17

Ściany były pomalowane na dwa odcienie zieleni: u dołu na ciemnozielone, u góry na seledynowo. Przemysłowa zieleń, równie przyjemna jak bolący ząb. Wzdłuż ścian ciągnęły się olbrzymie przewody parowe. One również były pomalowane na zielono. Rury sprawiały, że korytarz wydawał się piekielnie wąski.

Rury z przewodami elektrycznymi przypominały wąskie, srebrne cienie rur odprowadzających parę. Trudno zelektryfikować budynek, który nie był do tego celu zaprojektowany.

Na ścianach widniały wybrzuszenia, miejsca gdzie przed nałożeniem nowej warstwy nie zdrapano starej farby. Gdyby ktoś zechciał trochę tu się pomęczyć, ujrzałby ukryte jedną pod drugą warstwy różnych kolorów, jak warstwy gleby odsłaniane podczas badań archeologicznych. Każda barwa miała własną historię, swoje własne bolesne wspomnienia.

Miałam wrażenie, jakbym znalazła się wewnątrz wielkiego statku. Tyle że zamiast ryku silników słychać było niemal rozdzierające brzmienie ciszy. Są takie miejsca, w których zalega grobowa cisza. Jednym z nich jest szpital miejski w St. Louis.

Gdybym była przesądna, a nie jestem, powiedziałabym, że szpital to idealna przystań dla duchów. Są różne rodzaje zjaw. Te pospolite to dusze zmarłych, pozostające na miejscu, choć w gruncie rzeczy powinny były odejść do nieba albo do piekła.

Teologowie od stuleci spierają się, co oznacza istnienie duchów dla Boga i Kościoła. Nie sądzę, aby Bóg się tym specjalnie przejmował, ale Kościół najwyraźniej ma z tym spory problem.

W tym miejscu zmarło tyle osób, że od duchów powinno się roić, ale ja nigdy dotąd żadnego nie widziałam. W tej sytuacji dopóki nie poczuję na swoim ciele dotyku lodowatych widmowych dłoni, nie zamierzam uwierzyć w duchy.

Istnieje wszelako inny rodzaj duchów. Mentalne odczucia, silne emocje wtopione w podłogi i ściany budynków. Można by porównać to z emocjonalnym magnetofonem. Czasami pojawiają się zarejestrowane obrazy, kiedy indziej dźwięki, innym razem znowu, mijając pewne miejsca, czujesz tylko lodowaty dreszcz na plecach. W starym szpitalu takich miejsc było całe mnóstwo. Jeżeli o mnie chodzi, niczego nie ujrzałam ani nie usłyszałam, ale gdy tak szłam korytarzem, wiedziałam, że gdzieś tam, na wyciągnięcie ręki coś się czaiło. Było tam, niewidoczne, niesłyszalne, blisko i daleko zarazem. Tej nocy zapewne owym zagrożeniem był przyczajony wampir.

Jedynymi odgłosami w korytarzu było szuranie stóp i szelest materiału, towarzyszący naszym krokom. Nie było słychać nic więcej. Gdy dokoła jest cicho, zaczynasz zwracać uwagę na rozmaite rzeczy, na przykład na szum krwi w uszach.

W oddali przede mną pojawił się pierwszy załom korytarza. Szłam na przedzie. Zgłosiłam się na ochotnika. Pierwsza pokonam ten załom. Cokolwiek się za nim znajdowało, zmierzę się z tym pierwsza. Nie cierpię zgrywać bohaterki.

Przyklękłam na jedno kolano, ujęłam pistolet dwiema rękami i wycelowałam. Wysunięcie samego pistoletu zza załomu muru nic by nie dało. Nie da się trafić czegoś, czego nie widzisz. Są różne szkoły, jeżeli chodzi o pokonywanie załomów korytarza, każda z nich ma swoje plusy i minusy. Chodzi głównie o to, czy bardziej boisz się, że ktoś może zacząć do ciebie strzelać, czy próbować cię złapać. Jako że tym razem chodziło o wampira, w grę wchodziła raczej ta druga ewentualność.

