Płynęłam w czarnej wodzie, cięłam ją gładko i szybko. Wiszący na niebie wielki, lśniący księżyc rzucał na jezioro srebrzysty blask. Opodal majaczyła czarna linia drzew. Dobrnęłam prawie do brzegu. Woda była ciepła i ciemna, prawie jak krew. I wtedy zrozumiałam, dlaczego. To była krew. Pławiłam się w jeziorze świeżej, ciepłej krwi.
Obudziłam się w jednej chwili, z trudem łapiąc oddech. Moje oczy przepatrywały ciemność w poszukiwaniu tego czegoś, co musnęło moją nogę, zanim się obudziłam, czegoś, co żyło wśród mroku i krwi.
Zadzwonił telefon, a ja omal nie krzyknęłam. Zwykle nie jestem aż tak nerwowa. To był tylko senny koszmar. Zwykły koszmar, cholera. Sięgnęłam po słuchawkę i wymamrotałam:
– Halo.
– Anita? – W głosie dało się wyczuć wahanie, jakby dzwoniący zastanawiał się nad przerwaniem połączenia.
– Kto mówi?
– Willie. Willie McCoy. – Gdy to powiedział, jego głos odzyskał normalne brzmienie. Telefon uczynił je odległym i stłumionym, ale natychmiast je rozpoznałam.
– Co słychać, Willie? – Natychmiast pożałowałam swoich słów. Willie był teraz wampirem, co mogło być u niego słychać?
– Całkiem nieźle. – W jego głosie dało się wyczuć wewnętrzne zadowolenie. Ucieszył się z mojego pytania.
Westchnęłam. Prawda jest taka, że lubiłam Williego, choć w zasadzie nie powinnam darzyć żadnych wampirów sympatią. Nawet tych, których znałam jeszcze za ich życia.
– A co u ciebie?
– Może być. Co jest?
– Jean-Claude otrzymał twoją wiadomość. Chce się z tobą spotkać dziś o dwudziestej w Cyrku Potępieńców.
– W Cyrku? A co on tam robi?
– Cyrk należy teraz do niego. Nie wiedziałaś?
Pokręciłam głową. Zorientowałam się, że nie mógł tego zobaczyć i odparłam:
– Nie, nie wiedziałam.
– Macie się spotkać na przedstawieniu. Zaczyna się właśnie o dwudziestej.
– Na jakim przedstawieniu?
– Powiedział, że będziesz wiedziała.
– Miłośnik zagadek, niech go drzwi ścisną – wycedziłam.
– Posłuchaj, Anito, robię tylko to, co mi każą. Wiesz, jak to jest, no nie?
Wiedziałam. Willie należał do Jean-Claude’a w całości, bez najdrobniejszych wyjątków, ciałem i duszą.
– W porządku, Willie, to nie twoja wina.
– Dzięki, Anito. – Jego głos stał się weselszy, przywodził mi na myśl szczeniaka, który spodziewał się kopniaka, a został zamiast tego czule pogłaskany.
Dlaczego go pocieszałam? Czemu przejmowałam się urażonymi uczuciami drugorzędnego wampira? Bo nie myślałam o nim jak o nieboszczyku. Dla mnie to wciąż był Willie McCoy, miłośnik krzykliwych, tandetnych garniturów i fatalnie dobranych krawatów, facet, który zawsze nerwowo przebierał palcami. To, że umarł, nie bardzo go zmieniło. Wolałabym, żeby było inaczej.
– Powiedz Jean-Claude’owi, że przyjdę.
– Powiem. – Milczał przez chwilę, słyszałam w słuchawce jego oddech. – Anito, miej się na baczności dziś wieczorem.
– Wiesz coś, o czym powinnam wiedzieć?
– Nie, ale… nie wiem.
– Co się dzieje, Willie?
– Nic, nic. – W jego głosie pobrzmiewało przerażenie.
– Wciągasz mnie w pułapkę?
– Nie, nie, nic z tych rzeczy. – Nieomal widziałam, jak wymachuje rękoma w powietrzu. – Przysięgam, Anito, nikt na ciebie nie poluje.
Odpuściłam. Uwierzyłam mu, a raczej chciałam uwierzyć.
– Czego więc się boisz?
– Chodzi o to, że ostatnio pojawiło się sporo nowych wampirów. Jest ich więcej niż zwykle. Niektóre z nich nie zważają na to, komu robią krzywdę. I to w zasadzie wszystko.
