Pod paznokciami miałam zaschniętą kurzą krew. Kiedy zawodowo zajmujesz się ożywianiem zmarłych, musisz być gotowa przelać odrobinę tej krwi. Zaschnięte ślady posoki miałam także na twarzy i rękach. Starałam się nieco doprowadzić do porządku, zanim przyszłam na to spotkanie, ale z niektórymi plamami na ciele może sobie poradzić wyłącznie prysznic. Upiłam łyk kawy z mojego kubka z napisem: „Jak mnie wkurzysz, pożałujesz”, i spojrzałam na siedzących naprzeciwko mnie dwóch mężczyzn.
Jeremy Ruebens był niski, ciemnowłosy i opryskliwy. Zawsze gdy go widziałam, miał posępną minę albo krzyczał. Drobne rysy twarzy skupiały się w samym jej środku, jakby zebrała je tam dłoń olbrzyma, zanim jeszcze glina zdążyła zaschnąć.
Przygładził klapy płaszcza, poprawił granatowy krawat, spinkę do krawata i kołnierzyk białej koszuli. Dłonie na moment oparł złączone na udach, ale zaraz znów zaczęły swój taniec – płaszcz, krawat, spinka, kołnierzyk, uda.
Stwierdziłam, że zniosę to widowisko nie więcej niż pięć razy, zanim zacznę błagać o litość i zgodzę się na wszystko, czego zażąda.
Drugim mężczyzną był Karl Inger. Nigdy go wcześniej nie spotkałam. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Stojąc, górował nad Ruebensem i nade mną. Kręcone, krótko przycięte rude włosy okalały pokaźne oblicze. Miał również spore baki, które łączyły się z najgęstszymi wąsami, jakie kiedykolwiek widziałam. Baki i wąsy były starannie ułożone, jedynie włosy w nieładzie. Może miał kiepski dzień.
Dłonie Ruebensa już po raz czwarty rozpoczęły swój taniec. Uznałam jednak, że cztery powtórki to mój limit wytrzymałości. Miałam ochotę obejść biurko, złapać go za ręce i wrzasnąć: „Przestań!", ale nawet jak na mnie byłoby to nazbyt aroganckie.
– Nie przypominam sobie, abyś był tak nerwowy, Ruebens – rzuciłam.
Spojrzał na mnie.
– Nerwowy?
Skinęłam na jego dłonie bez końca powtarzające te same czynności. Zmarszczył brwi i położył dłonie na udach. Pozostały tam nieruchome. Oto przykład doskonałej samokontroli.
– Nie jestem nerwowy, pani Blake.
– Panno Blake. Czemu więc jest pan taki zdenerwowany, panie Ruebens? – Upiłam łyk kawy.
– Nie zwykłem prosić o pomoc ludzi pani pokroju.
– Ludzi mojego pokroju? – Musiałam zadać to pytanie.
Chrząknął.
– Wie pani, o co mi chodzi.
– Nie, panie Ruebens, nie wiem.
– No cóż… królowa żywych trupów… – Przerwał gwałtownie.
Byłam coraz bardziej wkurzona i chyba to było po mnie widać.
– Bez urazy – mruknął półgłosem.
– Jeżeli przyszedł pan tu, żeby obrzucać mnie obelgami, proszę w tej chwili opuścić mój gabinet. Jeśli ma pan do mnie jakiś interes, słucham. Niech pan powie, co ma do powiedzenia i jak najszybciej znika stąd.
Ruebens wstał.
– Mówiłem, że ona nam nie pomoże.
– W czym miałabym panom pomóc? Jak dotąd nie usłyszałam niczego konkretnego – wycedziłam przez zęby.
– Może powinniśmy jej powiedzieć, dlaczego tu przyszliśmy – odezwał się Inger. Miał głęboki, miły dla ucha głos. Silny, dźwięczny bas.
Ruebens wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze przez nos.