Przylgnęłam prawym ramieniem do ściany, wzięłam głęboki oddech i rzuciłam się naprzód. Nie wykonałam przewrotu w przód, aby wturlać się do korytarza. Przewróciłam się na lewy bok i uniosłam przed siebie trzymany oburącz pistolet. Mogę was zapewnić, to najszybszy sposób na pokonanie z bronią załomu korytarza. Choć nie doradzam go w sytuacji, gdyby potwory także dysponowały bronią i zechciały odpowiedzieć ogniem.

Leżałam w korytarzu, w uszach mi dudniło. Na szczęście w zasięgu wzroku nie było żadnych wampirów. Niestety, opodal leżało czyjeś ciało.

Podniosłam się na jedno kolano, wciąż przepatrując mroczny korytarz w poszukiwaniu jakichś oznak ruchu. Gdy w grę wchodzi wampir, czasami nic nie widzisz i niczego nie słyszysz, ale wyczuwasz go w mięśniach karku i sztywnieniu na nim drobnych włosków. Twoje ciało reaguje na bodźce starsze niż myśl. W gruncie rzeczy w takich sytuacjach myślenie zamiast działania może cię wpędzić do grobu.

– Droga czysta – stwierdziłam. Wciąż klęczałam pośrodku korytarza, z bronią gotową do strzału.

– Nie będziesz się turlać dalej? – zapytał Dolph. Spojrzałam na niego, po czym znów skierowałam wzrok w głąb korytarza. Nic tam nie było. Wszystko gra. Świetnie. Naprawdę.

Ciało odziane było w bladoniebieski mundur. Złoto-czarną naszywkę na mundurze zdobił napis OCHRONA. Mężczyzna miał siwe włosy, obwisłe policzki, gruby nos, rzęsy jak z białej koronki i bladą skórę. Rozerwane gardło wyglądało okropnie. Kręgosłup błyszczał w świetle jarzeniówek. Krew na ścianach przypominała upiorne plamy Rorschacha. W prawej ręce trzymał pistolet. Przywarłam plecami do ściany po lewej i jeszcze raz przejrzałam korytarz, od jednego końca do drugiego. Niech gliny obejrzą ciało. Moim zadaniem tej nocy było utrzymać nas przy życiu.

Dolph przykląkł obok ciała. Nachylił się, jakby zamierzał robić pompki, nieomal dotykając twarzą pistoletu.

– Z tej broni strzelano.

– Nie czuję zapachu prochu przy ciele – stwierdziłam. Mówiąc to, nie spojrzałam na Dolpha. Byłam zbyt zajęta przepatrywaniem korytarza.

– Z tej broni strzelano – powtórzył. Głos miał zduszony, ochrypły.

Spojrzałam na niego. Ramiona miał zesztywniałe, ciało stężałe, jakby przepełnił go niewysłowiony ból.

– Znałeś go, prawda? – spytałam.

Dolph skinął głową.

– Jimmy Dugan. Był moim partnerem przez kilka miesięcy, gdy miałem trochę mniej lat niż ty teraz. Odszedł ze służby, ale chciał zarobić na emeryturę, więc znalazł sobie robotę tutaj. – Dolph potrząsnął głową. – Cholera.

Cóż mogłam powiedzieć? Że przykro mi? To banał. Że cholernie mi przykro? Zabrzmiałoby trochę lepiej, ale też nie oddawało wszystkiego. Żaden właściwy komentarz nie przychodził mi do głowy. Nic, co zrobię, już tego nie naprawi. Dlatego stałam tam, w zbryzganym krwią korytarzu, nie robiąc nic i nie mówiąc ani słowa.

Zerbrowski ukląkł obok Dolpha. Położył mu dłoń na ramieniu. Dolph uniósł wzrok. W jego oczach pojawił się błysk silnych emocji: gniewu, bólu, smutku. To wszystko i zarazem nic. Spojrzałam na martwego mężczyznę, który wciąż trzymał w ręku pistolet i zastanawiałam się nad jakimś konstruktywnym stwierdzeniem.

