39

Jechaliśmy na południe drogą numer 270. Po obu stronach ciągnęły się głębokie, porośnięte trawą rowy, przy których rosły drzewa. Na wzgórzach stały identyczne domki, okolone jednakowymi płotami oddzielającymi niemal takie same podwórza. Na wielu z nich rosły wysokie drzewa. To była główną szosa biegnąca przez St. Louis, ale prawie zawsze czuło się tu orzeźwiający powiew natury, zieleni i otwartej przestrzeni, wszechobecnej przyrody, z którą człowiek do końca nie poradzi sobie nigdy.

Skręciliśmy w 70. Zachodnią, wiodącą w stronę St. Charles. Podstawę krajobrazu stanowiły tu rozległe, płaskie pola. Łany kukurydzy, wysokie i złociste, zapowiadały rychłe zbiory. Za jednym z pól wznosił się nowoczesny, przeszklony budynek z reklamą fortepianów i salą do gry w golfa. Przed mostem Blanchette minęliśmy jeszcze jeden supermarket i punkt sprzedaży używanych samochodów. Po lewej stronie drogi ciągnęły się głębokie rowy melioracyjne. Coraz bardziej wkraczała w te rejony nowoczesność, z ogromnymi budynkami ze stali i szkła. Tuż przy szosie stał hotel Omni z nieodłączną w jego krajobrazie fontanną.

Granicę lewego pobocza drogi wyznaczał zagajnik, zbyt często podmywany przez wodę, aby go wykarczowano i postawiono w tym miejscu nowoczesne budynki, sięgający aż do brzegów Missouri. Drzewa rosły także na drugim brzegu rzeki. Po przejechaniu przez most znaleźliśmy się w St. Charles.

St. Charles nie było nękane przez powodzie, toteż roiło się tam od apartamentowców, supermarketów, centrów handlowych, kin, teatrów i drogerii. Krajobraz niknął za planszami billboardów reklamowych i fasadami potężnych budynków. Aż trudno było pojąć, że tylko przejechało się przez rzekę, a w tym miejscu rósł kiedyś las. Uroki przyrody zostały zastąpione przez industrialną szpetotę.

Gdy tak siedziałam w samochodzie, mając w uszach odgłos opon auta, przetaczających się po asfalcie i cichy szept rozmów dochodzących z przodu, uświadomiłam sobie nagle, że jestem piekielnie zmęczona. Nawet ściśnięta jak sardynka między dwoma facetami byłam gotowa odrobinę się zdrzemnąć. Ziewnęłam.

– Daleko jeszcze? – spytałam.

Lamia obróciła się na fotelu.

– Znudzona?

– Nie miałam okazji się przespać. Chciałabym wiedzieć, ile jeszcze potrwa, zanim dojedziemy na miejsce.

– Przepraszam, że sprawiłam ci tyle kłopotów – odparła. – To już niedaleko, prawda, Ronaldzie?

Pokiwał głową. Odkąd go poznałam, nie odezwał się ani słowem. Czy on w ogóle umiał mówić?

– A dokąd my właściwie jedziemy? – Najwyraźniej nie mieli ochoty odpowiedzieć na to pytanie, ale gdybym sformułowała je inaczej… kto wie?

– Jakieś trzy kwadranse drogi za St. Peters.

– W pobliżu Wentzville? – spytałam.

Skinęła głową.

To godzina w jedną stronę i jeszcze ze dwie z powrotem. Czyli że dotrę do domu nie wcześniej jak o trzynastej. Dwie godziny snu. Pięknie.

Zostawiliśmy St. Charles w tyle i znów znaleźliśmy się na otwartym terenie, po obu stronach szosy rozciągały się pola otoczone ogrodzeniem z drutu kolczastego. Na niskich, łagodnych wzgórzach pasły się krowy. Jedyną oznaką cywilizacji była znajdująca się przy szosie stacja benzynowa. Z dala od drogi stał ogromny dom z sięgającym aż po skraj szosy, starannie utrzymanym trawiastym poletkiem. Po rozległej połaci trawy przechadzały się konie. Spodziewałam się, że zatrzymamy się przy którejś z takich rezydencji, ale mijaliśmy je jedna po drugiej.