– No dobrze. – Ponownie usiadł. – Gdy spotkaliśmy się ostatnim razem, byłem członkiem ugrupowania Ludzie Przeciwko Wampirom, w skrócie LPW. – Skinęłam zachęcająco głową i napiłam się kawy. – Od tego czasu założyłem nową grupę – Najpierw Ludzie. Przyświeca nam ten sam cel co LPW, ale posługujemy się o wiele bardziej bezpośrednimi metodami.
Spojrzałam na niego. Głównym celem LPW było ponowne zdelegalizowanie wampirów, aby można było polować na nie jak na zwierzęta. Mnie to odpowiadało. Byłam pogromczynią, łowczynią czy zabójczynią wampirów. Jak zwał, tak zwał. Pełnię funkcję ich egzekutorki. Aby unicestwić jakiegoś krwiopijcę, muszę teraz dysponować sądowym nakazem egzekucji, w przeciwnym razie może to zostać uznane za morderstwo. Aby otrzymać nakaz, należy udowodnić, że dany wampir stanowi zagrożenie dla społeczeństwa, innymi słowy trzeba czekać, aż wampir zacznie zabijać ludzi; najmniejsza liczba ofiar to pięć, najwyższa dwadzieścia trzy. To sporo trupów. W dawnych, dobrych czasach wampira można było zlikwidować przy pierwszej lepszej okazji.
– Co konkretnie oznacza zwrot: „bardziej bezpośrednie metody"?
– Przecież pani wie – odparł Ruebens.
– Nie – mruknęłam. – Nie wiem. – To znaczy domyślałam się, ale chciałam to usłyszeć od niego. LPW nie zdołała zdyskredytować wampirów za pośrednictwem mediów czy też na arenie politycznej. NL postawiła sobie za cel unicestwienie ich wszystkich. Uśmiechnęłam się nad kubkiem z kawą. – Zamierza pan wybić wszystkie wampiry na terenie Stanów Zjednoczonych?
– Taki mamy cel – przyznał.
– To morderstwo.
– Zabijała pani wampiry. Czy naprawdę uważa pani, że to morderstwo?
Tym razem to ja wzięłam głęboki oddech. Jeszcze parę miesięcy temu powiedziałabym: „Nie”. Teraz już sama nie wiedziałam.
– Nie mam co do tego pewności, panie Ruebens.
– Jeśli ta nowa ustawa zostanie przeforsowana, panno Blake, wampiry otrzymają prawo głosu. Czy to pani nie przeraża?
– Owszem, tak – przyznałam.
– Wobec tego proszę nam pomóc.
– Przestań dreptać w kółko, Ruebens, przejdź do rzeczy. Czego właściwie chcesz?
– No dobrze. Powiem. Chcemy poznać położenie dziennej kryjówki wampirzego Mistrza Miasta.
Patrzyłam na niego przez parę sekund.
– Serio?
– Jak najbardziej, panno Blake.
Uśmiechnęłam się ponownie.
– Skąd przypuszczenie, że wiem, gdzie za dnia ukrywa się tutejszy Mistrz?
Tym razem to Inger odpowiedział.
– Panno Blake, skończmy te gierki. Skoro my przyznaliśmy się do zamiaru popełnienia morderstwa, pani może przyznać się nam, że zna Mistrza. – Uśmiechnął się łagodnie.
– Proszę powiedzieć, skąd ma pan tę informację, a ja być może ją potwierdzę albo nie.
Jego uśmiech nieznacznie się poszerzył.
– I kto teraz lawiruje?
Miał rację.
– A jeśli potwierdzę, że znam Mistrza, co wtedy?
– Proszę zdradzić nam położenie jego dziennej kryjówki – rzekł Ruebens.
Wychylił się do przodu z żarliwym, niemal tęsknym wyrazem twarzy. Nie pochlebiło mi to. Nie ja wprawiłam go w stan bliski ekstazy. Podnieciła go myśl o zakołkowaniu Mistrza.
