W łazience w kostnicy zmyłam większość krwi z twarzy i dłoni. Zakrwawiony kombinezon trafił do bagażnika samochodu. Byłam umyta i doprowadzona do porządku na tyle, na ile to było obecnie możliwe. Bert mówił, że miałam spotkać się z nowym pracownikiem na miejscu trzeciego zlecenia. Czyli na cmentarzu Oakglen o wpół do jedenastej w nocy. Do tego czasu teoretycznie żółtodziób miał ożywić dwóch zombi i cierpliwie czekać, aż przywołam trzeciego. Spóźniłam się. Cholera. Nowy animator na pewno będzie pod wrażeniem, że już nie wspomnę o naszej klientce. Pani Doughal niedawno owdowiała. Dokładniej mówiąc, przed pięcioma dniami. Jej świętej pamięci małżonek nie pozostawił testamentu. Miał go sporządzić i w ogóle, ale wiecie, jak to jest: stale odkładał tę czynność na później. Miałam ożywić pana Doughala w obecności dwóch adwokatów, dwóch świadków oraz trójki dorosłych dzieci państwa Doughalów, aby dopełnić formalności. Zgodnie z nowymi przepisami prawa osoba zmarła nie dalej jak przed tygodniem może zostać ożywiona, aby osobiście wydała wszelkie rozporządzenia dotyczące pozostawionego przez siebie spadku. Dzięki temu Doughalowie zaoszczędziliby sporo grosza. Pomijając honoraria prawników, ma się rozumieć.
Przy poboczu wąskiej, żwirowej drogi stał sznur samochodów. Mocno stratowały trawę, ale gdyby wozy zaparkowano na żwirowej drodze, całkiem by ją zablokowały. Ale, nawiasem mówiąc, kto szwenda się po cmentarnych alejkach o wpół do jedenastej w nocy? Animatorzy, kapłani voodoo, nastolatkowie palący trawę, nekrofile, sataniści. Musisz być zrzeszonym członkiem towarzystwa wyznaniowego i mieć specjalne zezwolenie, aby móc po zmierzchu przebywać na cmentarzu. Albo być animatorem. My nie potrzebowaliśmy zezwoleń. Przede wszystkim dlatego, że nie postrzegano nas jako oszołomów składających ofiary z ludzi. Wystarczyło zaledwie parę czarnych owiec, aby wszyscy wyznawcy voodoo zyskali sobie złą renomę. Jako chrześcijanka nie przepadam za wyznawcami satanizmu. Bądź co bądź to ci, co stoją po przeciwnej stronie barykady, nieprawdaż?
Poczułam to, gdy tylko postawiłam stopy na żwirze. Magia. Ktoś próbował ożywiać umarłych i ten ktoś był niedaleko.
Żółtodziób przywołał już dwóch zombi. Czy mógł ożywić trzeciego? Charles i Jamison potrafili w ciągu jednego wieczoru ożywić zaledwie po dwóch. Gdzie Bert tak szybko znalazł kogoś równie utalentowanego?
Minęłam pięć aut, nie licząc mojego. Wokół grobu stało około dwunastu osób. Kobiety w kostiumach, mężczyźni w garniturach. Zdumiewające, ilu ludzi ubiera się elegancko, idąc na cmentarz. Większość przychodzi tu tylko z jednego powodu: na pogrzeb. Przeważnie ubierają się w elegancką czerń.
Po chwili dobiegł mnie donośny męski głos, powtarzający:
– Powstań, Andrew Doughalu. Przybądź do nas, Andrew Doughalu. Przyjdź do nas.
Magia nagromadzona w powietrzu napierała na mnie jak niewidzialna ściana. Aż trudno było oddychać. Przepełniała przestrzeń wokoło, ale choć silna, brakowało jej pewności. Czułam to wahanie jak podmuch chłodnego powietrza. Kiedyś będzie potężny, ale był jeszcze młody.
Jego magii brakowało dyscypliny i odpowiedniego treningu. Jeżeli miał więcej niż dwadzieścia jeden lat, zjem swój kapelusz.
