3

W październiku niewiele jest naprawdę pięknych dni, kilka jednak się zdarza. Czyste niebo ma barwę błękitu tak głębokiego i doskonałego, że na tym tle wszystko wydaje się piękniejsze. Drzewa wzdłuż autostrady mają barwę karmazynu, złota, rdzy, oranżu i burgunda. Każdy kolor jaśnieje jak neon, pulsując w ciężkich promieniach słońca. Powietrze jest chłodne, ale nie zimne; w południe możesz wyjść nawet w samej wiatrówce. To pogoda na długie przechadzki po lesie z kimś, kogo chce się trzymać za rękę. Ponieważ nie miałam nikogo takiego, liczyłam na samotny weekendowy wyjazd. Moje szansę na realizację tego planu były coraz bliższe zera.

Październik to wspaniały miesiąc na ożywianie zmarłych. Wszyscy uważają, że Halloween to najlepsza pora na przywoływanie żywych trupów. To nieprawda. Potrzeba do tego jedynie ciemności. Ale wszyscy chcą zrealizować zlecenie o północy, właśnie w Halloween. Wydaje się im, że spędzenie wigilii Wszystkich Świętych na cmentarzu, przy zabijaniu kurczaków, patrząc na wypełzającego z ziemi zombi, to wyśmienita zabawa. Pewnie mogłabym zacząć sprzedawać bilety. Szłyby jak woda.

Przeciętnie ożywiałam pięciu nieboszczyków w ciągu nocy. To o jednego zombi więcej, niż ożywiał którykolwiek z pozostałych animatorów, moich kolegów po fachu. Nie powinnam była mówić Bertowi, że czterech zombi na noc nie wyczerpuje moich możliwości. Zawsze mówię prawdę. To mój błąd. Moja największa słabostka. Rzecz jasna nawet pięciu zombi nie było moim maksimum, ale niech mnie diabli, jeśli wspomnę o tym szefowi.

A skoro już o nim mowa, muszę do niego zadzwonić zaraz po powrocie do domu. Na pewno się ucieszy, gdy zażądam wolnej nocy. Na samą myśl o tym aż się uśmiechnęłam. Dzień, w którym mogłam dopiec Bertowi, nigdy nie był dniem straconym.

Dotarłam do swego mieszkania prawie o pierwszej po południu. Jedyne, czego pragnęłam, to wziąć gorący prysznic i przespać choć siedem godzin. O ośmiu nie było mowy, dziś już na to za późno. Musiałam spotkać się tej nocy z Jean-Claudem. Sama radość. Ale cóż, to on był Mistrzem Miasta. Jeżeli w okolicy pojawił się inny mistrz, powinien o tym wiedzieć. Myślę, że oni potrafią wyczuwać się nawzajem. Oczywiście, gdyby Jean-Claude popełnił to morderstwo, nie przyznałby się do niego tak łatwo. W gruncie rzeczy nie wierzyłam, że to jego sprawka. Był zbyt cywilizowanym wampirem, aby popełnić tak obrzydliwy mord. Poza tym to chyba jedyny spotkany przeze mnie mistrz wampirów, który nie sprawiał wrażenia szaleńca-psychopaty lub socjopaty, jak kto woli.

No dobra, dobra. Malcolm też nie był szalony, choć nie aprobowałam jego metod. Kierował najszybciej rozwijającym się obecnie Kościołem w Stanach Zjednoczonych. Kościół Życia Wiecznego oferował to, co zawierała jego nazwa. Nie było mowy o wierze, niepewności, satysfakcja gwarantowana. Mogłeś stać się wampirem i żyć wiecznie, chyba że zabije cię ktoś taki jak ja, spłoniesz w ogniu lub przejedzie cię autobus. Szczerze mówiąc, nie mam całkowitej pewności co do autobusu, ale zawsze mnie to zastanawiało. Bez wątpienia muszą istnieć obrażenia tak poważne, że nawet wampir nie może ich zregenerować. Miałam nadzieję potwierdzić któregoś dnia słuszność tej teorii. Powoli weszłam po schodach. Ciało miałam ciężkie, jakby było z ołowiu. Piekły mnie spragnione snu oczy. Do Halloween zostały jeszcze trzy dni i zapowiadały mi się one nader intensywnie. Przed Świętem Dziękczynienia zleceń stopniowo zacznie ubywać. Ta tendencja utrzyma się aż do Nowego Roku, potem klienci znów zjawią się całymi tabunami.