– Czy tutejszym strażnikom dają srebrne kule?

Dolph spojrzał na mnie. Tym razem nie miałam wątpliwości, był wściekły.

– Dlaczego pytasz?

– Strażnicy powinni mieć srebrne kule. Niech jeden z was weźmie jego rewolwer, będziemy już mieli dwie spluwy ze srebrną amunicją.

Dolph tylko zerknął na broń.

– Zerbrowski.

Zerbrowski delikatnie wyłuskał rewolwer z dłoni trupa, jakby bał się, że mógłby go obudzić. Ale ta ofiara ataku wampira już nie ożyje. Głowa mężczyzny przechyliła się na bok, mięśnie i ścięgna pękły. Wyglądało, jakby ktoś wielką łyżką wybrał mięso i skórę wokół kręgosłupa. Zerbrowski sprawdził bębenek.

– Srebro. – Zatrzasnął bębenek i wstał, z rewolwerem w prawej dłoni. W lewej luźno trzymał strzelbę.

– Zapasowa amunicja? – spytałam.

Zerbrowski ponownie ukląkł, ale Dolph tylko pokręcił głową. Sam obszukał ciało. Gdy skończył, dłonie miał unurzane we krwi. Próbował zetrzeć zasychającą krew białą chustką, ale posoka wypełniła linie na jego dłoniach i zagłębienia wokół paznokci. Bez mydła i szorowania nie zdoła tego zmyć.

– Wybacz, Jimmy – rzekł półgłosem. Wciąż miał suche oczy. Ja już bym się rozpłakała. Ale kobiety są bardziej podatne na łzy. Płaczemy częściej niż mężczyźni. Taka chemia. Naprawdę. – Nie ma zapasowej amunicji. Chyba Jimmy sądził, że w tej kretyńskiej ochronie pięć kul w zupełności wystarczy. – W jego głosie pobrzmiewał gniew. Lepszy gniew niż płacz. O ile umiesz nad nim zapanować.

Wciąż przepatrywałam korytarz, ale raz po raz powracałam wzrokiem do nieboszczyka. Ten człowiek zginął, bo nie wypełniłam jak należy swego zadania. Gdybym nie powiedziała kierowcom karetki, że trup jest niegroźny, umieściliby go w bunkrze, a Jimmy Dugan byłby teraz żywy. Nie znoszę, gdy z mojej winy zdarza się tragedia.

– Ruszaj – rzucił Dolph.

Pomaszerowałam w głąb korytarza. Kolejny załom. Powtórzyłam wypad z przyklęku. Wylądowałam na boku, z pistoletem trzymanym oburącz i skierowanym w głąb korytarza. Znów nic. Zero ruchu. Tylko pusty, zielony korytarz. Ale na podłodze coś leżało. Najpierw zobaczyłam dolną część ciała strażnika. Nogi w jasnoniebieskich, przesiąkniętych krwią spodniach. Głowa z długimi, brązowymi włosami upiętymi w kucyk leżała obok ciała jak zapomniana bryła mięsa.

Wstałam, wodząc pistoletem z boku na bok i wypatrując czegoś, w co mogłabym wymierzyć. Nic się nie poruszało, nie licząc krwi, która wciąż spływała po ścianach. Skapywała powoli jak deszcz, gęstniejąc i krzepnąc z każdą chwilą coraz bardziej.

– Jezu. – Nie byłam pewna, który z mundurowych to powiedział, ale w zupełności się z nim zgadzałam.

Górna część ciała została rozdarta, jakby wampir wbił obie ręce w klatkę piersiową dziewczyny i mocno szarpnął. Jej kręgosłup rozleciał się w drobny mak. Strzępy ciała, kości i krew rozbryznęły się po korytarzu jak płatki upiornych kwiatów.

