41

Siedziałam na skraju wanny, mając na sobie tylko obszerny plażowy ręcznik. Wzięłam prysznic i umyłam włosy, spłukując błoto i krew. Krew wciąż jednak sączyła się z głębokiego zadrapania na plecach. Edward przyłożył do rany mniejszy ręcznik i mocno docisnął.

– Kiedy krwawienie ustanie, założę ci opatrunek – powiedział.

– Dzięki.

– Mam wrażenie, że stale muszę cię łatać.

Spojrzałam na niego przez ramię i skrzywiłam się.

– Miałam okazję odwdzięczyć się tym samym.

Uśmiechnął się.

– Racja.

Moje poharatane dłonie zostały już zabandażowane. Wyglądały teraz jak nieco ciemniejsze ręce mumii.

Edward delikatnie dotknął zranienia po wampirzych zębach na mojej łydce.

– To mnie martwi.

– Mnie również.

– Nie ma przebarwienia. – Spojrzał na mnie. – Nie boli cię?

– Ani trochę. To nie była lamia w czystej postaci, może więc jej ukąszenie nie jest jadowite. Poza tym, czy twoim zdaniem ktokolwiek w St. Louis ma surowicę przeciwko jadowi lamii? Te istoty od ponad dwustu lat są uważane za gatunek wymarły.

Edward obmacał ciało wokół rany.

– Nie czuję opuchlizny.

– Minęła już ponad godzina. Gdyby rana była zatruta, trucizna już dawno dałaby o sobie znać.

– Taa. – Spojrzał na ślad po ukąszeniu. – Ale od czasu do czasu zerkaj na tę nogę.

– Nie wiedziałam, że tak ci na mnie zależy – stwierdziłam.

Jego oblicze było puste, wyzute z wszelkich uczuć.

– Świat bez ciebie byłby znacznie uboższy. – Głos miał beznamiętny, stonowany. Zupełnie jakby w ogóle go tam nie było. A jednak wysilił się na komplement. Ze strony Edwarda każdy komplement stanowił nie lada wyróżnienie.

– A niech to, Edwardzie, nie ekscytuj się tak bardzo.

Posłał mi delikatny uśmiech, po którym jego oczy znów stały się puste i lodowate jak niebo zimą. Byliśmy na swój sposób przyjaciółmi, dobrymi przyjaciółmi, ale chyba nigdy nie zdołałabym go zrozumieć. Było w nim zbyt wiele niewiadomych, tego czego nie dawał odczuć ani nawet dostrzec. Kiedyś byłam przekonana, że gdyby przyszło co do czego, w razie konieczności zastrzeliłby mnie bez wahania. Teraz nie miałam już takiej pewności. Jak można przyjaźnić się z kimś, kto twoim zdaniem byłby w stanie zabić cię z zimną krwią? Kolejna tajemnica życia.

– Krwawienie ustało – powiedział. Posmarował ranę środkiem antyseptycznym i zaczął nakładać opatrunek.

Rozległ się dzwonek do drzwi.

– Która godzina? – spytałam.

– Trzecia.

– Cholera.

– Co się stało?

– Mam randkę.

– Ty? Masz randkę?

Łypnęłam na niego gniewnie.

– To nic poważnego.

Edward uśmiechnął się wrednie. Wstał.

– Jesteś jak nowa. Wpuszczę go.

– Edwardzie, proszę, bądź uprzejmy.

– Ja, uprzejmy?

– No dobrze, tylko go nie zastrzel i wszystko będzie dobrze.

– To chyba mogę dla ciebie zrobić. – Edward wyszedł z łazienki, aby wpuścić Richarda.

Co sobie pomyśli Richard, gdy drzwi otworzy mu inny mężczyzna? Sprawy były i tak już dość skomplikowane, Edward mógł je co najwyżej jeszcze bardziej zagmatwać. Prawdopodobnie bez słowa wyjaśnienia zaproponuje mu, aby usiadł. Nie miałam pewności, czy nawet ja zdołam to jakoś wyjaśnić. Przecież nie powiem: „To mój przyjaciel, zawodowy zabójca”. Nie. Może: „Kolega po fachu, pogromca wampirów”.

Drzwi do łazienki zostały zamknięte, abym mogła spokojnie się ubrać. Spróbowałam założyć biustonosz i stwierdziłam, że za bardzo bolą mnie plecy. Żadnego biustonosza. To ograniczało ilość rzeczy, które mogłam na siebie włożyć, chyba że chciałam pokazać Richardowi więcej, niż sobie założyłam. Chciałam też obserwować zranioną nogę. W tej sytuacji spodnie odpadają.

Zwykle sypiam w przydużych podkoszulkach, a para dżinsów do tego to dla mnie odpowiednik szlafroka. Miałam jednak prawdziwy szlafrok. Tylko jeden. Był wygodny, całkiem czarny, jedwabisty w dotyku i ani trochę nie przejrzysty. Pod szlafrok zakładałam czarne, jedwabne body, ale uznałam je za zbyt odważne jak na tę okazję, a poza tym wcale nie było wygodne. Tak to często bywa z seksowną bielizną. Wyjęłam z głębi szafy szlafrok i włożyłam go. Był gładki i przyjemny w dotyku. Otuliłam się nim szczelnie i przewiązałam paskiem w talii. Nie chciałam dziś dawać niezapowiedzianych występów.