Modliłam się o niezapowiedzianą śnieżycę. Gdy pada śnieg, interes zamiera. Ludziom chyba wydaje się, że w głębokim śniegu nie potrafimy ożywiać umarłych. Potrafimy, ale nikomu o tym nie mówcie. Też czasem potrzebuję odpoczynku.

Korytarz przepełniały ciche odgłosy codziennego życia moich sąsiadów. Właśnie wyłuskałam klucze z kieszeni płaszcza, gdy nagle otworzyły się drzwi naprzeciwko. Pojawiła się w nich pani Pringle. Była wysoka, szczupła, a raczej wyschła na wiór, zważywszy na wiek. Siwe włosy upięła w zgrabny kok z tyłu głowy, były idealnie białe. Pani Pringle nie uznawała farby do włosów ani makijażu. Miała ponad sześćdziesiąt pięć lat i nie przejmowała się, czy ktoś to wiedział.

Kremik, jej szpic, miotał się na końcu smyczy. Wyglądał jak kulka złotego futerka z małymi, lisimi uszami. Większość kotów przewyższała go wagą, ale to jeden z tych małych psiaków o wielkim i mężnym sercu. W poprzednim psim życiu musiał być dogiem.

– Witaj, Anito. – Mówiąc to, pani Pringle uśmiechnęła się. – Chyba nie wracasz o tej porze z pracy, prawda? – W jej bladych oczach malowała się dezaprobata.

Uśmiechnęłam się.

– N-no tak… wynikła pewna niespodziewana sprawa…

Uniosła brew. Pewnie zastanawiała się, cóż to za niespodziewana sprawa mogła wymknąć dla animatorki, ale była zbyt kulturalna i taktowna, żeby mnie o to zapytać.

– Doprawdy, nie dbasz o siebie, Anito. Nie możesz się tak spalać. Jeżeli wciąż będziesz funkcjonować w takim tempie, zaharujesz się, zanim dożyjesz mojego wieku.

– Zapewne tak – przyznałam.

Kremik zaczął na mnie szczekać. Nie uśmiechnęłam się do niego. Nie wierzę w przekonywanie do siebie małych, zadziornych psów. Na pewno swoim czułym psim zmysłem wyczuwał, że go nie lubię i postawił sobie za punkt honoru, by mnie do siebie przekonać.

– W zeszłym tygodniu byli w twoim mieszkaniu malarze. Czy już skończyli remont?

Pokiwałam głową.

– Tak, wszystkie dziury po kulach zostały zaszpachlowane i zamalowane.

– Naprawdę mi przykro, że nie było mnie wtedy w domu. Mogłabyś przez ten czas pomieszkać u mnie. Pan Giovoni mówił, że musiałaś przenieść się do hotelu.

– Taa.

– Nie rozumiem, dlaczego nikt z sąsiadów nie zaproponował, że cię przenocuje.

Uśmiechnęłam się. Ja to rozumiałam. Dwa miesiące temu rozwaliłam w moim mieszkaniu dwa żywe trupy pałające żądzą mordu. Rozpętała się przy tym nielicha strzelanina. Poniszczone zostały ściany i jedno okno. Parę kul przebiło nawet ściany do innych mieszkań. Co prawda nikt postronny nie ucierpiał, ale od tego czasu żaden z sąsiadów nie chciał mieć ze mną nic do czynienia. Podejrzewałam, nie bez powodu, że gdy minie mój dwuletni okres najmu, zostanę poproszona o opuszczenie mieszkania. Zresztą wcale się im nie dziwiłam.