– Czemu jest więcej wampirów, Willie? Skąd się one wzięły?
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jasne? Muszę już kończyć.
Rozłączył się, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. W jego głosie dało się wyczuć prawdziwy strach. Lęk o mnie czy o samego siebie. Może jedno i drugie.
Spojrzałam na radiobudzik na nocnym stoliku. Była osiemnasta trzydzieści pięć. Musiałam się pospieszyć, jeśli miałam zdążyć na spotkanie. Koc tak ciepło i czule otulał moje nogi. Jedyne, czego naprawdę pragnęłam, to zwinąć się w kłębek i wskoczyć pod koc, może nawet w towarzystwie pewnego bliskiego memu sercu pluszowego pingwina. Tak, zaszyć się pod kocem, to by było to.
Odgarnęłam pościel i pomaszerowałam do łazienki. Zapaliłam światło i oślepiająca biel wypełniła nieduże pomieszczenie. Fryzurę miałam w artystycznym nieładzie, poskręcane czarne kędziory sterczały we wszystkie strony. Mam nauczkę, żeby nie zasypiać z wilgotnymi włosami. Rozczesałam je, trochę pomogło. Aby to całkiem dobrze wyglądało, musiałabym umyć je raz jeszcze i od nowa ułożyć, a na to nie miałam czasu.
Skóra na tle czarnych włosów wyglądała upiornie blado, a może to wina oświetlenia. Moje oczy mają tak ciemnobrązowy odcień, że wydają się prawie czarne. Dwa węgielki na tle śnieżnobiałego owalu twarzy. Wyglądałam tak, jak się czułam – koncertowo.
Kolejny problem. Co założyć na spotkanie z Mistrzem Miasta? Wybrałam czarne dżinsy, czarny sweter w jasne geometryczne wzory, czarne adidasy z niebieskimi paskami i niebiesko-czarną sportową saszetkę noszoną na pasie. Nie ma to jak odpowiednie dopasowanie kolorów.
Browning trafił do kabury podramiennej. Do saszetki zapasowy magazynek, karty kredytowe, prawo jazdy, pieniądze i mała szczotka do włosów. Włożyłam krótką skórzaną kurtkę kupioną w ubiegłym roku. Pierwsza, w której nie wyglądałam jak gorylica. Większość skórzanych kurtek ma tak długie rękawy, że nie mogę ich nosić. Kurtka była czarna, więc Bert nie pozwolił mi chodzić w niej do pracy. Suwak zapięłam do połowy, aby w razie potrzeby móc swobodnie sięgnąć po broń. Srebrny krzyżyk zwieszał się bezpiecznie na długim łańcuszku między moimi piersiami. Taki krzyżyk może czasem okazać się skuteczniejszą bronią przeciwko wampirom niż pistolet, nawet z magazynkiem pełnym naboi powlekanych srebrem.
Przy drzwiach przystanęłam na chwilę. Nie widziałam się z Jean-Claudem od paru miesięcy. Nawet teraz nie chciałam się z nim spotkać. Znów powróciło wspomnienie snu. Snu o czymś, co żyło wśród mroku i krwi. Skąd się wziął ten koszmar? Czy to znów Jean-Claude nawiedzał mnie w snach? Przecież obiecał tego więcej nie robić. Czy jednak jego słowo było cokolwiek warte? Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie.
Zgasiłam światło w mieszkaniu i zamknęłam za sobą drzwi. Poruszałam klamką, aby upewnić się, że są dobrze zamknięte, a potem chcąc nie chcąc, pojechałam do Cyrku Potępieńców. Nie miałam więcej wymówek. Nie mogłam dłużej tego odwlekać. Czułam nieprzyjemny, bolesny wręcz ucisk w żołądku. Bałam się. I co z tego? Musiałam tam pojechać, a im szybciej tam dotrę, tym szybciej wrócę do domu. W głębi serca sama w to nie wierzyłam. Gdy chodziło o Jean-Claude’a, nic nigdy nie było proste. Miał talent do gmatwania najprostszych spraw. Jeżeli będę mogła dzisiejszej nocy dowiedzieć się czegoś na temat tych zabójstw, zrobię to, niezależnie od ceny. Wiedziałam, że nie pieniądze wchodziły tu w grę. Jean-Claude miał najwyraźniej forsy jak lodu. Nie, jego moneta była bardziej bolesna, bardziej zażyła, bardziej krwawa. A ja zgodziłam się na spotkanie z nim. Głupie posunięcie, Anito, bardzo głupie.