14

Słońce tonęło w karmazynowej smudze jak w świeżej, krwawiącej ranie. Na zachodzie zbierały się purpurowe chmury. Wiał silny wiatr, niosący z sobą zapach deszczu.

Ruffo Lane było wąską, żwirowaną drogą. Ledwie zmieściłyby się na niej dwa mijające się samochody. Czerwonawy żwir chrzęścił pod stopami. Wiatr kołysał wysokimi, suchymi trawami na poboczu. Droga znikała za masywem pagórka. Jak okiem sięgnąć, wzdłuż jednej strony drogi stały policyjne auta, zarówno radiowozy, jak i samochody bez oznaczeń. Ich sznur ciągnął się aż za wzgórze. W hrabstwie Jefferson było sporo wzgórz.

Miałam już na sobie czysty kombinezon, czarne adidasy i rękawiczki chirurgiczne, gdy usłyszałam brzęczyk pagera. Po chwili manipulowania przy suwaku zdołałam go rozsunąć i wyjąć to cholerne urządzenie. Nie musiałam sprawdzać numeru. Do zmierzchu zostało jeszcze pół godziny, może trochę dłużej. Mój szef zastanawiał się, gdzie się podziewam i dlaczego nie ma mnie w pracy. Ciekawe, czy Bert naprawdę mógłby mnie zwolnić. Spojrzałam na trupa i przestałam przejmować się czymkolwiek.

Kobieta leżała skulona na boku, osłaniając ramionami obnażone piersi, jakby nawet po śmierci chciała zachować odrobinę przyzwoitości. Brutalna śmierć to ostateczne pogwałcenie czyjejś prywatności. Ofierze robi się całą masę zdjęć, nagrywa na wideo, mierzy, rozcina, waży i zszywa z powrotem. Żadna część ciała, nawet organy wewnętrzne nie pozostają nietknięte. To nie w porządku. Powinniśmy raczej nakryć zwłoki kocem, ale to nie zapobiegłoby popełnieniu następnego morderstwa. A ono nastąpi. Dowodem na to były drugie zwłoki.

Zlustrowałam wzrokiem zespół policyjno-medyczny czekający na odwiezienie ciała. Nie licząc trupa, byłam tu jedyną kobietą. Zwykle tak było, ale do dziś jakoś się tym nie przejmowałam. Jej długie do pasa włosy spływały jasną kaskadą pomiędzy źdźbła traw. Jeszcze jedna blondynka. Zbieg okoliczności? A może nie? Dwie ofiary to za mało dla ustalenia schematu. Ale jeśli trzecia też będzie mieć jasne włosy, trzeba to będzie brać pod uwagę.

Jeśli ofiary będą rasy białej, jasnowłose i na dodatek wszystkie należały kiedyś do LPW, będziemy mieć poszukiwany przez nas wzorzec. Wzorce pomagają w rozwiązywaniu spraw kryminalnych. Miałam nadzieję, że i w tej sytuacji będzie podobnie.

Wzięłam w zęby ołówkową latarkę i zmierzyłam ślady ukąszeń. Tym razem nie było ran na nadgarstkach. Dostrzegłam natomiast otarcia po sznurze. Związali ją, może nawet podwiesili pod sufitem jak połeć mięsa. Nie istnieje coś takiego jak dobry wampir żywiący się ludźmi. Nie wierzcie w to, że wampir wysączy tylko troszkę. Że to nie boli. Równie dobrze możesz wierzyć, że twój chłopak zdąży go wyjąć na czas. Tylko mu zaufaj. A zobaczysz.

Po obu stronach szyi widniały zgrabne ślady nakłuć. Brakowało też fragmentu tkanek z lewej piersi, jakby coś łapczywie ugryzło ją tuż nad sercem. Miała rozszarpane zgięcie prawego łokcia. W świetle latarki ujrzałam odsłonięte kości stawu. Różowawe, napięte ścięgna z trudem utrzymywały rozdarte ramię w jednym kawałku.