Stanęłam z dala, pod jednym z wysokich drzew. Animator był niski, zaledwie o jakieś pięć centymetrów wyższy ode mnie, mierzył góra metr sześćdziesiąt dwa. Nosił białą koszulę i czarne spodnie z materiału. Zaschnięta krew tworzyła już na koszuli niemal czarne plamy. Będę musiała nauczyć go, jak ma się ubierać. Tak jak mnie nauczył tego Manny. Ożywianie zmarłych to w dalszym ciągu fach oparty na nieformalnym związku mistrz-uczeń. Nie uczą tego na studiach czy specjalnych kursach.
Wydawał się bardzo gorliwy, gdy tak stał, przywołując z grobu Andrew Doughala. Przy mogile stała gromadka prawników i krewnych zmarłego. W kręgu, obok nowego animatora nie było członka rodziny. Zazwyczaj każesz stanąć za nagrobkiem krewnemu drogiego nieobecnego, aby on lub ona mogli przejąć kontrolę nad zombi. W tej sytuacji jedynie animator mógł nad nim zapanować. To nie było przeoczenie, takie były wymogi prawa. Zmarli mogli być ożywiani i nakłaniani do wyrażenia ustnie swej ostatecznej woli, ale tylko w sytuacji, gdy kontrolę nad nim sprawował animator lub jakaś neutralna osoba trzecia.
Pagórek kwiatów zatrząsł się i z ziemi wyłoniła się blada dłoń, gorączkowo zaciskając palce. Po chwili były już dwie dłonie i czubek głowy. Zombi wysuwał się z mogiły, jakby wyciągały go stamtąd niewidzialne sznurki.
Nowy animator zachwiał się. Ukląkł na miękkiej ziemi wśród zwiędłych kwiatów. Magia osłabła, straciła moc. Animator ugryzł więcej, niż był w stanie przełknąć. O jednego zombi za dużo. Truposz wciąż wypełzał z mogiły. Nadal próbował uwolnić nogi, ale nikt go już nie kontrolował. Lawrence Kirkland przywołał nieboszczyka, lecz nie potrafił nad nim zapanować. Zombi prawie wydostał się z grobu, ale nie podlegał niczyjej władzy. Nie został spętany mocą animatora. To właśnie tacy jak ten zombi, pozbawiony wszelkiej kontroli, przydawali naszej profesji złej renomy. Jeden z adwokatów zapytał:
– Nic panu nie jest?
Lawrence Kirkland pokiwał głową, ale był zbyt wyczerpany, aby móc mówić. Czy w ogóle zdawał sobie sprawę, co się stało? Czy wiedział, co zrobił? Chyba nie. Nie był dostatecznie przerażony. Podeszłam do grupki zebranej przy grobie.
– Nie mogliśmy się pani doczekać, panno Blake – rzekł jeden z adwokatów. – Pani… współpracownik wydaje się być w kiepskiej formie.
Posłałam im szeroki, zawodowy uśmiech. Nic złego się nie dzieje. Ten zombi nie wyrwie się z kręgu i nie zacznie szaleć. Możecie mi zaufać. Podeszłam do granicy krwawego kręgu. Poczułam, że mnie od siebie odpycha. To było jak podmuch wiatru. Krąg został zamknięty, a ja byłam na zewnątrz. Nie wejdę do środka, dopóki Lawrence sam mnie nie wpuści. Tymczasem młody osunął się na czworakach, jego dłonie znikły wśród kwiatów pokrywających mogiłę. Głowę zwiesił nisko, jakby był zbyt wyczerpany, aby ją unieść. Zapewne tak właśnie było.
– Lawrensie – przemówiłam półgłosem. – Lawrensie Kirklandzie.
Powoli, jak w zwolnionym tempie odwrócił głowę. Nawet w ciemnościach dostrzegłam w jego bladych oczach potworne zmęczenie. Trzęsły mu się ręce. Boże, dopomóż nam.