Wreszcie skręciliśmy w wąską uliczkę, przy której tablica z nazwą była tak pogięta i zardzewiała, że nie zdołałam odczytać napisu. Droga była wąska i nie wyasfaltowana. Po obu stronach ciągnęły się rowy. Trawa i chwasty były tu tak wysokie i rozrosły się na tyle, że z miejsca poczułam się jak na wsi. Opodal dostrzec można było pole z suchą, żółtą, oczekującą na zbiór fasolą. Spomiędzy gęstwiny chwastów raz po raz wyłaniały się żwirowe podjazdy ze stojącymi przy nich skrzynkami pocztowymi, świadczącymi, że gdzieś tam znajdowały się domy. Że mieszkali tam jacyś ludzie. Większość domów tonęła wśród drzew i była prawie niewidoczna. Nad drogą krążyły jaskółki.

Wjechaliśmy na żwirowy trakt. Grudki żwiru chrzęściły i wypryskiwały spod opon samochodu. Teraz po obu stronach drogi ciągnęły się porośnięte przez las wzgórza. Tu i ówdzie można jeszcze było dostrzec domy, ale było ich coraz mniej i stały w coraz większych odstępach jeden od drugiego. Dokąd my właściwie jechaliśmy?

Żwirowy trakt się skończył i wjechaliśmy na pylistą leśną drogę upstrzoną tu i tam przez czerwonawe kamienie. Koła samochodu zapadały się w głębokich koleinach. Auto trzęsło się i dygotało, sunąc wzdłuż tej drogi. To był ich samochód. Jeśli chcieli go rozwalić, prowadząc go po leśnych bezdrożach, to ich sprawa. Nie zamierzałam się w to mieszać.

W końcu dotarliśmy do końca tej drogi. Znajdował się tu niezbyt równy kamienny krąg. Niektóre z głazów były wielkości naszego auta. Samochód stanął. Ucieszyłam się, że przez niektóre przeszkody nawet Ronald nie może przejechać.

Lamia odwróciła się, aby na mnie spojrzeć. Uśmiechała się, wręcz promieniała z radości. Za bardzo się do mnie szczerzyła. Coś było nie tak. Jeśli ktoś tak się do ciebie uśmiecha, musi czegoś od ciebie chcieć. Zwykle chodzi o coś naprawdę istotnego. Czego chciała lamia? Czego mógł chcieć Oliver?

Wysiadła z samochodu. Tuż za nią mężczyźni, idący za nią jak posłuszne psiaki. Zawahałam się, ale skoro dotarłam już tak daleko, mogłam przynajmniej dowiedzieć się, o co chodziło Oliverowi. Zawsze mogłam odmówić.

Lamia znów ujęła Ronalda pod rękę. W szpilkach i na tak nierównym kamienistym gruncie to było nawet wskazane. Ja w moich adidasach nie potrzebowałam wsparcia. Blondyn i Uśmiechnięty równocześnie zaoferowali mi swą pomoc. Zignorowałam ich. Dość już gierek. Byłam zmęczona i nie podobało mi się to zadupie, dokąd mnie przywieziono. Nawet Jean-Claude nigdy nie wyciągnął mnie w równie odległe i nieprzyjemne miejsce. Był miastowy. No jasne. To wszystko tłumaczy. Tylko że Oliver także wyglądał mi na mieszczucha. Najwyraźniej jedno spotkanie nie wystarczy, aby można było przejrzeć wampira.

