanny żwiru. Ale wyjechaliśmy z cmentarza. Udało się nam. Dzięki ci, Boże. Dłonie Larry’ego, zaciśnięte na kierownicy, były kredowobiałe.

– Możesz już zwolnić – powiedziałam. – Jesteśmy bezpieczni. – Larry przełknął ślinę tak głośno, że to usłyszałam, po czym skinął głową. Wóz zaczął powoli zwalniać do prędkości dozwolonej. Na twarzy chłopaka perlił się pot, który całkiem nie pasował do tego chłodnego październikowego wieczoru. – Wszystko w porządku?

– Nie wiem. – Jego głos wydawał się pusty. Szok.

– Dobrze się spisałeś.

– Myślałem, że go przejadę. Że zabiję tego człowieka. Byłem pewien, że wpadnie mi pod koła.

– On też tak sądził, w przeciwnym razie nie uskoczyłby – stwierdziłam.

Spojrzał na mnie.

– A gdyby nie uskoczył?

– Przecież uskoczył.

– Ale gdyby tego nie zrobił?

– Przejechałbyś go i też wyjechalibyśmy na autostradę. Tak czy owak jesteśmy bezpieczni.

– Pozwoliłabyś, abym go przejechał, prawda?

– W tej grze najważniejsze jest przetrwanie, Larry. Tylko to się liczy. Jeśli nie potrafisz się z tym pogodzić, powinieneś znaleźć sobie inną robotę.

– Do animatorów się nie strzela.

– To byli członkowie prawicowego ugrupowania Najpierw Ludzie, skupiającego najróżniejszego autoramentu fanatyków i oszołomów pałających nienawiścią do wszystkiego co nadnaturalne.

Nie wspomniałam ani słowem o wizycie, jaką złożył mi Jeremy Ruebens. To, czego ten chłopak nie wiedział, nie mogło go zranić. Spojrzałam na jego blade oblicze. Miał zapadnięte, podkrążone oczy. Dzisiejszej nocy ujrzał potwora, to nie był jeszcze najstraszniejszy z potworów, ale gdy raz zetkniesz się z prawdziwą przemocą, to przeżycie pozostawia w tobie trwały ślad. Odtąd nic już nie jest takie samo. Gdy stajesz przed wyborem: życie albo śmierć, my lub oni, zachodzi w tobie nieodwracalna zmiana. Nie ma już odwrotu. Spojrzałam na przepełnioną trwogą twarz Larry’ego, młodego chłopaka w ciężkim szoku, i żałowałam, że wypadki nie potoczyły się inaczej. Tak bardzo chciałam, aby pozostał nieskalany, czysty, pełen wiary i nadziei. Babcia Blake mawiała: „Gdyby życzenia były rumakami, wszyscy jeździliby wierzchem”.

Larry poznał dziś po raz pierwszy prawdę o moim świecie. Posmakował go. Pytanie brzmiało, czy zechce zgłosić się po dokładkę, czy raczej się wycofa. Iść naprzód czy uciekać, zostać czy walczyć – pytania stare jak świat.

Nie byłam pewna, jaki wybór dokonany przez Larry’ego uznałabym za korzystniejszy, zarówno dla niego, jak i dla mnie. Gdyby trzymał się z dala ode mnie, mógłby pożyć dłużej. Chociaż kto to wie? W tej grze decyzje i ich skutki były równie przypadkowe jak rzut monetą: orzeł – wygrywasz, reszka – tracisz wszystko.

Загрузка...