– Słyszałam, że byłaś ranna.

Skinęłam głową.

– To nic poważnego. – Nie zamierzałam jej tłumaczyć, że rany postrzałowej nie odniosłam podczas tamtego koszmarnego starcia w moim mieszkaniu. Kochanka pewnego bandziora postrzeliła mnie w prawe ramię. Rana już się zagoiła. Pozostała gładka, lśniąca blizna, wciąż lekko zaróżowiona. – A jak pani wizyta u córki? – spytałam.

Oblicze pani Pringle rozpromienił szeroki uśmiech.

– Och, cudownie. Moje najnowsze wnuczątko jest wręcz idealne. Później, jak się trochę zdrzemniesz, pokażę ci zdjęcia. – W jej oczach znów dostrzegłam dezaprobatę. Wyglądała jak stara nauczycielka. Taka, która może piorunuje cię wzrokiem z odległości trzech metrów i sprawia, że nawet jeśli nie masz nic na sumieniu, czujesz się winna. A ja już od lat nie byłam niewinna.

Uniosłam obie ręce w górę.

– Poddaję się. Idę się położyć. Pójdę prosto do łóżka. Obiecuję.

– Mam nadzieję – mruknęła. – Chodź, Kremik, idziemy na nasz popołudniowy spacerek. – Szpic zatańczył na smyczy, wyrywając się naprzód jak miniaturka psa zaprzęgowego. Pani Pringle pozwoliła, aby półtora kilo mechatej sierści pociągnęło ją w głąb korytarza. Pokręciłam głową. Według mnie posiadanie psa nie oznaczało robienia tego, na co miał w danej chwili ochotę czworonożny pupil. Gdybym kiedyś miała psa, musiałby mi się podporządkować albo pożegnałby się z życiem. To była podstawa zasada.

Otworzyłam drzwi i weszłam do spowitego ciszą mieszkania. Słychać było tylko szum grzejnika, syk gorącego powietrza wlatującego do pomieszczenia i dźwięki z akwarium. Dźwięki pustki. To było cudowne.

Ściany tak jak poprzednio odmalowano na biało. Dywan był szary, tapczan i fotel białe. Kuchnia urządzona w jasnym drewnie, linoleum w biało-żółte wzory. Stolik do kawy dla dwóch osób w kuchni był nieco ciemniejszy niż szafki. Biel ścian urozmaicały jedynie reprodukcje współczesnych obrazów. Pod ścianą, gdzie większość osób umieściłaby olbrzymi zestaw kuchenny, ja ulokowałam akwarium i stereo.

Okna były przesłonięte ciężkimi białymi zasłonami, które sprawiały, że nawet w słoneczny dzień w mieszkaniu panował przyjemny półmrok. Gdy sypiasz w dzień, musisz mieć naprawdę dobre zasłony.

Rzuciłam płaszcz na tapczan, zdjęłam buty; przejście boso po miękkim dywanie było dla mnie prawdziwą rozkoszą. Zaraz potem zdjęłam rajstopy i cisnęłam je na podłogę obok butów. Do akwarium podeszłam już całkiem boso.

Rybki podpłynęły ku powierzchni, prosząc o pokarm. Te skalary są szersze niż moja rozcapierzona dłoń. To największe ryby tego gatunku, jakie widziałam poza sklepem akwarystycznym, gdzie je kupiłam. W tym jednym punkcie hodowano takie o długości prawie trzydziestu centymetrów.

Zdjęłam kaburę podramienną i umieściłam browninga w jego domowym miejscu, specjalnym olstrze u wezgłowia łóżka. Gdyby jakiś bandzior zechciał się do mnie podkraść, mogłabym z łatwością sięgnąć po broń i załatwić drania. Taka była teoria, sprawdzona już zresztą w praktyce.