Kamienistą ścieżką dotarliśmy do stromego wzgórza. U jego podnóża walały się sterty pogruchotanych głazów, które musiały osunąć się ze stoku. Ronald dźwignął Melanie w górę i pomógł jej pokonać najgorszy odcinek drogi. Zatrzymałam się, zanim któryś z mężczyzn zdążył zaoferować mi pomoc.

– Sama dam radę. Dzięki.

Sprawiali wrażenie zawiedzionych. Blondyn mruknął:

– Melanie kazała nam cię pilnować. Jeśli się potkniesz i upadniesz na te głazy, my za to bekniemy.

Brunet pokiwał głową.

– Nic mi nie będzie, chłopcy, zapewniam was.

Ruszyłam naprzód, nie oglądając się na nich. Grunt był zdradliwy, usiany niedużymi kamieniami. Przepełzłam po skale większej ode mnie. Faceci byli tuż za mną, wyciągali ręce, gotowi mnie pochwycić, gdybym upadła. Nigdy dotąd nie byłam w towarzystwie mężczyzn, którzy tak panicznie obawiali się o moje zdrowie. To paranoja.

Ktoś zaklął. Odwróciłam się i ujrzałam leżącego na ziemi bruneta. Uśmiechnęłam się. Nie czekałam, aż mnie dogonią. Miałam dość nadopiekuńczości, a na myśl o tym, że dziś się nie wyśpię, ogarniała mnie coraz większa złość. Nasza najcudowniejsza noc w roku, a ja będę do niczego. Oby tylko Oliver miał mi do zakomunikowania coś naprawdę ważnego.

Za wysoką stertą głazów widniał pionowy jak cięcie od noża czarny otwór. Jaskinia? Oliver przeniósł się do jaskini? To jakoś nie pasowało mi do jego wizerunku i nowoczesnego, skąpanego w słońcu gabinetu. U wejścia do jaskini było jeszcze dość jasno, ale parę metrów dalej panował już nieprzenikniony mrok. Zaczekałam przed wejściem, niepewna, co mam dalej robić. Wreszcie zjawiło się moich dwóch opiekunów. Wyjęli z kieszeni małe ołówkowe- latarki. Ich promienie wydawały się zbyt wątłe w porównaniu z panującą w jaskini ciemnością.

Blondas ruszył pierwszy, Uśmiechnięty zamykał tyły. Ja trzymałam się w środku, w cieniutkiej smudze światła. Blady, żółtawy krąg podążał za moimi stopami, chroniąc mnie przed upadkiem na kamieniach, ale tunel był w większości gładki i prosty do przejścia. Środkiem korytarza płynęła cienka strużka wody, cierpliwie torując sobie drogę przez kamienie. Uniosłam wzrok ku tonącemu w ciemnościach sklepieniu. To wszystko było dziełem wody. Imponujące. Chłodne, wilgotne powietrze omiotło moją twarz. Ucieszyłam się, że mam na sobie skórzaną kurtkę. Co prawda ciepło mi tu w niej nie będzie, ale przynajmniej nie zmarznę. To dlatego nasi przodkowie mieszkali w jaskiniach. Przez cały rok panuje tu jednakowa temperatura.

W lewo prowadził szeroki korytarz. Gdzieś z mroku dochodził odgłos płynącej wody. Dźwięk był donośny. Wody musiało być sporo. Blondyn omiótł promieniem latarki strumień wypełniający niemal cały lewy korytarz. Strumień był czarny, wydawał się głęboki i zimny.

– Nie zabrałam waderów – poskarżyłam się.

– Pójdziemy głównym tunelem – rzekł Uśmiechnięty. – Nie drażnij się z nią. Naszej pani to by się nie spodobało.