Ostatni seryjny morderca, przy sprawie którego pracowałam, rozdzierał ofiary na strzępy. Zdarzyło mi się stąpać po dywanie tak przesiąkniętym krwią, że aż chlupało pod butami. Obracałam w dłoniach fragment jelit, poszukując jakichś tropów. To była nowa najgorsza rzecz, jaką zdarzyło mi się widzieć.

Spojrzałam na martwą kobietę i cieszyłam się, że tej nie rozerwano na kawałki. Bynajmniej nie dlatego, że moim zdaniem była to spokojniejsza śmierć, choć miałam taką nadzieję. To dlatego, że nie chciałam już więcej oglądać tak potwornie zmasakrowanych zwłok. Na ten rok limit już został wyczerpany.

To prawdziwa sztuka, trzymać latarkę w ustach i dokonywać pomiaru ran tak, aby się nie obślinić. Mnie się udało. Tajemnica polega na tym, że od czasu do czasu trzeba possać koniuszek latarki.

Cienki promyk światła padł na jej uda. Chciałam zobaczyć, czy tak jak w przypadku mężczyzny także miała okaleczone krocze. Chciałam mieć pewność, że to było dzieło tych samych zabójców. Byłby to niesamowity zbieg okoliczności, gdyby w tej okolicy działały niezależne od siebie dwie grupy wampirzych odszczepieńców, ale cóż, istniała też taka możliwość. Musiałam mieć pewność, że chodzi tylko o jedną grupę. Jedna to już sporo, dwie to byłby istny koszmar. Piekło na ziemi. Bóg nie byłby aż tak surowy, chociaż… musiałam sprawdzić, czy krocze tej kobiety zostało okaleczone. Na rękach mężczyzny nie było śladów po sznurze. Albo wampiry były coraz lepiej zorganizowane, albo miałam do czynienia z inną grupą.

Jej ramiona były jakby przyspawane do piersi, unieruchomione przez stężenie pośmiertne. Dopóki nie ustąpi rigor mortis, nic prócz paru ciosów siekierą nie poruszyłoby tych podkulonych nóg, czyli że miałam jeszcze dwie doby. Nie mogłam czekać tak długo, ale nie zamierzałam też porąbać tych zwłok na kawałki. Przykucnęłam przed ciałem. Przeprosiłam za to, co musiałam zrobić, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. Cienki promyk latarki przesunął się drżąco po jej udach, jak światło punktowca. Wsunęłam palce w wąską szczelinę pomiędzy jej udami, usiłując wyczuć potencjalne obrażenia. Mogło się wydawać, jakbym pieściła trupa, ale nie potrafiłam zrobić tego w inny, godniejszy sposób. Uniosłam wzrok, starając się nie zwracać uwagi na trupią sztywność skóry i tkanek.

Na zachodzie słońce rzucało ostatnie krwawe odblaski, przywodzące na myśl żar dogasającego ogniska. Niebo zaczęło ciemnieć, jakby rozlewał się po nim atrament.

I wtedy nogi kobiety poruszyły się pod moimi palcami. Drgnęłam nerwowo. Omal nie połknęłam latarki. Czyżby nerwy? Ależ skąd! Ciało kobiety było miękkie, delikatne. Żadnego poruszenia. Usta miała rozchylone. Czy jeszcze przed chwilą nie były zamknięte? To szaleństwo. Nawet gdyby stała się wampirem, powstałaby dopiero trzeciej nocy po śmierci. A ona umarła na skutek wielokrotnego ukąszenia podczas jednej wampirzej uczty. Ta kobieta była martwa, nie żyła i już.

Jej skóra bieliła się w ciemnościach. Niebo zasnuła czerń, jeżeli gdzieś tam, nade mną widniała tarcza księżyca, ja jej nie widziałam. A jednak skóra tej kobiety skrzyła się, jakby skąpana w księżycowym blasku. Może nie całkiem lśniła, ale skojarzenie wydawało się dość trafne. Jej włosy błyszczały jak pajęczyna rozpięta pośród traw. Minutę temu była martwa, teraz wydawała się… piękna.

