Pokój wyglądał jak garderoba otoczona zasłonami. Wśród okolonej kotarami ciemności nie było nikogo oprócz mnie. Gdzie się podział Stephen? Gdyby był wampirem, uwierzyłabym w sztuczkę ze znikaniem, ale lykantropy nie rozpływają się w powietrzu. Musiały tu gdzieś być drugie drzwi. Gdzie ja bym je umieściła, gdybym budowała to pomieszczenie? Naprzeciw pierwszych drzwi. Rozsunęłam zasłony. Były tam. A jednak. To elementarne, mój drogi Watsonie.
Drzwi były z ciężkiego drewna, ozdobione złożonym motywem roślinnym. Klamkę miały białą, z małymi różowymi kwiatkami pośrodku. Wyglądały przeraźliwie kobieco. Naturalnie nie ma reguły zabraniającej mężczyznom, aby lubili kwiaty. Absolutnie. To był szowinistyczny komentarz. Nieważne.
Nie wyjęłam pistoletu. Widzicie, nie jestem jednak kompletną paranoiczką. Przekręciłam klamkę i popchnęłam drzwi. Napierałam, dopóki nie zatrzymały się na ścianie. Nikt się za nimi nie chował. Doskonale.
Tapeta była biała w srebrno-miedziane wzorki. Uzyskano w ten sposób osobliwy orientalny motyw. Podłogę wyłożono czarnym dywanem. Nie wiedziałam nawet, że produkuje się dywany w takim kolorze. Sporą część pokoju zajmowało łoże z baldachimem. Przesłaniały je czarne, zwiewne firany. Czyniły łoże niewyraźnym, zamglonym jak element snu. Wśród czarno-karmazynowej pościeli ktoś leżał. Sądząc po widocznym fragmencie torsu, był to mężczyzna, ale długie, brązowe włosy przesłaniały jego twarz niczym całun. Wszystko to wydawało się odrobinę nierealne, jakby ów ktoś tylko czekał na włączenie kamer i rozpoczęcie zdjęć do filmu.
Pod ścianą stała czarna kanapa z rozłożonymi na niej krwistoczerwonymi poduszkami. Po drugiej stronie ustawiono niedużą sofę. Leżał na niej zwinięty w kłębek Stephen. Jean-Claude siedział w rogu kanapy. Miał na sobie czarne dżinsy z nogawkami wetkniętymi w cholewki sięgających do kolan skórzanych butów w kolorze asfaltowej czerni. Nosił koszulę z koronkową stójką, spiętą pod szyją wisiorem z rubinem wielkości kciuka. Czarne, długie włosy splatały się z misterną koronką. Rękawy miał szerokie, luźne, ozdobione koronkowymi mankietami, tak długimi, że widać było spod nich tylko koniuszki palców dłoni.
– Skąd ty bierzesz takie koszule? – zapytałam.
Uśmiechnął się.
– Nie podoba ci się? – Pieszczotliwie powiódł dłońmi w dół klatki piersiowej, muskając sutki koniuszkami palców. To było zaproszenie. Mogłam dotknąć tego gładkiego, białego materiału i przekonać się, czy koronka była tak miękka, jak się wydawała.
Pokręciłam głową. Nie mogę się zdekoncentrować. Spojrzałam na Jean-Claude’a. Patrzył na mnie oczyma barwy nocnego nieba. Jego rzęsy wyglądały jak czarne koronki.
– Ona cię pragnie, Mistrzu – rzekł Stephen. W jego głosie pobrzmiewała drwina i rozbawienie. – Czuję jej pożądanie.
Jean-Claude odwrócił głowę i łypnął na Stephena.
– Ja również. – Słowa zabrzmiały niewinnie, w przeciwieństwie do zawartego w nich kontekstu. Jego głos prześlizgnął się przez pokój, cichy, lecz pełen złowróżbnych obietnic.
– Nie miałem na myśli nic zdrożnego, Mistrzu. – Stephen wyglądał na przerażonego. – Naprawdę, Mistrzu.
W gruncie rzeczy wcale mu się nie dziwiłam.
Jean-Claude znów odwrócił się do mnie, jakby nic się nie wydarzyło. Jego oblicze wciąż wydawało się atrakcyjne, wręcz promieniało rozbawieniem.
– Nie potrzebuję twojej ochrony.
– Och, mam na ten temat odmienne zdanie.
Odwróciłam się i ujrzałam stojącą za moimi plecami wampirzycę. Nie usłyszałam odgłosu otwieranych drzwi.
Uśmiechnęła się do mnie, nie pokazując kłów. To sztuczka, którą znają tylko starsze wampiry. Była wysoka, szczupła, ciemnoskóra, o długich, hebanowych, sięgających do pasa włosach. Nosiła karmazynowe szorty z lycry, tak obcisłe, że nietrudno było zgadnąć, iż nic pod nimi nie miała. Do tego czerwony jedwabny top na ramiączkach, zwiewny i luźny jak mgiełka. Wyglądał jak góra od erotycznej piżamki. Stroju dopełniały czerwone sandałki na obcasie, złoty łańcuszek z diamentem oraz dobrana do niego bransoletka. Wyglądała egzotycznie. Tak, to odpowiednie określenie. Podpłynęła do mnie, uśmiechając się.
– Czy to groźba? – zapytałam.
Przystanęła przede mną.
– Jeszcze nie. – W jej głosie pobrzmiewał lekki obcy akcent. Coś mroczniejszego w tych syczących dźwiękach.
– Wystarczy – rzekł Jean-Claude. Ciemnoskóra kobieta odwróciła się, gęste czarne włosy zafalowały miękko.