W słabym świetle na jego twarzy malował się wyraz niezłomnej powagi. Blondas wzruszył ramionami, po czym skierował promień latarki przed siebie. Strużka wody rozchodziła się tu wachlarzowato, ale po obu stronach pozostała jeszcze spora część suchego podłoża. Póki co nie zamierzałam zamoczyć stóp. Jeszcze nie. Poszliśmy wzdłuż lewej ściany. Dotknęłam jej, aby nie stracić równowagi i zaraz cofnęłam dłoń. Ściana była wilgotna od wody i pokryta roztopionymi minerałami. Brunet zaśmiał się. Chyba mogłam mu to darować. Łypnęłam na niego groźnie, po czym znów przyłożyłam dłoń do ściany. W sumie skała nie była aż tak odrażająca w dotyku. To po prostu zaskoczenie. Dotykałam gorszych rzeczy.

Odgłos wody spadającej z dużej wysokości wypełnił ciemność niczym grzmot. Nad nami był wodospad. Nie musiałam go widzieć, tego dźwięku nie dało się pomylić z niczym innym.

– Jak sądzisz, ile metrów ma ten wodospad? – zapytał Blondas.

Grzmiący huk przepełnił ciemność. Otoczył nas. Wzruszyłam ramionami.

– Pięć, sześć metrów, może więcej.

Poświecił latarką na strużkę wody spadającej z wysokości zaledwie piętnastu centymetrów. To ten maleńki wodospad był źródłem płynącego korytarzem wąskiego strumyka.

– Jaskinia wzmaga dźwięk i sprawia, że byle szum brzmi jak odgłos burzy.

– Niezła sztuczka – przyznałam.

Szeroka półka skalna ozdobiona niedużymi kaskadami ciągnęła się w górę, do podnóża szerokiej skały. Na jej skraju siedziała lamia, z nogami zwieszonymi poza krawędź. Skała miała około dwa i pół metra wysokości, ale sklepienie jaskini także tutaj tonęło w mroku. To właśnie dzięki rozmiarom jaskini rozlegało się tu tak silne i zwodnicze echo. Ronald stanął za jej plecami, jak na dobrego ochroniarza przystało, z dłońmi splecionymi przed sobą. Opodal Ronalda i lamii widniał ciemny otwór prowadzący w głąb jaskini, ku źródłu niedużego strumyka. Blondas wspiął się na górę i podał mi rękę.

– Gdzie Oliver?

– Na wprost ciebie – odrzekła lamia. W jej głosie pobrzmiewała wesoła nuta, jakby Melanie z trudem tłumiła w sobie śmiech.

Ciekawe, co ją tak rozbawiło. Mnie jakoś nie było do śmiechu. Obawiałam się, że być może lamia śmiała się ze mnie. Zignorowałam dłoń Blondasa i bez jego pomocy wspięłam się na skałę. Dłonie miałam oblepione jasno-brązowym błotem i wilgotne od wody, oto przepis na doskonały szlam. Zwalczyłam w sobie chęć wytarcia rąk o dżinsy i uklękłam przy niedużej sadzawce zasilającej kaskady. Woda była lodowata, ale umyłam w niej ręce i od razu poczułam się lepiej.

Lamia usiadła w otoczeniu swoich mężczyzn, jakby pozowała do rodzinnej fotografii. Najwyraźniej na kogoś czekała. Na Olivera. Gdzie on się podziewał?

– Gdzie Oliver?

– Obawiam się, że nie przyjdzie. – Z głębi jaskini dobiegł mnie czyjś głos.

Cofnęłam się o krok, ale dalej już nie mogłam, gdyż znalazłam się na samym skraju skały. W stronę mrocznego przejścia skierowały się promienie dwóch ołówkowych latarek. W ich świetle pojawił się Alejandro.

– Niestety, panno Blake, nie spotka się dziś pani z Oliverem.

Zanim wydarzyło się coś jeszcze, odruchowo sięgnęłam po broń. Światła zgasły, a ja pozostałam wśród egipskich ciemności z mistrzem wampirów, lamią i trzema wrogo do mnie nastawionymi facetami. To chyba nie był jeden z moich lepszych dni.

Загрузка...