– Skąd wiesz, że Mistrz jest mężczyzną?
– W „Post-Dispatch” pojawił się kiedyś artykuł. Co prawda nie padły w nim żadne imiona ani konkrety, ale można było wywnioskować, że ta istota jest rodzaju męskiego – odparł Ruebens.
Ciekawe, jak zareagowałby Jean-Claude na wieść, że ktoś nazwał go „istotą”. Wolałam nie wiedzieć.
– Podam wam adres, a wy pójdziecie tam i co, przebijecie mu serce kołkiem? – Ruebens pokiwał głową. Inger uśmiechnął się. Skrzywiłam się. – Raczej nie.
– Odmawia pani? – spytał Ruebens. – Nie chce nam pani pomóc?
– Nie. Po prostu nie wiem, gdzie znajduje się dzienna kryjówka Mistrza. – Z prawdziwą ulgą powiedziałam prawdę.
– Kłamie pani, aby go chronić – rzucił Ruebens. Jego oblicze spochmurniało, na czole pojawiły się głębokie bruzdy.
– Naprawdę nie mogę panom pomóc. Nie wiem, gdzie to jest. Gdybyście chcieli ożywić jakiegoś nieboszczyka, możemy porozmawiać, ale poza tym… – Nie dokończyłam, posyłając moim rozmówcom szeroki zawodowy uśmiech. Nie zrobiło to na nich wrażenia.
– Zgodziliśmy się spotkać z panią o tej bezbożnej godzinie i zapłaciliśmy niemałą sumkę za konsultację. Sądzę, że zasługujemy na choćby odrobinę życzliwości z pani strony.
Miałam ochotę powiedzieć: „To wy zaczęliście”, ale zabrzmiałoby to dziecinnie.
– Zaproponowałam panom kawę. Odmówiliście.
Ruebens miał coraz bardziej ponurą minę, wokół jego oczu pojawiły się gniewne zmarszczki.
– Czy wszystkich klientów traktuje pani… w ten sposób?
– Gdy spotkaliśmy się ostatnio, nazwał mnie pan miłującą zombi suką. Nic panu nie jestem winna.
– Przyjęła pani nasze pieniądze.
– Nie ja. Mój szef.
– Przyszliśmy tu bladym świtem. Może dojdziemy do porozumienia.
Nie miałam na to ochoty, ale Bert wziął już od nich pieniądze. Musiałam trochę się ugiąć. Umówiłam się na spotkanie o świcie, po całej nocy ciężkiej pracy. Nawet nie zmrużyłam oka. Chciałam potem pojechać do domu i przespać się bite osiem godzin. Oby Ruebensa dopadła dziś bezsenność.
– Czy mogłaby pani dowiedzieć się, gdzie Mistrz przebywa za dnia? – zapytał Inger.
– Być może, ale nawet gdybym się dowiedziała i tak nie przekazałabym wam tej informacji.
– A to dlaczego? – spytał.
– Bo jest z nim w zmowie – wtrącił Ruebens.
– Cicho, Jeremy. – Ruebens chciał zaprotestować, ale Inger nie dał mu dojść do głosu. – Proszę, Jeremy, dla dobra sprawy. – Ruebens z trudem tłumił w sobie gniew, ale jakoś mu się to udało. Był opanowany. – Dlaczego nie, panno Blake? – Inger spojrzał na mnie ze śmiertelną powagą, radosne iskierki w jego oczach stopniały jak zeszłoroczny śnieg.
– Zabijałam już wampirzych mistrzów, ale jak dotąd ani jednego za pomocą kołka.
– Wobec tego jak?
Uśmiechnęłam się.
– Nie, panie Inger, jeśli liczy pan na wykład z dziedziny gromienia wampirów, musi pan udać się gdzie indziej. Już za sam fakt, że odpowiadam na pańskie pytania, mogłabym zostać oskarżona o współudział w morderstwie.