– Nie sądzę.
– Yasmeen. – W tym jednym słowie zawarła się niewypowiedziana groźba.
Yasmeen zaśmiała się. To był dźwięk oschły jak brzęk tłuczonego szkła. Stanęła przede mną, zasłaniając sobą Jean-Claude’a. Wyciągnęła do mnie rękę, ale ja cofnęłam się, stając poza jej zasięgiem. Uśmiechnęła się na tyle szeroko, aby pokazać kły i znów sięgnęła w moją stronę. Odsunęłam się, a ona nagle rzuciła się na mnie, szybciej niż byłam w stanie zareagować. Nie zdążyłam nawet mrugnąć ani nabrać powietrza. Schwyciła mnie ręką za włosy i pociągnęła mi głowę do tyłu. Koniuszkami palców pogładziła mnie po czaszce. Drugą ręką złapała mnie pod brodę, a jej silne palce wpiły się skórę jak stalowe szczęki imadła. Unieruchomiła mi głowę, byłam w pułapce. Mogłam co najwyżej wyjąć pistolet i strzelić do niej. Innych możliwości nie było. A zważywszy na to, jak była szybka, mogło się okazać, że zanim wyciągnę pistolet, zabije mnie.
– Rozumiem już, dlaczego tak ją lubisz. Jest taka śliczna i delikatna. – Odwróciła się nieznacznie w stronę Jean-Claude’a, stając niemal tyłem do mnie, ale w dalszym ciągu trzymała mnie za głowę. – Nigdy nie sądziłam, że weźmiesz sobie śmiertelniczkę. – To zabrzmiało tak, jakby mówiła o szczeniaku z ulicy.
Yasmeen odwróciła się do mnie plecami. Wcisnęłam w jej pierś lufę dziewiątki. Niezależnie od tego, jak była szybka, jeśli tylko zechcę, zrobię jej krzywdę. Czułam, że mam do czynienia ze starą wampirzycą. To po części wrodzony dar, po części zaś efekt ćwiczeń. Yasmeen była stara, starsza niż Jean-Claude. Mogłam się założyć, że miała ponad pięćset lat. Gdyby była młodą nieumarłą, wystrzelona z przyłożenia kula rozszarpałaby jej serce, zabijając na miejscu. Ale w przypadku mistrzyni wampirów żyjącej już ponad pół tysiąclecia jeden strzał mógł nie wystarczyć. Chociaż kto wie.
Coś przemknęło przez jej oblicze. Wyraz zaskoczenia, a może także trwogi. Znieruchomiała. Jakby zamieniła się w słup soli. Nie byłam w stanie stwierdzić, czy oddycha.
Mój głos wydawał się zduszony z uwagi na to, że Yasmeen wciąż odchylała mi głowę. Starałam się jednak mówić wyraźnie:
– Zabierz ręce z mojej głowy. Tylko zrób to powoli. Potem połóż je na swojej głowie i złącz palce.
– Jean-Claude, odwołaj swoją śmiertelniczkę.
– Na twoim miejscu zrobiłbym, co ci każe, Yasmeen – stwierdził z rozbawieniem. – Ile wampirów zabiłaś do tej pory, Anito?
– Osiemnaście.
Oczy Yasmeen wyraźnie się rozszerzyły.
– Nie wierzę ci.
– Lepiej w to uwierz, suko. Jeśli nacisnę spust, będziesz mogła pożegnać się ze swoim parszywym życiem.
– Kule nie mogą mnie zranić.
– Posrebrzane mogą. Precz ode mnie, ale już!
Yasmeen zaczęła zdejmować ręce z mojej głowy.
– Powoli!
Wykonała polecenie. Stanęła przede mną, opierając złączone dłonie na czubku głowy. Odstąpiłam od niej, przez cały czas celując w jej pierś.
– Co teraz? – spytała Yasmeen. Jej usta wykrzywił uśmieszek.
W ciemnych oczach wampirzycy malowało się rozbawienie. Nie lubię, gdy ktoś się ze mnie śmieje, ale w przypadku gdy masz do czynienia z wampirzymi mistrzami, musisz czasem wykazać większą dozę tolerancji.
– Możesz opuścić ręce – odparłam.
Zrobiła to, ale wciąż gapiła się na mnie jak na cyrkowego dziwoląga.
– Gdzieś ty ją znalazł, Jean-Claude? Ten kociak ma ostre ząbki.
– Anito, powiedz Yasmeen, jak cię nazywają wampiry.
Nie lubię, gdy ktoś mi rozkazuje, ale okoliczności nie sprzyjały dyskusjom na ten temat.
– Nazywają mnie Egzekutorką.
Oczy Yasmeen rozszerzyły się, a potem znów się uśmiechnęła, tym razem ukazując kły w pełnej okazałości.
– Sądziłam, że jesteś wyższa.
– Ja też czasem bywam z tego powodu rozczarowana – przyznałam.
Yasmeen wybuchnęła śmiechem, dzikim i niepokojąco oscylującym na granicy histerii.
– Ona mi się podoba, Jean-Claude. Jest niebezpieczna. To jak sypianie z lwicą.
Podpłynęła do mnie. Uniosłam broń i wycelowałam w nią. Nawet jej to nie spowolniło.
– Jean-Claude, powiedz jej, że jeśli się nie cofnie, wpakuję jej kulkę.
– Obiecuję, że cię nie skrzywdzę, Anito, wręcz przeciwnie, będę bardzo delikatna.
Zbliżyła się do mnie miękkim, kołyszącym krokiem. Nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić. Bawiła się ze mną w sadystyczny sposób, ale chyba nie zamierzała mnie zabić. Czy mogłam ją zastrzelić tylko dlatego, że uprzykrzała mi życie? Chyba nie.