Dolph stanął nade mną. Jako że mierzył ponad dwa metry, górował nade mną, nawet gdy stałam przed nim wyprostowana. Kiedy klęczałam, wydawał się wręcz gigantyczny. Podniosłam się, zdjęłam jedną chirurgiczną rękawiczkę i wyjęłam z ust latarkę. Nigdy nie dotykaj niczego, co wkładasz potem do ust, rękoma, którymi dotykałaś otwartych ran nieznajomej osoby. Rozumiecie, AIDS. Włożyłam latarkę do kieszonki kombinezonu na piersi. Zdjęłam drugą rękawiczkę i włożyłam obie do kieszeni na biodrze.

– No i? – zapytał Dolph.

– Czy twoim zdaniem wygląda inaczej? – spytałam.

Zmarszczył brwi.

– Co?

– Trup. Czy wygląda inaczej?

Wlepił wzrok w blade ciało.

– Teraz, gdy zwróciłaś mi na to uwagę… wydaje się, jakby spała. – Pokręcił głową. – Będziemy musieli wezwać karetkę, aby lekarz stwierdził zgon.

– Ona nie oddycha.

– Czy chciałabyś, aby brak oddechu był jedynym kryterium stwierdzenia czyjegoś zgonu?

Zamyśliłam się przez chwilę.

– Nie, chyba nie.

Dolph przewertował swój notes.

– Mówiłaś, że osoba zmarła wskutek licznych ukąszeń przez wampira nie może powstać z martwych jako wampir. – Rzucał mi prosto w twarz moje własne słowa. Sama ukręciłam na siebie bicz.

– To prawda. Przynajmniej w większości przypadków.

Spojrzał na denatkę.

– Ale nie w tym.

– Niestety, nie – przyznałam.

– Wyjaśnij to. – Nie wyglądał na zadowolonego. Wcale mu się nie dziwiłam.

– Niekiedy wystarczy tylko jedno ukąszenie, aby trup ożył i stał się wampirem. Czytałam na ten temat kilka artykułów. Poza tym wyjątkowo potężny mistrz może skazić niemal każdą ukąszoną przez siebie ofiarę.

– Gdzie czytałaś te artykuły?

– W kwartalniku „Wampir”.

– Nigdy o nim nie słyszałem – burknął.

Wzruszyłam ramionami.

– Mam dyplom z biologii nadnaturalnej. Czytam na ten temat wszystko, co mi wpadnie w ręce. – Nagle przyszła mi do głowy wyjątkowo posępna myśl. – Dolph.

– Taa.

– Ten mężczyzna, pierwszy denat, to jego trzecia noc.

– Jego ciało nie świeciło w ciemnościach – zaoponował Dolph.

– Trup tej kobiety nie wyglądał podejrzanie, dopóki nie zapadł zmrok.

– Sądzisz, że ten facet ożyje? – spytał.

Pokiwałam głową.

– Cholera – wycedził.

– Otóż to – mruknęłam.

Pokręcił głową.

– Chwileczkę. Przecież w tej sytuacji on będzie mógł nam powiedzieć, kto go zabił.

– Nie powróci jako zwyczajny wampir – zaoponowałam. – Zmarł wskutek wielokrotnych ukąszeń, Dolph; gdy ożyje, będzie bardziej zwierzęciem niż człowiekiem.

– Wytłumacz.

– Gdyby ciało zostało przewiezione do głównego szpitala miejskiego w St. Louis, umieszczono by je za stalowymi drzwiami, gdzie nikomu by nie zagrażało, jeśli jednak wzięto pod uwagę moje sugestie, trafiło do zwyczajnej kostnicy. Zadzwoń do kostnicy i każ im ewakuować budynek.

– Mówisz serio – zauważył.

– Jak najbardziej.

Nie próbował się ze mną spierać. To ja byłam ekspertem do spraw paranormalnych i moje opinie traktowano jak słowa wyroczni dopóty, dopóki nie okazałoby się, że się pomyliłam. Dolph nie pytał nikogo o zdanie, jeśli nie zamierzał się z nim liczyć. Był dobrym szefem. Wsiadł do swego samochodu, stojącego rzecz jasna najbliżej miejsca zbrodni i skontaktował się z kostnicą. Wychylił się przez otwarte drzwiczki auta.