– Powiedziałaby nam pani, gdybyśmy opracowali lepszy plan? – spytał Inger.
Zamyśliłam się przez chwilę. Jean-Claude unicestwiony raz na zawsze. Naprawdę. Tak, to z pewnością ułatwiłoby mi życie, ale… ale.
– Nie wiem – odparłam.
– Dlaczego nie?
– Bo uważam, że on by was zabił. Nie wydaję ludzi potworom, panie Inger, nawet tych, którzy mnie nienawidzą.
– Nie żywimy względem pani nienawiści, panno Blake.
Skinęłam kubkiem z kawą w stronę Ruebensa.
– Pan może nie, ale on na pewno.
Ruebens spiorunował mnie wzrokiem. Przynajmniej nie próbował oponować.
– Czy jeśli opracujemy lepszy plan, będziemy mogli znów porozmawiać? – zapytał Inger.
Wlepiłam wzrok w gniewne małe oczka Ruebensa.
– Jasne, czemu nie?
Inger wstał i podał mi rękę.
– Dziękuję, panno Blake. Była pani wielce pomocna.
Jego dłoń otuliła moją. Był dużym mężczyzną, ale nie próbował wykorzystać tego, abym poczuła się mała. Doceniam to.
– Gdy znów się spotkamy, panno Blake, liczę, że będzie pani bardziej skłonna do współpracy – warknął Ruebens.
– To zabrzmiało jak groźba, Jerry.
Ruebens uśmiechnął się. To nie był przyjemny uśmiech.
– Organizacja Najpierw Ludzie uważa, że cel uświęca środki.
Rozchyliłam poły mojego purpurowego żakietu. Odsłoniłam tkwiący w kaburze podramiennej browning hi-power kalibru dziewięć milimetrów. Cienki, czarny pasek przy spódnicy był na tyle mocny, abym mogła podpiąć do niego kaburę. Typowy przykład połączenia mody i praktyczności.
– Ja też w to wierzę, Jerry, zwłaszcza gdy chodzi o przetrwanie.
– Nie zamierzamy stosować wobec pani przemocy – odezwał się Inger. Nie było o tym mowy.
– To prawda, ale Jerry bez przerwy o tym myśli. Jeżeli chodzi o mnie, chcę, aby Jerry i reszta waszej grupki wiedzieli, że mówię serio. Zadrzyjcie ze mną, a poleje się krew i zginą ludzie.
– Jest nas wielu – rzekł Ruebens – a ty tylko jedna.
– Owszem, ale kto znajdzie się na pierwszej linii? – spytałam.
– Dość tego! Jeremy, panno Blake. Nie przyszliśmy tu, żeby pani grozić. Chcieliśmy, aby nam pani pomogła. Wrócimy, gdy obmyślimy lepszy plan i wtedy znów porozmawiamy.
– Proszę przyjść bez niego – poradziłam.
– Oczywiście – rzekł Inger. – Chodź, Jeremy. – Otworzył drzwi. Z zewnętrznego biura doszedł cichy odgłos stukania w klawisze komputera. – Do zobaczenia, panno Blake.
– Do widzenia, panie Inger, to nie było miłe spotkanie.
Ruebens stanął w drzwiach i syknął do mnie:
– Jesteś plugastwem, bluźnierstwem w oczach Boga.
– Ciebie Jezus też kocha – odparłam z uśmiechem.
Ruebens wyszedł, trzaskając drzwiami. To było takie dziecinne.
Przysiadłam na skraju biurka i odczekałam dłuższą chwilę. Chciałam mieć pewność, że sobie pójdą, zanim i ja stąd wyjdę. Wątpiłam, aby zaatakowali mnie na parkingu, ale wolałam dmuchać na zimne – nie chciałam potraktować nikogo ołowiem. Oczywiście zrobiłabym to, gdybym musiała, ale wolałam nie. Miałam nadzieję, że gdy pokażę mu spluwę, Ruebens odpuści. Ale chyba go w ten sposób tylko rozjuszyłam. Zrobiłam kilka skrętów głową, aby rozluźnić mięśnie szyi. Nie pomogło.