– Czuję ciepło twojej krwi i żar skóry. Są wyczuwalne niczym najlepsze perfumy. – Stanęła na wprost mnie.
Złożyłam się do strzału, a ona wybuchnęła śmiechem. Nachyliła się tak, że wylot lufy pistoletu wpił się w jej pierś.
– Delikatna, wilgotna, ale i silna. – Nie byłam pewna, czy mówi o sobie, czy o mnie. Żadna wersja nie była zachęcająca. Otarła się drobnymi piersiami o pistolet, jej sutki muskały lufę broni. – Krucha, ale i niebezpieczna. – To ostatnie słowo zabrzmiało jak syk, który spłynął po mojej skórze niczym struga lodowatej wody. Była pierwszą mistrzynią wampirów, jaką spotkałam, która potrafiła wyczyniać takie sztuczki z głosem jak Jean-Claude.
Widziałam, jak jej sutki zaczynają sztywnieć pod cienkim materiałem bluzki. O rany. Skierowałam lufę broni w dół i cofnęłam się.
– Jezu, czy wszystkie wampiry mające powyżej dwustu lat są zboczone?
– Ja mam ponad dwieście lat – rzekł Jean-Claude.
– No właśnie.
Z ust Yasmeen dobył się delikatny, perlisty śmiech. Ten dźwięk omiótł moją skórę jak ciepły wietrzyk. Zbliżyła się do mnie. Cofnęłam się aż pod samą ścianę. Wampirzyca oparła o nią dłonie, osaczając mnie z obu stron i ugiąwszy ramiona, zaczęła miękko nachylać się do mnie, jakby robiła pompki.
– Chciałabym jej skosztować.
Wbiłam lufę broni w jej żebra, na tyle nisko, żeby nie mogła zacząć się o nią ocierać.
– Nikt nie będzie mnie kosztował – wycedziłam.
– Twarda sztuka. – Nachyliła się nade mną, muskając moje czoło językiem. – Lubię takie.
– Jean-Claude, zrób z nią coś, zanim jedna z nas zginie.
Yasmeen cofnęła się, nie odrywając rąk od ściany na taką odległość, na jaką pozwalały jej wyprostowane ramiona. Zwilżyła wargi językiem, błysnęła kłem i ponownie powiodła językiem po wargach. Nachyliła się do mnie, rozchylając usta, ale nie rzuciła mi się do gardła. Raczej chciała mnie pocałować. Chciała poznać mój smak. Ale nie ten, nie smak mojej krwi. Nie mogłabym jej zastrzelić. Nie z takiego powodu. Na pewno nie byłabym w stanie jej kropnąć, gdyby była mężczyzną.
Jej włosy opadły do przodu, na moje dłonie. Były gładkie jak gęsty jedwab. Teraz widziałam tylko jej twarz, doskonale czarne oczy. Znieruchomiała, nieomal dotykając wargami moich ust. Miała ciepły oddech przesycony zapachem miętówek, ale pod nim kryło się coś starszego, plugawy fetor krwi.
– Jedzie ci z ust starą krwią – wyszeptałam jej prosto w twarz.
– Wiem – odparła równie cicho, nieomal muskając wargami moje usta. A potem mnie pocałowała. Miękko. Delikatnie. Uśmiechnęła się, gdy nasze usta były wciąż połączone.
Otworzyły się drzwi, nieomal przyszpilając nas do ściany. Yasmeen wyprostowała się, ale nie oderwała od niej dłoni. Obie spojrzałyśmy na drzwi. Jakaś kobieta o niemal idealnie białych blond włosach rozejrzała się dziko po pokoju. Na nasz widok jej oczy rozszerzyły się. Krzyknęła dziko. To był nieartykułowany okrzyk wściekłości.
– Zostaw ją!
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na Yasmeen.
– Czy ona mówi do mnie?
– Tak. – Yasmeen wyglądała na rozbawioną.
Kobieta wręcz przeciwnie. Podbiegła do nas, wyciągając ręce i zaciskając dłonie w szpony. Yasmeen pochwyciła ją tak szybko, że nie zauważyłam ruchu, a jedynie rozmytą szarą plamę. Kobieta zaczęła się szamotać i wyrywać, przez cały czas usiłując mnie dosięgnąć.
– Co się dzieje, u licha? – spytałam.
– Marguerite jest ludzką służebnicą Yasmeen – odparł Jean-Claude. – Sądzi, że możesz odebrać jej Yasmeen.
– Też coś. – Wampirzyca łypnęła na mnie z wściekłością. Czyżbym uraziła jej uczucia? Miałam taką nadzieję. – Marguerite, posłuchaj, ona jest tylko twoja, jasne?
Kobieta wrzasnęła na mnie. Krzyk był gardłowy, nieartykułowany. Niebrzydką twarz wykrzywił dziki, niemal zwierzęcy grymas. Nigdy dotąd nie widziałam tak gwałtownego wybuchu wściekłości. To było przerażające. Zaczęłam bać się, mimo że miałam w ręku nabity pistolet.
Yasmeen musiała dźwignąć szamoczącą się służkę. Przytrzymała ją brutalnie, dopóki ta nie uspokoiła się trochę.
– Obawiam się, Jean-Claude, że Marguerite nie da się przebłagać i ten spór może rozstrzygnąć tylko wyzwanie.
– O czym ty mówisz? – spytałam.
– Podałaś w wątpliwość status Marguerite, roszcząc sobie prawa do mojej osoby.
– Nieprawda – odparowałam.