– Ciało wysłano do głównego szpitala miejskiego, to rutynowe postępowanie w przypadku ofiar wampirów. Nawet tych, które zdaniem naszego eksperta do spraw paranormalnych są uważane za nieszkodliwe. – Mówiąc to, uśmiechnął się szeroko.

– Zadzwoń do szpitala i upewnij się, że ciało trafiło do specjalnego bunkra.

– Czy to możliwe, aby ciało przewiezione do wampirzej kostnicy nie trafiło do tego… bunkra? – zapytał.

Pokręciłam głową.

– Nie wiem. Ale odetchnę z ulgą, jeśli się upewnisz.

Wziął głęboki oddech, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.

– Dobra. – Wystukał numer. Znał go na pamięć. Już samo to świadczyło, jaki był ten rok dla Dolpha.

Stanęłam przy otwartych drzwiczkach auta, nasłuchując. Nic nie usłyszałam. Nikt nie podniósł słuchawki. Dolph siedział, wsłuchując się w odległy dźwięk sygnału. Po chwili spojrzał na mnie. W jego oczach malowało się pytanie.

– Ktoś powinien tam być – rzuciłam.

– Taa – mruknął.

– Ten mężczyzna, kiedy ożyje, będzie jak dzika bestia – dodałam. – Zabije wszystko, co stanie mu na drodze, chyba że uspokoi go mistrz, który go stworzył, albo ktoś go unicestwi. To wampir animalistyczny. Nie ma na nie określenia potocznego. Pojawiają się zbyt rzadko.

Dolph odłożył słuchawkę i wysiadł z samochodu, wołając:

– Zerbrowski!

– Tu jestem, sierżancie. – Zerbrowski podbiegł truchtem. Gdy Dolph woła, przybiega się co sił w nogach lub ryzykuje srogą reprymendę.

– Co słychać, Blake?

Co miałam odpowiedzieć, żeby lepiej nie pytał? Wzruszyłam ramionami i odparłam:

– Wszystko gra.

Znów rozległ się mój pager.

– Cholera, Bert!

– Pogadaj z szefem – rzekł Dolph. – Powiedz mu, żeby się odwalił.

Niegłupia myśl. Dolph zaczął wydawać rozkazy na lewo i prawo. Jego podwładni uganiali się jak w ukropie. Wsiadłam do wozu Dolpha i zadzwoniłam do Berta. Odebrał po pierwszym sygnale, to zły znak.

– Mam nadzieję, że to ty, Anito.

– A jeżeli nie? – spytałam.

– Gdzie jesteś, do licha?

– Na miejscu zbrodni, mamy tu świeże zwłoki – wyjaśniłam.

To na chwilę odebrało mu mowę.

– Nie zdążysz do pierwszego klienta.

– Niestety.

– Wyjątkowo ci daruję.

– Coś podobnego – mruknęłam. – Nie jesteś dziś sobą. Co się stało?

– Nic wielkiego, pomijając to, że dwa pierwsze twoje zlecenia przejął nasz nowy pracownik. Nazywa się Lawrence Kirkland. Spotkasz się z nim w miejscu realizacji trzeciego zlecenia. Wykonasz je i pokażesz młodemu, na czym polega ta robota.

– Zatrudniłeś kogoś? Jakim cudem znalazłeś pracownika tak szybko? Animatorzy to prawdziwa rzadkość, zwłaszcza tacy, którzy potrafią ożywić dwóch zombi jednej nocy.

– Wynajdywanie talentów to moja specjalność.

Dolph wsiadł do samochodu, a ja przesiadłam się na fotel pasażera.

– Powiedz szefowi, że musisz już kończyć.

– Muszę już kończyć, Bert.

– Zaczekaj, masz zlecenie na zakołkowanie wampira w szpitalu miejskim w St. Louis. To sprawa priorytetowa.

Coś ścisnęło mnie w dołku.

– Jak brzmi nazwisko?

Milczał przez chwilę, wreszcie przeczytał:

– Calvin Rupert.