Poczułam w ustach smak żółci. Oddychałam miarowo, głęboko, przez usta. To był błąd. Powietrze miało smak krwi, gęsty, ciepły, słonawy. Czuć też było kwaśny posmak, efekt rozdarcia trzewi. Świeży trup cuchnie jak połączenie rzeźni i wychodka. Śmierć ma zapach fekaliów i krwi.

Zerbrowski rozglądał się po korytarzu, trzymając w dłoni rewolwer strażnika. Zostały mu cztery naboje. Ja miałam trzynaście, plus dodatkowy magazynek w sportowej torbie. Gdzie się podziała broń strażniczki?

– Gdzie jest jej rewolwer? – zapytałam.

Zerbrowski spojrzał na mnie, na trupa, po czym powiódł wzrokiem w głąb korytarza.

– Nie widzę go nigdzie.

Nigdy dotąd nie spotkałam wampira, który używałby broni palnej, ale cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz.

– Dolph, gdzie rewolwer strażniczki?

Dolph ukląkł w kałuży krwi, usiłując przeszukać ciało. Zaczął obracać zmasakrowane zwłoki. Kiedyś na widok takiej potworności natychmiast zwróciłabym całą zawartość żołądka, ale teraz już nie robiło to na mnie wrażenia. Czy to zły znak, że już nie wymiotowałam na zwłoki? Być może.

– Rozejrzyjcie się. Poszukajcie broni. Może leży gdzieś niedaleko – rozkazał Dolph.

Czterej mundurowi rozeszli się po korytarzu i zaczęli szukać rewolweru. Blondyn miał twarz jak popiół i mocno przełykał ślinę, ale jakoś dawał sobie radę. To dobrze o nim świadczyło. Pierwszy pękł ten wysoki, z wyraźnym jabłkiem Adama. Poślizgnął się na strzępach ciała i wylądował na tyłku w kałuży zakrzepłej krwi. Zerwał się na kolana i zwymiotował pod ścianą.

Oddychałam szybko i płytko. Krew i widok rozszarpanego ciała mnie nie ruszały, ale w połączeniu z odgłosami mdłości nawet ja mogłam nie wytrzymać. Przywarłam plecami do ściany i ruszyłam w stronę kolejnego załomu. Nie zwymiotuję. Nie zwymiotuję. Boże, proszę, nie pozwól mi zwymiotować. Próbowaliście kiedyś celować z pistoletu, gdy targają wami silne mdłości? To prawie niewykonalne. Dopóki nie skończycie, jesteście całkiem bezradni. Bezbronni. Po tym, co ten wampir zrobił ze strażnikami, nie chciałam być ani przez chwilę bezradna.

Jasnowłosy glina oparł się o ścianę. Twarz miał błyszczącą od potu. Spojrzał na mnie i wyczytałam to w jego oczach.

– Nie – wyszeptałam – błagam, nie.

Żółtodziób osunął się na klęczki i to była kropla, która przepełniła czarę. Wyrzuciłam z siebie wszystko, co zjadłam tego dnia. Przynajmniej nie zwróciłam na trupa. Raz mi się to zdarzyło i Zerbrowski nigdy mi tego nie zapomniał. Potraktowano to wówczas jako naruszenie materiałów dowodowych.

Gdybym była wampirem, zaatakowałabym, podczas gdy połowa naszej gromadki wyrzygiwała z siebie wnętrzności. Ale zza rogu nic się nie wyłoniło. Nic nie wypadło z wrzaskiem z ciemności. Dopisywało nam szczęście.

– Jak skończycie – rzekł Dolph – musimy znaleźć jej spluwę i to, co ją załatwiło.

Otarłam usta rękawem kombinezonu. Był cały wilgotny, ale nie miałam czasu, aby go zdjąć. Podeszwy moich czarnych adidasów przylepiały się do podłogi i były całe we krwi. Może jednak powinnam zostać w kombinezonie. Chciałam nałożyć na siebie coś lżejszego, ale mogłam jedynie iść naprzód, w głąb ohydnego zielonego korytarza, zostawiając za sobą krwawe ślady. Obejrzałam podłogę i zobaczyłam je, ślady odchodzące od ciała w stronę pierwszego strażnika.