Yasmeen uśmiechnęła się. Tak musiał uśmiechać się do Ewy wąż w raju, radośnie, a groźnie, z rozbawieniem.
– Jean-Claude. Nie wiem, co tu się dzieje i nie przyszłam tu po to, aby wchodzić z kimś w spór. Nie chcę mieć do czynienia z żadnym wampirem ani tym bardziej z wampirzycą.
– Gdybyś była moją ludzką służebnicą, ma petite, nie byłoby mowy o wyzwaniu, bo więź łącząca mistrza i sługę jest nierozerwalna.
– Czym więc przejmuje się Marguerite?
– Że Yasmeen weźmie cię jako kochankę. Robi tak od czasu do czasu, przyprawiając Marguerite o szały zazdrości. Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu Yasmeen lubi się z nią drażnić.
– Uwielbiam to – zapewniła Yasmeen, odwracając się do mnie, cały czas przytrzymując rozwścieczoną blondynkę. Robiła to bez najmniejszego wysiłku. Rzecz jasna wampiry są tak silne, że mogłyby dźwigać zamiast sztangi toyotę. Cóż więc dla nich znaczy niewielki człowiek?
– Co konkretnie oznacza to dla mnie?
Jean-Claude uśmiechnął się jakby ze znużeniem. Był znudzony. A może wściekły? Albo po prostu zmęczony.
– Musisz stanąć do walki z Marguerite. Jeśli zwyciężysz, Yasmeen będzie twoja. Jeśli przegrasz, Yasmeen będzie należeć do Marguerite.
– Chwileczkę – odezwałam się. – O jakim pojedynku mowa? Na pistolety, o świcie?
– Żadnej broni – wtrąciła Yasmeen. – Moja Marguerite nie ma wprawy w posługiwaniu się bronią. Nie chcę, aby coś jej się stało.
– Wobec tego przestań ją dręczyć – odparowałam.
Yasmeen uśmiechnęła się.
– Na tym poniekąd polega ta zabawa.
– Sadystyczna suka – wycedziłam.
– To fakt. Trafnie to ujęłaś.
Jezu, niektórych osób nawet nie sposób obrazić.
– Mamy walczyć wręcz o Yasmeen? – Nie mogłam uwierzyć, że zadałam to pytanie.
– Tak, ma petite.
Wzięłam głęboki oddech, spojrzałam na swój pistolet, na wrzeszczącą kobietę, po czym schowałam pistolet do kabury.
– Mogę jakoś się z tego wywinąć, uniknąć pojedynku?
– Jeżeli przyznasz, że jesteś moją ludzką służebnicą, nie dojdzie do walki. Nie będzie potrzebna.
Jean-Claude bacznie lustrował moje oblicze. Miał przenikliwy wzrok.
– To wszystko zostało ukartowane – warknęłam. W moim wnętrzu zaczął wzbierać gniew.
– Ukartowane, ależ ma petite! Nie miałem pojęcia, że okażesz się tak pociągająca dla Yasmeen.
– Akurat!
– Przyznaj, że jesteś moją służebnicą i cała sprawa zakończy się tu i teraz.
– A jeśli tego nie zrobię?
– Będziesz musiała walczyć z Marguerite.
– Doskonale – odparłam. – To zaczynajmy.
– Co ci szkodzi przyznać się do tego, co i tak jest prawdą, Anito? – spytał Jean-Claude.
– Nie jestem twoją ludzką służebnicą. I nigdy nią nie będę. Chciałabym, abyś przyjął to do wiadomości i dał mi wreszcie święty spokój.
Zasępił się.
– Ma petite, nie unoś się tak. Nie wypada.
– Odpierdol się.
Uśmiechnął się.
– Jak sobie chcesz, ma petite. – Usiadł na brzegu kanapy, pewnie chciał mieć lepszy widok. – Yasmeen, możemy zaczynać, jeśli tylko jesteś gotowa.
– Chwileczkę – rzekłam. Zdjęłam kurtkę i nie byłam pewna, gdzie mam ją położyć.
Mężczyzna, który spał na czarnym łożu z baldachimem, wyciągnął rękę spomiędzy czarnego muślinu.
– Przytrzymam ci ją.
Patrzyłam na niego przez chwilę. Był nagi od pasa w górę. Miał muskularne ramiona i tors. Musiał uprawiać kulturystykę. Nie był jednak przesadnie napakowany. Albo był opalony, albo miał śniadą cerę. Włosy opadały mu na ramiona miękkimi, łagodnymi falami. Miał brązowe, bardzo ludzkie oczy. Miło było je tutaj zobaczyć.
Podałam mu kurtkę. Uśmiechnął się, błyskając zębami i ten gest przegnał ostatnie oznaki senności z jego twarzy. Usiadł z kurtką w jednym ręku, opasując ramionami kolana, wciąż ukryte pod czerwono-czarną pościelą. Policzek oparł o kolana. Wyglądał ujmująco.
– Już, ma petite? – Głos Jean-Claude’a przepełniało rozbawienie, i coś jeszcze. Drwina. Nie wiedziałam tylko, czy drwił ze mnie, czy z siebie.
– Chyba jestem gotowa – odparłam.
– Puść ją, Yasmeen. Zobaczymy, co się stanie.
Usłyszałam głos Stephena.
– Dwadzieścia na Marguerite.
– To nieuczciwe – wtrąciła Yasmeen. – Nie mogę obstawiać przeciwko mojej służebnicy.
– Stawiam dwie dychy na zwycięstwo panny Blake – powiedział mężczyzna siedzący na łóżku. Znów na niego spojrzałam i wówczas uśmiechnął się do mnie.