Przez chwilę nasłuchiwałam pod drzwiami, ale nic nie wychwyciłam. Zero rozmów czy odgłosów kroków. Nic. Otworzyłam drzwi i wyszłam.

Richard siedział na tapczanie, przez oparcie którego przewieszone były nasze kostiumy. Edward czuł się jak u siebie. Był w kuchni i parzył kawę.

Gdy weszłam, Richard odwrócił się. Jego oczy nieznacznie się rozszerzyły. Włosy wciąż jeszcze miałam wilgotne i byłam w szlafroku. Co mógł sobie teraz pomyśleć?

– Ładny szlafrok – powiedział Edward.

– To prezent od pewnego chłopaka, który okazał się nadmiernym optymistą.

– Podoba mi się – rzekł Richard.

– Tylko bez dwuznacznych uwag albo zaraz stąd wylecisz.

Zerknął na Edwarda.

– Czyżbym w czymś przeszkodził?

– To tylko mój współpracownik, nic poza tym. – Łypnęłam na Edwarda, a jedno spojrzenie wystarczyło, aby nie skomentował moich słów. Uśmiechnął się tylko i nalał kawę dla całej naszej trójki.

– Usiądźmy przy stole – zaproponowałam. – Nie pijam kawy, siedząc na białym tapczanie.

Edward postawił kubki na małym stoliku. Oparł się o kredens, pozostawiając oba krzesła dla nas.

Richard zostawił płaszcz na tapczanie i usiadł naprzeciwko mnie. Nosił niebiesko-zielony sweter z granatowymi wzorami na piersi. Ten kolor podkreślał idealny brąz oczu. Jego kości policzkowe wydawały się być osadzone wyżej. Na prawym policzku widniał plaster. Włosy w świetle miały delikatny kasztanowy odcień. To zdumiewające, co właściwy kolor może zrobić z człowiekiem.

Mojej uwadze nie uszedł fakt, że ja sama pięknie wyglądam w czerni. Sądząc po wyrazie twarzy Richarda, podzielał moje zdanie, ale wciąż raz po raz zerkał na Edwarda.

– Edward i ja polowaliśmy na wampiry mordujące ludzi.

Jego oczy rozszerzyły się.

– No i co?

Spojrzałam na Edwarda. Wzruszył ramionami. To ja miałam zadecydować, ile mogę mu powiedzieć.

Richard trzymał z Jean-Claudem. Czy był zwierzęciem Jean-Claude’a? Chyba raczej nie, chociaż… Lepiej zachować ostrożność. Gdybym się pomyliła, później go przeproszę. A jeśli okaże się, że miałam rację, będę rozczarowana Richardem, ale zadowolona, że się przed nim nie wygadałam.

– Powiedzmy, że dziś przegraliśmy.

– Ale żyjesz – dodał Edward.

Miał rację.

– Groziła ci dzisiaj śmierć? – W głosie Richarda dało się wyczuć silne wzburzenie.

Cóż mogłam odpowiedzieć.

– To był ciężki dzień.

Richard spojrzał na Edwarda, a potem na mnie.

– Czy to było bardzo niebezpieczne?

Pokazałam mu obandażowane dłonie.

– Sporo skaleczeń i zadrapań, w sumie nic wielkiego.

Edward uśmiechał się, zasłaniając usta kubkiem.

– Powiedz mi prawdę, Anito – rzucił Richard.

– Nie muszę ci nic mówić. Nie mam takiego obowiązku. – Mój głos brzmiał trochę zbyt zachowawczo.

Richard spojrzał na swoje dłonie, a potem na mnie. W jego spojrzeniu było coś, co sprawiło, że ścisnęło mnie w gardle.

– Masz rację. Nie musisz się przede mną tłumaczyć.

Nagle ni stąd, ni zowąd zebrało mi się na zwierzenia.

– Powiedzmy, że wybrałam się na wycieczkę po jaskiniach, bez ciebie.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Skończyło się na tym, że aby uciec przed gromadą łotrów, musiałam przepłynąć przez zalany tunel.

– Na ile zalany?

– Całkowicie.

– Mogłaś utonąć. – Dotknął mojej dłoni koniuszkami palców.

Zaczęłam sączyć kawę i cofnęłam dłoń, ale mimo to jeszcze przez chwilę czułam na skórze jego dotyk, jak utrzymujący się długo zapach.

– Ale nie utonęłam.

– Nie w tym rzecz.

– Właśnie że w tym – zaoponowałam. – Jeśli chcesz się ze mną umawiać, musisz pogodzić się, że mam taką, a nie inną pracę.

Pokiwał głową.

– Masz rację. Masz rację – rzekł półgłosem. – To mną wstrząsnęło. Nie byłem przygotowany na coś takiego. W sumie omal nie zginęłaś, a proszę, siedzisz tu sobie, popijając kawę jak gdyby nigdy nic.