Wreszcie mogłam wrócić do domu, wziąć prysznic i przespać te osiem godzin. Cudownie. Rozległ się sygnał mojego pagera. Podskoczyłam, jakby coś mnie użądliło. Ja, nerwowa?
Wdusiłam przycisk, wyświetlił się numer i aż jęknęłam głośno. To był numer policji, a ściślej Oddziału Duchów w Okręgowej Jednostce do Spraw Dochodzeń Paranormalnych. To ci ludzie zajmowali się rozwiązywaniem wszystkich paranormalnych zagadek na terenie Missouri. Byłam ich cywilnym ekspertem do spraw potworów. Bertowi podobało się, że współpracuję z glinami, ale jeszcze bardziej przepadał za popularnością i dobrą prasą, którą dzięki temu zyskiwała jego firma.
Pager znów się odezwał. Ten sam numer.
– Cholera – mruknęłam pod nosem. – Raz w zupełności wystarczy, Dolph. – Miałam ochotę udać, że już pojechałam do domu, wyłączyć pager i odciąć się od wszystkiego, ale nie zrobiłam tego. Skoro detektyw-sierżant Rudolf Storr próbował skontaktować się ze mną pół godziny po wschodzie słońca, musiał potrzebować mojej ekspertyzy. Cholera.
Wybrałam numer i po kilku połączeniach pośrednich w końcu usłyszałam głos Dolpha. Wydawał się cichy i odległy. Dostał od żony na urodziny telefon do samochodu. Musiał znajdować się na granicy zasięgu aparatu. Niemniej jednak lepsze to niż rozmowa przez policyjne radio. Zawsze miałam wtedy wrażenie, jakby ktoś mówił do mnie w obcym języku.
– Cześć, Dolph, co słychać?
– Morderstwo.
– Jakiego rodzaju?
– Takiego, który wymaga twojej ekspertyzy – odparł.
– Jest za wcześnie na grę w dwadzieścia pytań. Mów zaraz, co się stało.
– Wstałaś dziś lewą nogą czy jak?
– Nawet się jeszcze nie zdążyłam położyć.
– Współczuję, ale pofatyguj się tu jak najszybciej. Wygląda na to, że mamy ofiarę ataku wampira.
Wzięłam głęboki oddech i wolno, bardzo wolno wypuściłam powietrze.
– O cholera.
– No właśnie.
– Podaj mi adres – rzuciłam.
Zrobił to. Miejsce zbrodni znajdowało się za rzeką, w lesie, tam gdzie diabeł mówi dobranoc, czyli w Arnold. Moje biuro mieściło się przy Olive Boulevard. Trzy kwadranse jazdy. W jedną stronę. Ale ekstra.
– Przyjadę najszybciej, jak się da.
– Czekamy – rzekł Dolph i rozłączył się.
Nie pożegnałam się nawet, bo po drugiej stronie łącza już nikogo nie było. Ofiara ataku wampira. Nigdy dotąd nie zetknęłam się z pojedynczym zabójstwem. To było tak jak z chipsami. Gdy wampir raz zasmakował w zabijaniu, nie mógł się powstrzymać i raz po raz folgował swemu pragnieniu. Pytanie brzmiało: „Ilu ludzi będzie musiało zginąć, zanim dopadniemy zabójcę?”.
Wolałam się nad tym nie zastanawiać. Nie chciałam jechać do Arnold. Nie chciałam przed śniadaniem oglądać trupów. Chciałam pojechać do domu. Ale coś mi mówiło, że Dolph by tego nie zrozumiał.
Gliny, gdy prowadzą śledztwo w sprawie morderstwa, zwykle nie mają za grosz poczucia humoru. Choć, jeśli się nad tym zastanowić, ze mną jest dokładnie tak samo.