W sekundę potem dopadła mnie Marguerite. Uderzała na odlew, w twarz. Zablokowałam cios przedramieniem. Walczyła po kobiecemu, atakując otwartymi dłońmi i drapiąc paznokciami. Była jednak szybka, szybsza od człowieka. Może to dlatego, że była służebnicą wampirzycy.
Nie mam pojęcia. Przejechała mi po twarzy. Zabolało. To była kropla, która przepełniła czarę. Nie zamierzałam dłużej się z nią pieścić. Przytrzymałam ją jedną ręką. Ugryzła mnie. Walnęłam ją prawą pięścią, najsilniej jak umiałam, wkładając w ten cios cały ciężar ciała. Trafiłam ją w splot słoneczny. Marguerite przestała wgryzać się w moją rękę i zgięła się wpół, przyciskając dłonie do brzucha. Zabrakło jej tchu. Świetnie.
Na lewym ręku miałam krwawy odcisk jej zębów. Dotknęłam lewego policzka, na koniuszkach palców ujrzałam krew. Cholera, to bolało.
Marguerite uklękła na podłodze, próbując na powrót złapać oddech. Patrzyła na mnie. Sądząc po spojrzeniu jej niebieskich oczu, walka jeszcze się nie skończyła. Gdy tylko dojdzie do siebie, zaczęłaby od nowa.
– Nie podnoś się, Marguerite, albo zrobię ci krzywdę.
Pokręciła głową.
– Ona nie może się poddać, ma petite, w przeciwnym razie zdobędziesz ciało Yasmeen, nawet jeśli nie posiądziesz jej serca.
– Nie chcę jej ciała. Nie chcę niczyjego ciała.
– Z tym się akurat nie zgodzę, ma petite – rzekł Jean-Claude.
– Nie nazywaj mnie ma petite.
– Nosisz dwa moje znaki, Anito. Masz za sobą połowę drogi do zostania moją ludzką służebnicą. Przyznaj to i nikt już tej nocy nie będzie musiał cierpieć.
– Akurat – parsknęłam.
Marguerite zaczęła się podnosić. Nie chciałam, aby wstała. Przyskoczyłam do niej, zanim się podniosła i zamaszystym kopnięciem podbiłam jej nogi. Silnym pchnięciem przewróciłam ją na podłogę i usiadłam na niej okrakiem. Wykręciłam jej prawą rękę i założyłam blok na staw łokciowy. Próbowała wstać. Wzmogłam nacisk i z powrotem przygniotłam ją do podłogi.
– Nie walcz.
– Nie – wychrypiała. To było trzecie zrozumiałe słowo, jakie wypłynęło z jej ust.
– Złamię ci rękę.
– To złam. No jazda, złam! Jest mi to obojętne! – Twarz miała przepełnioną gniewem, dziką, szaloną furią. Nie sposób było przemówić jej do rozsądku. Doskonale.
Wykorzystując dźwignię na łokieć, przewróciłam ją na brzuch, wzmogłam nacisk na staw tak, że omal nie trzasnął, ale w pełni kontrolowałam sytuację. Złamanie ręki mogło nie zakończyć walki. A ja chciałam, aby to się wreszcie skończyło. Przyblokowałam wykręconą rękę Marguerite kolanem, po czym uklękłam na niej, przygniatając ją do ziemi. Chwyciłam ją drugą ręką za włosy i odciągnęłam do tyłu głowę. W chwilę później puściłam jej rękę i oplotłam ramieniem szyję, tak aby zginając rękę w łokciu, zacisnąć arterie. Prawa dłoń na lewym nadgarstku zamknęła uchwyt.
Spróbowała rozorać mi twarz paznokciami, ale wtuliłam się w nią tak, że nie zdołała mnie dosięgnąć. Zaczęła wydawać ciche, żałosne jęki, bo na głośniejsze brakowało jej tchu. Przejechała mi paznokciami po prawym ramieniu, ale miałam na sobie gruby sweter. Zaczęła podciągać mi rękaw, a odsłoniwszy skórę, wpiła się w nią paznokciami.
Wtuliłam twarz mocniej w jej plecy i ścisnęłam za szyję tak, że aż zaczęły mi drżeć ramiona. Zacisnęłam zęby. Dałam z siebie wszystko, wpijając ramię w to szczupłe, niepokorne gardło.
Przestała rozdrapywać mi rękę. Jej dłonie jeszcze przez chwilę uderzały w moje ramię jak dogorywające motyle.
Przyduszenie kogoś, aby pozbawić go przytomności, trwa dosyć długo. W filmach pokazują to w uproszczonej wersji, szybko, łagodnie, bez komplikacji. A wcale tak nie jest. To nie dzieje się ani szybko, ani łagodnie, ani tym bardziej bez komplikacji. Czujesz puls szyjny osoby, z której uporczywie starasz się wycisnąć życie. Poza tym osoba, z którą walczysz, stawia zwykle większy opór niż przeciwnicy bohaterów filmowych. A jeśli chcesz kogoś udusić, musisz utrzymywać uścisk jeszcze przez długi czas po tym, jak twój przeciwnik przestanie się szamotać.
Marguerite powoli zaczęła wiotczeć. Gdy stała się całkiem bezwładna, powoli puściłam ją. Leżała bez ruchu na podłodze. Nawet nie widziałam, czy oddycha. Czyżbym podduszała ją zbyt długo?
Dotknęłam jej szyi i wyczułam silny, regularny puls. Po prostu straciła przytomność, ale żyła. Doskonale. Wstałam i podeszłam do łóżka.
Yasmeen uklękła przy nieruchomej Marguerite.
– Moja ukochana, jedyna, czy ona zrobiła ci coś złego?