– Cholera.

– Co się stało? – zapytał.

– Kiedy przyjąłeś zlecenie?

– Dziś po południu, około piętnastej, czemu pytasz?

– Cholera, cholera, cholera.

– Co się stało, Anito? – spytał Bert.

– Dlaczego to takie pilne? – Zerbrowski zajął miejsce na tylnym siedzeniu nieoznakowanego auta. Dolph wrzucił bieg, włączył syrenę i koguta. Za nami pojawił się radiowóz, barwne światła rozcięły mrok. Jechaliśmy z prawdziwą pompą. Syreny i koguty, ale czad.

– Rupert miał klauzulę w testamencie – rzekł Bert. – W przypadku ukąszenia przez wampira miał zostać zakołkowany.

To typowe dla osoby należącej do LPW. Zresztą ja też zawarłam podobną klauzulę w moim testamencie.

– Czy mamy sądowy nakaz egzekucji?

– Jest potrzebny wyłącznie, gdy denat powstanie już jako wampir. Mamy natomiast zezwolenie od najbliższego krewnego, musimy tam pojechać i zakołkować ożywieńca.

Zacisnęłam dłonie na desce rozdzielczej, bo na wąskiej drodze wozem okropnie trzęsło. Spod kół sypał się żwir. Ścisnęłam słuchawkę telefonu pomiędzy podbródkiem i ramieniem, po czym zapięłam pas bezpieczeństwa.

– Jadę teraz do kostnicy – rzuciłam.

– Nie mogłem się z tobą skontaktować, więc wysłałem tam Johna – rzekł Bert.

– Dawno tam pojechał?

– Zadzwoniłem do niego po tym, jak dałem ci sygnał na pager, na który nie odpowiedziałaś.

– Odwołaj go, niech tam nie jedzie.

Mój głos musiał zabrzmieć podejrzanie, ponieważ Bert zapytał:

– Co się stało, Anito?

– W kostnicy nikt nie odbiera telefonu.

– I co z tego?

– Możliwe, że wampir już ożył i wymordował cały personel. John zmierza prosto w paszczę lwa.

– Zadzwonię do niego – rzucił Bert. Połączenie zostało przerwane, a ja odłożyłam słuchawkę.

Wjechaliśmy na autostradę 21.

– Gdy już będziemy na miejscu, możemy zabić wampira – powiedziałam.

– To byłoby morderstwo – uciął Dolph.

Pokręciłam głową.

– Nie, o ile Calvin Rupert miał w swoim testamencie specjalną klauzulę.

– A miał?

– Taa.

Zerbrowski trzasnął pięścią w oparcie fotela.

– Wobec tego rozwalimy sukinkota.

– Taa – przytaknęłam.

Dolph tylko pokiwał głową. Zerbrowski uśmiechał się. W dłoniach ściskał policyjną strzelbę.

– Masz do tego pociski ze srebrnym śrutem? – spytałam.

Zerbrowski spojrzał na strzelbę.

– Nie.

– Powiedzcie, że nie jestem w tym aucie jedyną osobą mającą broń na srebrne naboje.

Zerbrowski uśmiechnął się, a Dolph stwierdził:

– Srebro jest droższe od złota. Miasto nie ma dość funduszy.

Domyślałam się tego, ale miałam nadzieję, że się mylę.

– Co byście zrobili, gdyby przyszło się wam zmierzyć z wampirami albo wilkołakami?

Zerbrowski nachylił się do mnie.

– To samo co w przypadku, gdy mamy przeciwko sobie gang nastolatków uzbrojonych w uzi.

– To znaczy? – spytałam.

– Wycofalibyśmy się na z góry upatrzone pozycje – odparł Zerbrowski.

Nie wyglądał na rozbawionego. Mnie też nie było do śmiechu. Miałam nadzieję, że pracownicy szpitalnej kostnicy najzwyczajniej w świecie uciekli, opuścili budynek, ale w głębi duszy wcale na to nie liczyłam. Gnębiły mnie złe przeczucia, które z każdą chwilą pogarszały mój i tak już nie najlepszy nastrój.

Загрузка...