Wychyliłam się w jego stronę, aby zebrani przy mogile nie usłyszeli moich słów. Spróbujemy tak długo, jak się da, zachować pozory spokoju. Niech klientka myśli, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Może się uda. Jeśli los będzie nam sprzyjał, zombi po prostu odejdzie. W przeciwnym razie komuś stanie się krzywda. Zmarli są zwykle tolerancyjni wobec żyjących i potrafią przebaczać, ale to nie jest regułą. Jeżeli Andrew Doughal nienawidził któregoś ze swych krewnych, ta noc mogła niebawem spłynąć krwią.
– Lawrensie, musisz przełamać krąg i wpuścić mnie do środka – powiedziałam. Tylko na mnie popatrzył, wzrok miał mętny, chyba nie rozumiał, co do niego mówiłam. Cholera. – Przerwij krąg, Lawrensie, zrób to teraz.
Zombi uwolnił się już do kolan. Jego biała, odświętna koszula odcinała się wyraźnie na tle czarnej marynarki. Wieczność pełna niewygód. Jak na nieboszczyka Doughal prezentował się całkiem nieźle. Był blady, miał gęste, siwe włosy. Skóra, choć pomarszczona i blada, pozbawiona była oznak zgnilizny. Dzieciak nieźle się spisał jak na trzeciego truposza przywołanego w ciągu jednej nocy. Gdyby jeszcze tylko zdołał nad nim zapanować, byłoby bosko i moglibyśmy raz dwa wrócić do domu.
– Lawrensie, proszę cię, przerwij krąg! – Powiedział coś, zbyt cicho, abym go mogła dobrze usłyszeć. Nachyliłam się na tyle, na ile pozwalała mi bariera krwi. – Co takiego? – spytałam z niedowierzaniem.
– Larry, mam na imię Larry.
Uśmiechnęłam się. To było tak absurdalne, że aż śmieszne. Obok niego z mogiły wypełzał niekontrolowany przez nikogo zombi, a ten chłopak obruszał się, że nie zwracam się do niego w należyty sposób. Może te przeżycia okazały się zbyt silne dla jego psychiki. Oby nie.
– Otwórz krąg, Larry – rzekłam.
Podpełzł bliżej, nieomal osuwając się twarzą w stertę kwiatów. Przesunął dłonią w poprzek krwawej linii. Czar prysnął. Krąg mocy przestał istnieć. Ot tak, i już. Teraz wszystko zależało ode mnie.
– Gdzie masz nóż? – Chciał obejrzeć się przez ramię, ale był na to za słaby. W świetle księżyca dostrzegłam błysk ostrza leżącego po drugiej stronie grobu. – Odpoczywaj – poradziłam chłopakowi. – Ja się tym zajmę.
Zwinął się w kłębek, otulając się ramionami, jakby było mu chłodno. Starałam się nie zwracać na niego uwagi. Teraz najważniejszy był dla mnie zombi.
Nóż leżał obok zarżniętego kurczaka, którego wykorzystał, aby przywołać zombi. Wzięłam nóż do ręki i spojrzałam na nieboszczyka. Andrew Doughal opierał się o swój nagrobek i usiłował zorientować się w sytuacji. Dla zmarłego to wcale nie jest proste. Potrzeba kilku minut, aby pobudzić martwe komórki mózgowe. Umysł nie całkiem wierzy, że powinien pracować. A jednak w końcu zaczyna funkcjonować.
Podwinęłam rękaw mojej skórzanej kurtki i wzięłam głęboki oddech. To był jedyny sposób, ale nie musiałam go lubić. Przeciągnęłam ostrzem po nadgarstku. Pojawiła się cienka, ciemna kreska. Skóra rozszczepiła się i popłynęła krew, niemal czarna w blasku księżyca. Ból był ostry, palący. Drobne skaleczenia zawsze bolą bardziej niż te poważne, przynajmniej na początku. Rana była nieduża, nie pozostanie nawet blizna. Jedynie rozcinając sobie lub komuś innemu nadgarstek, mogłam ponownie zamknąć krąg. Było już za późno, aby zdobyć drugiego kurczaka i powtórzyć rytuał. Musiałam uratować, ile się da, w przeciwnym razie zombi uwolni się zupełnie i zacznie szaleć. Szalejący zombi, nad którymi nikt nie panuje, mają skłonność do pożerania ludzi.