– Jest tylko nieprzytomna – zapewniłam. – Za parę minut dojdzie do siebie.
– Gdybyś ją zabiła, rozszarpałabym ci gardło.
Pokręciłam głową.
– Nie zaczynajmy od nowa. Jak na jedną noc mam po dziurki w nosie całego tego szajsu i pieprzonych gierek.
– Krwawisz – odezwał się mężczyzna na łóżku.
Po moim prawym przedramieniu spływała krew. Marguerite by może nie zrobiła mi wielkiej krzywdy, ale niektóre z zadrapań wydawały się na tyle głębokie, że pozostaną mi blizny.
Pięknie, na dolnej części prawego ramienia miałam już długą, cienką bliznę od noża. Nawet licząc zadrapania, na prawym ręku miałam znacznie mniej blizn niż na lewym. To obrażenia wynikające z wykonywanego zawodu.
Krew wolno spływała mi po ręce, skapując na podłogę. Na czarnym dywanie nie było jej wcale widać. Czarne dywany bywają jednak pożyteczne. Zwłaszcza jeśli zamierzasz sporo krwawić we własnym domu.
Yasmeen pomogła Marguerite wstać. Blondynka bardzo szybko doszła do siebie. Dlaczego? Ponieważ była ludzką służebnicą wampira. To oczywiste. No jasne.
Yasmeen zwróciła się w stronę łóżka. Zbliżyła się do mnie. Jej urocze oblicze wychudło tak, że spod skóry zdawały się prześwitywać nagie kości. Oczy miała świecące, nieomal gorejące jak rozżarzone węgle.
– Świeża krew. Dzisiejszej nocy jeszcze się nie pożywiałam.
– Panuj nad sobą, Yasmeen.
– Nie nauczyłeś swojej służebnicy dobrych manier, Jean-Claude – powiedziała Yasmeen. Spojrzała na mnie złowrogo.
– Daj jej spokój, Yasmeen. – Jean-Claude podniósł się.
– Każdego sługę należy okiełznać, Jean-Claude. Twoja pupilka zanadto się rozbestwiła.
Spojrzałam na niego ponad ramieniem Yasmeen.
– Okiełznać?
– To niezbędny element tego procesu – stwierdził. Powiedział to beznamiętnym tonem, jakby mówił o okiełznaniu wierzchowca.
– Niech cię diabli. – Wyjęłam pistolet. Ujęłam go oburącz. Nikomu nie pozwolę się okiełznać.
Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch po drugiej stronie łóżka. Ktoś wstał. Mężczyzna wciąż siedział wśród czarno-czerwonej pościeli. To była szczupła kobieta o skórze koloru kawy z mlekiem. Była naga. Skąd się tu wzięła, u licha?
Yasmeen stała metr ode mnie, oblizując językiem wargi – jej kły błyszczały w świetle sufitowej lampy.
– Zabiję cię, czy to rozumiesz, zabiję cię – wycedziłam.
– Spróbuj szczęścia.
– Nie warto umierać z powodu jakichś gierek – dokończyłam.
– Po kilkuset latach to jedyne, dlaczego warto umrzeć.
– Jean-Claude, jeśli nie chcesz jej stracić, odwołaj ją! – W moim głosie pojawiła się wyraźna nuta zaniepokojenia.
Z tej odległości jedna kula mogła poczynić potworne spustoszenia w jej klatce piersiowej. Gdyby strzał okazał się celny, nie zdoła zregenerować uszkodzonych tkanek. Miała jednak ponad pięćset lat i jeden strzał mógł nie wystarczyć. Na szczęście miałam więcej niż jeden pocisk.
Kątem oka zauważyłam jakieś poruszenie. Zaczęłam się odwracać w tę stronę, gdy coś mnie powaliło i rozpłaszczyło na podłodze. Czarnoskóra kobieta usiadła na mnie. Uniosłam broń do strzału. Nie obchodziło mnie, czy miałam przed sobą śmiertelniczkę, czy nie.
Schwyciła mnie za nadgarstki i ścisnęła. Zamierzała pogruchotać mi kości. Wyszczerzyła do mnie zęby i zawarczała groźnie. Ten dźwięk pasował do istoty porośniętej sierścią, z pyskiem pełnym ostrych kłów. Ludzkie twarze nie powinny tak wyglądać. Wyrwała mi browninga równie łatwo, jakby odbierała dziecku lizaka. Ujęła pistolet odwrotną stroną, jakby nie wiedziała, jak się go używa.
W tej samej chwili silne ramię oplotło ją w pasie i zwlokło ze mnie. To był mężczyzna, który siedział dotąd na łóżku. Kobieta odwróciła się i warknęła na niego.
Yasmeen rzuciła się na mnie. Odpełzłam w tył, aż pod samą ścianę. Uśmiechnęła się.
– Bez broni nie jesteś już taka twarda, prawda?
I nagle uklękła przede mną. Nie zauważyłam, kiedy się pojawiła, nawet nie dostrzegłam rozmytej smugi jej ciała. Po prostu pojawiła się przede mną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Oparła się o moje kolana, przygniatając mnie do ściany. Yasmeen wpiła palce w moje ramiona i pociągnęła ku sobie. Była niewiarygodnie silna. W porównaniu z nią czarnoskóra zmiennokształtna wydała mi się krucha i delikatna.
– Yasmeen, nie! – Jean-Claude wreszcie pospieszył mi z pomocą. Za późno. Yasmeen obnażyła kły, odchyliła głowę i szykowała się do ataku, a ja nic nie mogłam na to poradzić. Przyciągnęła mnie mocno do siebie, opasując ramionami. Gdyby ścisnęła mocniej, pogruchotałaby mi wszystkie kości.