– Dolph? – rzuciłam.

– Widzę.

Słabo widoczne ślady wiodły od miejsca zbrodni za załom muru, oddalając się od nas. Może to i dobrze, choć nie byłam o tym do końca przekonana. Znaleźliśmy się tu, aby położyć kres koszmarowi. Cholera.

Dolph ukląkł przy największym fragmencie ciała.

– Anito.

Podeszłam do niego, omijając krwawe ślady. Nie należy nigdy zacierać tropów. Gliny tego nie lubią. Dolph wskazał na poczerniały strzęp odzieży. Uklękłam ostrożnie, zadowolona, że wciąż miałam na sobie kombinezon. Nawet gdybym dłużej klęczała w kałuży krwi, nie zapaskudzę sobie ubrania. Zawsze gotowa, jak na wzorową skautkę przystało.

Koszula kobiety była zwęglona i poczerniała. Dolph dotknął materiału koniuszkiem ołówka. Materiał rozsypał się na płaty. Dolph przebił się przez kolejne warstwy. Kruszyły się jak popiół z papierosa. Czuć było woń popiołów i ostry, kwaśny fetor bijący z ciała.

– Co się jej stało, u diabła? – spytał.

Przełknęłam ślinę i poczułam w gardle smak wymiocin. Niedobrze.

– To nie jest ubranie.

– A co?

– Ciało.

Dolph spojrzał na mnie. Trzymał ołówek tak, jakby chciał go złamać.

– Ty nie żartujesz.

– Oparzenia trzeciego stopnia – oznajmiłam.

– Co je spowodowało?

– Mogę pożyczyć twój ołówek? – spytałam.

Wręczył mi go bez słowa. Zaczęłam dłubać w tym, co pozostało z jej torsu. Ciało było tak spalone, że koszula wtopiła się w nie. Rozsunęłam kolejne warstwy, zanurzając ołówek coraz głębiej. Ciało wydawało się potwornie bliskie i kruche, jak przypalona skórka kurczaka. Dopiero gdy zanurzyłam ołówek do połowy w ciele, natrafiłam na coś twardego. Wydobyłam to z wydrążonego otworu. Następnie dwoma palcami wyłuskałam grudkę zniekształconego metalu ze spalonego ciała.

– Co to takiego? – spytał Dolph.

– Tyle pozostało z jej krzyżyka.

– Nie.

Bryłka stopionego srebra błyszczała pośród popiołów.

– To był jej krzyżyk, Dolph. Wtopił się w ciało i zapalił ubranie. Nie pojmuję, dlaczego wampir nie puścił gorejącego metalu. Powinien być nieźle poparzony albo spłonąć tak jak ona, a jednak nie ma go tutaj.

– To znaczy – mruknął Dolph.

– Animalistyczne wampiry są jak narkomani na kwasie. Nie czują bólu. Sądzę, że wampir przycisnął ją do siebie, krzyżyk dotknął jego ciała, buchnął płomieniem, ale wampir wciąż ją przytrzymywał, rozdzierając na strzępy, podczas gdy ogień ogarnął ich oboje. Przeciwko zwykłym wampirom krzyżyk na pewno by poskutkował.

– A zatem tego krzyże nie powstrzymają – skonstatował.

Czterej mundurowi z jakby nieco większym niepokojem zerkali w głąb korytarza. Nie pisali się do zadania, przy którym krzyże okażą się nieskuteczne. Ja zresztą też. Ta wzmianka o nieczułości na ból mogła stanowić dodatek do pokaźnego artykułu. Nikt dotąd nie zasugerował, że odporność na ból może zniwelować ochronę, jaką daje człowiekowi krzyż. Jeśli przeżyję, wysmażę o tym artykuł do „Wampira”. Krzyże wtapiające się w ciało, niezłe, co?

Dolph wstał.

– Trzymajcie się w zwartej grupie.

– Krzyże nie skutkują – rzekł jeden z mundurowych. – Musimy wrócić i zaczekać na oddział specjalny.