Zombi wciąż siedział na nagrobku. Wpatrywał się w przestrzeń pustymi oczami. Gdyby Larry był dość silny, Andrew Doughal mógłby mówić, a nawet myśleć samodzielnie. Teraz był jedynie trupem oczekującym na wydanie rozkazu lub pojedynczą zbłąkaną myśl.
Wspięłam się na pagórek mieczyków, chryzantem i goździków. Zapach kwiatów mieszał się z trupim odorem. Stanęłam po kolana wśród schnących kwiatów i pomachałam krwawiącą ręką tuż przed twarzą nieboszczyka. Blade oczy podążyły za moją dłonią. Przypominały oczy śniętej ryby. Andrew Doughala nie było w tym ciele, ale było tam coś innego, coś co wyczuło krew i znało jej wartość.
Wiem, że zombi nie mają dusz. Prawdę mówiąc, mogę ożywiać zmarłych dopiero po trzech dniach od ich śmierci. Tyle potrzeba, aby dusza odeszła w zaświaty. I tyle samo potrzeba czasu, aby powstał wampir. Zadziwiający zbieg okoliczności, prawda? Skoro jednak nie dusza ożywia trupa, to co? Magia. Moja lub Larry’ego. Może. A jednak w tym ciele coś było. Po odejściu duszy coś wypełniło pustkę. Przy udanej animacji pustkę wypełniała magia. A teraz? Nie miałam pojęcia. Nie byłam nawet pewna, czy chcę to wiedzieć. Czy to istotne? Grunt, żebym zdołała zapobiec tragedii. Otóż to. Właśnie. Może, jeśli powtórzę to dostatecznie dużą ilość razy, zdołam w to nawet uwierzyć.
Podsunęłam trupowi krwawiący nadgarstek. Stwór zawahał się przez chwilę. Gdyby się nie skusił, miałabym nielichy problem. Zombi patrzył na mnie. Upuściłam nóż i ścisnęłam skórę wokół rany. Pociekła gęsta, lepka krew. Zombi schwycił mnie za rękę. Blade palce były chłodne i silne. Stwór przyłożył usta do rany i zaczął ssać. Przywarł do mego nadgarstka, jego szczęki poruszały się konwulsyjnie, przełykał tak szybko, jak tylko mógł. Zostanie mi po nim rekordowa malinka. Ale to nic. Spróbowałam uwolnić dłoń, lecz w odpowiedzi zombi tylko zaczął ssać mocniej. Nie chciał mnie puścić. No to pięknie.
– Larry, możesz wstać? – spytałam półgłosem.
Wciąż udawaliśmy, że nie stało się nic złego. Zombi przyjął krew. Teraz ja go kontrolowałam, rzecz jasna o ile zdołam uwolnić się od tej pijawki. Larry spojrzał na mnie w zwolnionym tempie.
– Jasne – odparł. Aby się podnieść, musiał wesprzeć się o nagrobek. Był na nogach. – Co teraz? – spytał.
Dobre pytanie.
– Pomóż mi się od niego uwolnić. – Spróbowałam wyszarpnąć rękę, ale truposz, wpił się w nią ze wszystkich sił. Larry oplótł nieboszczyka rękami i pociągnął. Bez powodzenia. – Spróbuj złapać za głowę – poradziłam.
Pociągnął trupa za włosy, ale umarli nie odczuwają bólu. Larry wetknął w końcu palec pod przytknięte do nadgarstka usta, odrywając je od mego ciała z cichym plaśnięciem. Miałam wrażenie, że lada moment zwymiotuje. Biedaczysko. A przecież to była moja ręka. Otarł palec o spodnie, jakby dotknął czegoś śluzowatego i obrzydliwego. Nie współczułam mu.
Zombi stanął na swoim grobie i spojrzał na mnie. W jego oczach pojawiły się iskierki życia. Ktoś tam jednak był. Pytanie brzmiało, czy była to właściwa osoba.
– Czy ty jesteś Andrew Doughal? – zapytałam.