Krzyknęłam:
– Jean-Claude!
Żar; coś zapłonęło pod swetrem, tuż nad moim sercem. Yasmeen zawahała się. Poczułam dreszcz, który targnął całym jej ciałem. Co się działo, u licha? Pomiędzy nami buchnął jęzor biało-niebieskiego ognia. Krzyknęłam. Yasmeen również. Krzyknęłyśmy obie i obie stanęłyśmy w ogniu.
Odskoczyła ode mnie. Po jej bluzce pełzały niebiesko-białe płomienie. Ogień lizał krawędzie otworu w moim swetrze. Uwolniłam się od uprzęży kabury podramiennej i zrzuciłam z siebie sweter.
Mój krzyżyk wciąż płonął silnym biało-niebieskim ogniem. Szarpnęłam łańcuszek, aż pękł. Cisnęłam nim na dywan, gdzie płomienie powoli zaczęły słabnąć, aż w końcu zgasły zupełnie. Na piersi tuż nad sercem miałam piękny ślad po oparzeniu, w kształcie krzyża. Na skórze pojawiły się już pierwsze pęcherze. Oparzenie drugiego stopnia.
Yasmeen zrzuciła z siebie bluzkę. Miała identyczne oparzenie, ale ponieważ była ode mnie wyższa, ślad pojawił się nieco niżej, pomiędzy piersiami.
Uklękłam na podłodze, ubrana tylko w stanik i dżinsy. Łzy spływały mi po twarzy. Na lewym przedramieniu miałam wcześniejszy ślad po oparzeniu, także w kształcie krzyża. Napiętnowali mnie w ten sposób poplecznicy pewnego wampira. Sądzili, że to zabawne. Bawiło ich to do czasu, kiedy ich nie pozabijałam. Oparzenia to paskudna sprawa. Bolą bardziej niż jakiekolwiek inne obrażenia.
Jean-Claude stanął przede mną. Krzyżyk rozjarzył się białym blaskiem, ale nie buchnął płomieniem. Jean-Claude go przecież nie dotknął. Uniosłam wzrok, żeby ujrzeć, jak osłania oczy ręką przed oślepiającym blaskiem.
– Schowaj to, ma petite. Tej nocy nikt cię już nie skrzywdzi. Masz na to moje słowo.
– Może byś się tak cofnął i pozwolił mi samej zadecydować, co mam dalej robić?
Westchnął.
– Postąpiłem głupio, pozwalając, aby sytuacja tak bardzo wyrwała się spod kontroli. Wybacz mi, Anito. Byłem nierozsądny.
Trudno mi było brać jego przeprosiny na serio, gdy tak stał, osłaniając oczy przed oślepiająco białym blaskiem gorejącego krzyżyka. Ale bądź co bądź przeprosił. Ze strony Jean-Claude’a to już było sporo.
Ujęłam krzyżyk za uszkodzony łańcuszek. Zrywając go z szyi, zniszczyłam zapięcie. Aby móc go znów założyć, będę potrzebować nowego łańcuszka. Drugą ręką podniosłam sweter. Na przodzie była wypalona wielka dziura. Sweter mogłam spisać na straty. Tylko pod co miałam włożyć świecący krzyżyk, skoro nie założyłam dziś bluzki? Jak miałam go ukryć?
Mężczyzna na łóżku oddał mi skórzaną kurtkę. Napotkałam jego wzrok i dostrzegłam w nim zatroskanie przemieszane ze strachem. Jego brązowe oczy były tak bardzo ludzkie. To nie wiedzieć czemu znów wydało mi się pocieszające.
Uprząż kabury podramiennej zwieszała się na wysokości mojej talii jak zdjęte szelki. Nałożyłam ją. Dotyk uprzęży założonej na nagą skórę był co najmniej dziwny.
Mężczyzna oddał mi pistolet, kierując go kolbą w moją stronę. Czarna zmiennokształtna, wciąż naga, stała po drugiej stronie łóżka, łypiąc na nas gniewnie. Nie obchodziło mnie, w jaki sposób zdobył mój pistolet. Cieszyłam się, że odzyskałam broń.
Z browningiem w kaburze podramiennej poczułam się bezpieczniej, choć nigdy dotąd nie nosiłam jej na gołym ciele. Na pewno nabawię się przez to bolesnych otarć. Cóż, na tym świecie nie ma rzeczy doskonałych.
Mężczyzna podał mi kilka chusteczek higienicznych. Czerwona narzuta zsunęła się, odsłaniając aż po uda nagie ciało mężczyzny. Lada moment mogła opaść zupełnie.
– Twoje ramię – powiedział.
Spojrzałam na swoją prawą rękę. Wciąż trochę krwawiła. Ból był znacznie słabszy niż oparzenie, więc już zapomniałam o tych zadrapaniach.
Wzięłam od niego chusteczki. Przez chwilę zastanawiałam się, co ten człowiek tu robił. Czy kochał się z tą nagą kobietą, zmiennokształtna? Nie widziałam jej w łóżku. Czyżby ukryła się pod nim?
Najlepiej jak umiałam, doczyściłam rękę, nie chciałam zbytnio zakrwawić skórzanej kurtki. Włożyłam ją, a wciąż świecący krzyżyk wrzuciłam do lewej kieszeni. Gdy tylko krzyżyk znalazł się wewnątrz, przestał świecić. Yasmeen i ja napytałyśmy sobie biedy tylko dlatego, że mój sweter był luźno tkany, a jej bluzka tak skąpa, że przesłaniała tylko wąski skrawek ciała. Poświęcony krzyżyk, dotykając ciała wampira, zawsze staje w ogniu. Reakcja jest bardzo gwałtowna. Gdy już schowałam krzyżyk, Jean-Claude spojrzał na mnie z przejęciem.