Dolph spiorunował go wzrokiem.

– Wracaj, jeśli chcesz. – Spojrzał na zabitą strażniczkę. – Niech idą ze mną tylko ochotnicy. Reszta może zaczekać na zewnątrz na jednostkę specjalną.

Wysoki skinął tylko głową i dotknął ramienia partnera. Ten przełknął ślinę, zerknął na Dolpha, po czym przeniósł wzrok na zwęglone zwłoki. Nie protestował, gdy partner pociągnął go ku wyjściu. Wracali na zewnątrz. Tam będą bezpieczni. Nie groziła im utrata zmysłów. Może powinniśmy wszyscy pójść za ich przykładem? Tyle tylko, że nie mogliśmy pozwolić uciec temu potworowi.

Nawet gdybym nie miała nakazu egzekucji, musieliśmy to zabić, aby nawet przypadkiem nie wydostało się z budynku.

– A co z tobą i żółtodziobem? – Dolph zwrócił się do Murzyna.

– Nigdy nie uciekam przed potworami. Jeżeli chodzi o niego, może wyjść stąd jak tamci dwaj.

Blondyn pokręcił głową, jego dłoń z pistoletem wyraźnie drżała.

– Zostaję.

Czarny uśmiechnął się do niego. To znaczyło więcej niż jakiekolwiek słowa. Młodziak dokonał męskiego wyboru. Został. I tylko to się liczyło.

– Za następnym zakrętem powinniśmy już zobaczyć bunkier – poinformowałam.

Dolph spojrzał w tę stronę. Jego wzrok odnalazł moje spojrzenie. Wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam, co spotkamy za rogiem. Ten wampir dokonywał rzeczy, które dotąd uznałabym za niemożliwe. Reguły zostały zmienione i bynajmniej nie na naszą korzyść.

Przystanęłam przy ścianie, przed załomem muru. Odsunęłam się powoli i wychyliłam zza rogu. Miałam przed sobą krótki, prosty odcinek korytarza. Na podłodze leżał rewolwer. Czy należał do strażniczki? Być może. W ścianie po lewej powinny znajdować się wielkie stalowe drzwi zapieczętowane krzyżami. Stalowe odrzwia zmieniły się w wyrwaną z zawiasów stertę pogiętego żelastwa. A więc jednak umieścili ciało w specjalnym pomieszczeniu. Strażnicy nie zginęli z mojej winy. Powinni być bezpieczni. Zero jakiegokolwiek ruchu. W bunkrze było ciemno. Jeśli wampir czaił się w środku, ja go nie widziałam. Rzecz jasna nie byłam dostatecznie blisko. Ale wolałam już się bardziej nie zbliżać.

– Wygląda na to, że jest czysto – rzuciłam.

– Powiedziałaś to jakoś niepewnie – odparł Dolph.

– Bo tak też się czuję – skwitowałam. – Wyjrzyj zza rogu i zobacz, co ten drań zrobił z drzwiami.

Dolph nie wyjrzał, lecz wyszedł zza rogu i spojrzał. Zagwizdał cichutko.

– Jezu – mruknął Zerbrowski.

– No właśnie – wycedziłam przez zęby.

– Czy on jest tam, w środku? – spytał Dolph.

– Chyba tak.

– Ty jesteś ekspertem. Powinnaś wiedzieć takie rzeczy – poskarżył się Dolph.

– Gdybyś mnie spytał, czy wampir może przebić się przez pięciocalowe drzwi ze stali posrebrzanej, w dodatku zapieczętowane krzyżami, powiedziałabym, że to niemożliwe. – Wlepiłam wzrok w ciemny otwór wejścia. – A jednak on to zrobił.

– Czy to oznacza, że jesteś równie zbita z tropu jak my wszyscy? – spytał Zerbrowski.

– Taa.

– Wobec tego wdepnęliśmy w niezłe szambo – dokończył.

Niestety, musiałam mu przyznać rację.

Загрузка...