Oblizał wargi i ochrypłym głosem odparł:
– Tak, to ja.
To był władczy, surowy głos. Nie zrobił na mnie wrażenia. Odzyskał zdolność mówienia dzięki mojej krwi. Umarli naprawdę są niemi, zapominają, kim i czym są, dopóki nie posmakują świeżej krwi. Homer miał rację, można by się zastanawiać, co jeszcze w Iliadzie było prawdą.
Docisnęłam drugą rękę do rany na nadgarstku i odstąpiłam od mogiły.
– Teraz możecie państwo zadawać pytania. On na nie odpowie – stwierdziłam. – Tylko żeby były proste. Ten człowiek jest śmiertelnie zmęczony.
Adwokaci nie uśmiechnęli się. W sumie nie mogłam im się dziwić. Przywołałam ich gestem ręki w stronę grobu. Nie podeszli. Bojaźliwi prawnicy? To sprzeczność sama w sobie. Pani Doughal szturchnęła adwokata w ramię.
– Do diabła. To nas kosztuje fortunę.
Już miałam powiedzieć, że nie liczymy naszych honorariów od minuty, ale znając Berta, mogłam się domyślać, że poinformował klientkę, iż stawka za nasze usługi będzie tym wyższa, im dłużej nieboszczyk będzie przebywał poza grobem. W gruncie rzeczy to niegłupi pomysł. Andrew Doughal był dzisiejszej nocy jak nowo narodzony. Odpowiadał na pytania spokojnym, zrównoważonym głosem. Pomijając lekki błysk skóry w świetle księżyca, wyglądał jak żywy. Na razie. Ale zobaczylibyście go za parę dni lub tygodni. Zacząłby się rozkładać jak oni wszyscy. Jeżeli Bert wpadł na sposób, aby skłonić naszych klientów, żeby składali na powrót swych drogich krewnych do grobów, zanim zaczną odpadać im kawałki ciała, to tym lepiej. Dla wszystkich.
Nie ma nic smutniejszego niż rodzina powracająca na cmentarz z ukochaną mamusią oblaną zawartością flakonu drogich perfum, które mają zabić dławiący fetor rozkładu. Najgorsza była klientka, która przed złożeniem do grobu postanowiła wykąpać małżonka. Większość jego tkanek musiała przynieść w plastykowym worku na śmieci. W ciepłej wodzie mięso po prostu samo odeszło od kości.
Larry cofnął się i potknął o wazon na kwiaty. Złapałam go i osunął się na mnie; wciąż jednak chwiał się na nogach. Uśmiechnął się.
– Dzięki… za wszystko. – Spojrzał na mnie. Nasze twarze były oddalone od siebie zaledwie o kilka centymetrów. Strużka potu ściekała mu po twarzy w tę chłodną październikowa noc.
– Masz kurtkę?
– W samochodzie.
– Idź po nią i załóż. Jest tak zimno, że jeszcze mi się tu przeziębisz.
Uśmiechnął się szeroko.
– Wedle rozkazu, szefowo. – Oczy miał rozszerzone, wzrok mętnawy. – Zawróciłaś mnie z dalekiej podróży. Nie zapomnę ci tego.
– Wdzięczność to wspaniała rzecz, mały, ale idź już po tę kurtkę. Nie będziesz mógł pracować, jeśli złapiesz grypę i na dobre się rozłożysz.
Larry pokiwał głową i powoli ruszył w stronę samochodów. Wciąż chwiał się na nogach, ale dziarsko szedł przed siebie.
Krew już prawie przestała się sączyć z mojego skaleczonego nadgarstka. Zastanawiałam się, czy mam w aucie plaster z opatrunkiem. Wzruszyłam ramionami i ruszyłam w ślad za Larrym w stronę parkingu. W tę październikową noc rozbrzmiewały donośne, zaprawione w sądowych bojach głosy prawników. Echo wypowiadanych słów odbijało się od ściany drzew. Na kim, u licha, ci faceci chcieli wywrzeć wrażenie? Komu chcieli zaimponować? Nieboszczyk miał ich wszystkich w serdecznym poważaniu.