– Tak mi przykro, ma petite. Nie chciałem cię dziś przestraszyć. – Wyciągnął do mnie rękę. Jego skóra była bielsza niż koronka przy mankiecie koszuli.
Zignorowałam jego pomocną dłoń i wstałam, przytrzymując się łóżka.
Powoli opuścił rękę. Wpatrywał się we mnie niewzruszenie spokojnymi, ciemnoniebieskimi oczami.
– Gdy chodzi o ciebie, Anito, nic nigdy nie przebiega tak, jak to sobie zaplanuję. Czemu tak się dzieje?
– Może powinieneś wreszcie wbić to sobie do głowy i dać mi święty spokój.
Uśmiechnął się, prawie niedostrzegalnie rozchylając wargi.
– Obawiam się, że na to jest już za późno.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Drzwi otwarły się na oścież tak gwałtownie, że uderzyły w ścianę i na powrót zaczęły się zamykać. W progu stanął mężczyzna, oczy miał rozszerzone, po twarzy ściekały mu strużki potu.
– Jean-Claude… wąż. – Wyglądało na to, że ma kłopoty z oddychaniem, jakby wbiegł po schodach na górę.
– Co z wężem? – spytał Jean-Claude.
Mężczyzna przełknął ślinę, jego oddech spowolnił się.
– On oszalał.
– Co się stało?
Mężczyzna pokręcił głową.
– Nie wiem. Zaatakował swoją treserkę, Shahar. Ona nie żyje.
– Zaatakował ludzi?
– Jeszcze nie.
– Będziemy musieli dokończyć naszą rozmowę później, ma petite.
Ruszył w stronę drzwi, reszta wampirów pospieszyła za nim. Stephen również. Dobrze go wyszkolono.
Szczupła, czarna kobieta włożyła przez głowę luźną sukienkę, czarną w czerwone kwiaty. Założyła czerwone szpilki i już jej nie było.
Mężczyzna wstał z łóżka. Nagi. Nie było czasu na zażenowanie. Zaczął wkładać spodnie od dresu.
Co prawda to nie mój problem, ale co jeśli kobra zaatakuje publiczność? Nie moja sprawa. Zasunęłam zamek kurtki na tyle, by nikt się nie zorientował, że nie mam na sobie bluzki, ale nie dość wysoko, by nie móc wydobyć broni.
Wyszłam z pomieszczenia i znalazłam się w jasno oświetlonym wnętrzu przestronnego namiotu, zanim bezimienny mężczyzna zdążył wciągnąć spodnie od dresu. Wampiry i zmiennokształtni znajdowali się na skraju areny, otaczając węża szerokim kręgiem. Na niedużej arenie cielsko ogromnego węża falowało rytmicznie, jego czarno-białe sploty pozostawały w ciągłym ruchu. Dolna połowa ciała mężczyzny w błyszczącej przepasce biodrowej znikła w gardzieli kobry. To dlatego gad jeszcze nie zaatakował tłumów na trybunach. Potrzebował czasu, aby się nażreć. Boże Święty.
Nogi mężczyzny zadrgały konwulsyjnie. Ten człowiek nie mógł przecież żyć. To niemożliwe. A jednak te nogi wciąż drgały i po chwili znikły w paszczy wielkiego gada. Proszę cię, Boże, spraw, aby to był tylko zwykły odruch. Mam nadzieję, że ten człowiek był już martwy. Ta myśl była gorsza niż jakikolwiek mój koszmar, który mogłam sobie przypomnieć. A tak się składa, że mam w pamięci sporo koszmarnych wspomnień.
Potwór na arenie nie był moim problemem. Nie musiałam tym razem zgrywać bohaterki. Ludzie krzyczeli, biegali w tę i z powrotem z dziećmi na rękach, miażdżąc pod stopami pudełka z prażoną kukurydzą i watą cukrową. Weszłam w tłum i zaczęłam schodzić w stronę areny. U moich stóp przewróciła się jakaś kobieta niosąca na rękach małe dziecko. Przerażony mężczyzna omal się o nie potknął. Przeskoczył nad nim i pobiegł dalej. Pomogłam kobiecie wstać, wzięłam na ręce dziecko. Ludzie przepychali się obok nas. Fala ogarniętych paniką ludzi omal nas nie porwała. Poczułam się jak skała pośrodku rozszalałej rzeki. Kobieta spojrzała na mnie, miała obłęd w oczach. Oddałam jej dziecko i wcisnęłam ją między fotele. Schwyciłam za rękę najbliższego postawnego mężczyznę i wrzasnęłam mu prosto w twarz:
– Pomóż im.
Facet miał zdziwioną minę, jakbym odezwała się do niego w obcym języku, ale wyraz paniki z wolna znikał z jego oblicza. Ujął kobietę za rękę i zaczął przedzierać się z nią ku wyjściu.
Nie mogłam pozwolić, aby wąż zaatakował tłum. Musiałam spróbować temu zapobiec. Musiałam coś zrobić.
Cholera, a jednak zamierzałam zgrywać bohaterkę. Zaczęłam brnąć pod prąd, w kierunku areny, podczas gdy wszyscy podążali w przeciwną stronę. W pewnej chwili ktoś trafił mnie łokciem w twarz. Poczułam w ustach smak krwi. Zanim przebiję się przez ten cholerny tłum, na pewno będzie już po wszystkim. Przynajmniej miałam taką nadzieję.