– Dla mnie to chleb powszedni, Richardzie. Jeśli nie potrafisz się z tym pogodzić, może w ogóle nie powinniśmy próbować. – Nagle zwróciłam uwagę na wyraz twarzy Edwarda. – Co cię tak bawi?

– Sposób, w jaki traktujesz mężczyzn.

– Jeśli coś ci się nie podoba, to tam są drzwi.

Odstawił kubek na blat.

– Zostawię was samych, pogruchajcie sobie, gołąbeczki.

– Edwardzie! – rzuciłam.

– Idę sobie.

Odprowadziłam go do drzwi.

– Jeszcze raz dzięki, że byłeś gdzie trzeba we właściwym czasie, nawet jeśli stało się tak, ponieważ mnie śledziłeś.

Wyjął białą, niepozorną wizytówkę z nadrukowanym na niej numerem telefonu. Nie by to na niej nic więcej, żadnych nazwisk, żadnego logo, ale czego się właściwie spodziewałam: wizerunku okrwawionego sztyletu albo dymiącej spluwy?

– Gdybyś mnie potrzebowała, zadzwoń pod ten numer.

Edward nigdy dotąd nie dał mi swego numeru telefonu. Był jak duch. Pojawiał się, kiedy zechciał i gdzie tylko chciał, a potem znikał niczym widmo. Numer można było namierzyć. To, że podał mi ten numer, wiele znaczyło. Na przykład to, że mi ufał. Może jednak by mnie nie zastrzelił.

– Dziękuję, Edwardzie.

– Jedna mała rada. Ludzie tacy jak my nie stanowią dobrej partii i mogą być ciężarem dla swoich partnerów.

– Wiem o tym.

– Czym on się zajmuje?

– Jest wykładowcą nauk ścisłych w college’u – odparłam.

Edward tylko pokręcił głową.

– Powodzenia – powiedział i wyszedł.

Wsunęłam wizytówkę do kieszeni szlafroka i wróciłam do Richarda. Był nauczycielem, ale także obcował z potworami. Widział przemoc i krew, nie robiło to na nim większego wrażenia. Czy da sobie radę? A ja? Jedna randka, a już rozważałam całą masę potencjalnych problemów na przyszłość. Kto wie, może po jednym wspólnym wieczorze nie będziemy chcieli się już więcej spotykać. Bywało i tak.

Spojrzałam na potylicę Richarda, zastanawiając się, czy te loki są naprawdę tak delikatne i miękkie, jak się wydawały. Nagły przypływ pożądania, żenujący, ale w sumie całkiem zwyczajny. Nic niezwykłego. Normalna reakcja. No dobrze, w moim przypadku nienormalna.

Poczułam ostry ból w nodze. Tej ugryzionej przez lamię. Proszę, nie. Oparłam się o łącznik. Richard spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Rozchyliłam poły szlafroka. Noga spuchła i nabrała fioletowego odcienia. Jak mogłam tego nie zauważyć?

– Czy wspomniałam, że zostałam dziś ukąszona przez lamię?

– Żartujesz – odparł.

Pokręciłam głową.

– Chyba będziesz musiał odwieźć mnie do szpitala.

Wstał i spojrzał na moją nogę.

– Boże! Usiądź!

Zaczęłam się pocić. W mieszkaniu nie było gorąco. Richard podprowadził mnie do tapczanu.

– Anito, lamie wyginęły ponad dwieście lat temu. Nikt już nie ma surowicy na ich jad.

Spojrzałam na niego.

– No to chyba nici z naszej randki.

– Nie, do cholery. Nie zamierzam siedzieć i patrzeć, jak umierasz. Nie pozwolę ci umrzeć. Lykantropy są uodpornione na wszelkie trucizny.

– Chcesz zawieźć mnie do Stephena i nakłonić go, aby mnie ugryzł?

– Coś w tym rodzaju.

– Po moim trupie.

W jego oczach coś zamigotało, coś czego nie zdołałam rozszyfrować, może to ból.

– Mówisz poważnie?

– Tak. – Ogarnęła mnie fala mdłości. – Chyba zaraz puszczę pawia.

Spróbowałam wstać i poczłapać do łazienki, ale przewróciłam się na biały dywan i zwymiotowałam krwią. Czerwoną, jasną i świeżą. Miałam krwotok wewnętrzny. Wykrwawiałam się na śmierć.

Poczułam na czole dotyk chłodnej dłoni Richarda. Drugą ręką objął mnie w pasie. Rzygałam, dopóki nie poczułam się pusta i wyczerpana. Richard zaniósł mnie i położył na tapczanie. Ujrzałam wąski świetlny tunel otoczony przez ciemność. Mrok pochłaniał światło, a ja nie mogłam tego powstrzymać. Poczułam, że zaczynam odpływać. Nie bolało. Nawet się nie bałam. Ostatnie, co usłyszałam, to głos Richarda:

– Nie pozwolę ci umrzeć.

To była przyjemna myśl.

Загрузка...