Powiesiwszy starannie kostium i bluzkę w szafie, rzuciłam się na łóżko, mając na sobie tylko biustonosz, figi i srebrny krzyżyk, z którym nie rozstaję się nawet pod prysznicem. Nigdy nie wiadomo, kiedy jakiś uparty wampir zechce ci upuścić krwi. Zawsze gotowa – oto moje motto, zapożyczone od skautów.

Wzruszyłam ramionami i zadzwoniłam do pracy. Mary, nasza dzienna sekretarka, odebrała już przy drugim sygnale.

– Animatorzy sp. z o.o. Czym możemy służyć?

– Cześć, Mary, tu Anita.

– Cześć, co słychać?

– Muszę pomówić z Bertem.

– Przyjmuje teraz potencjalną klientkę. Mogę wiedzieć, w jakiej sprawie chcesz z nim rozmawiać?

– Chciałabym, aby rozdzielił moje dzisiejsze zlecenia.

– O rany. Sama mu to powiedz. Jeśli ma się już na kogoś wydzierać, wolę, aby wypadło na ciebie – stwierdziła pół żartem, pół serio.

– Doskonale – rzekłam.

Zniżyła głos do szeptu i powiedziała:

– Klientka już wychodzi. Zaraz cię przełączę.

– Dzięki, Mary.

Zanim zdążyłam zaprotestować, usłyszałam w słuchawce dźwięki muzyki. Przełączyła mnie na oczekiwanie. Melodyjka była potwornie zniekształconą wersją Tomorrow Beatlesów. Wolałabym już zwykły szum. Na szczęście na linii pojawił się Bert, uwalniając mnie od katuszy.

– Anito, o której możesz dziś być?

– Nie mogę.

– Czego nie możesz?

– Nie mogę być dziś w pracy.

– W ogóle? – Jego głos zabrzmiał oktawę wyżej.

– Otóż to.

– Dlaczego, do cholery? – Już zaczął kląć. To zły znak.

– Dziś tuż po porannym spotkaniu otrzymałam na pager wiadomość z policji. Jak dotąd nie zdążyłam nawet zmrużyć oka.

– Zdążysz się jeszcze wyspać. Po południu nie masz żadnych klientów. Obyś tylko zjawiła się po zmierzchu i wypełniła zamówione zlecenia.

Był wyrozumiały i szczodry. Coś się kroiło. Coś bardzo złego.

– Nie mogę przyjąć na dziś żadnych zleceń.

– Anito, mamy nadmiar zleceń. Masz na dziś umówionych pięciu klientów. Pięciu!

– Rozdziel ich pomiędzy innych animatorów – poradziłam.

– Wszyscy inni osiągnęli już limit zleceń.

– Posłuchaj, Bert, to ty zgodziłeś się na moją współpracę z policją. To ty mnie do nich skierowałeś. Uważałeś, że to rozsławi naszą firmę.

– I rozsławiło – przyznał.

– Owszem, ale to tak, jakbym pracowała na dwóch etatach. Nie mogę robić jednego i drugiego równocześnie.

– Wobec tego zrezygnuj z pomagania glinom. Nie sądziłem, że to będzie aż tak czasochłonne.

– Chodzi o śledztwo w sprawie morderstwa, Bert. Nie mogę tego rzucić.

– Niech policja odwala swoją brudną robotę sama – skwitował.

To do niego pasowało. Do jego schludnego wyglądu, czystego, eleganckiego biura i wypielęgnowanych paznokci.

– Oni potrzebują mojej ekspertyzy i moich kontaktów. Większość potworów nie ma ochoty na rozmowy z policją.

Po drugiej stronie łącza zapadła cisza. Słyszałam tylko przyspieszony, gniewny oddech Berta.

– Nie możesz mi tego zrobić. Przyjęliśmy pieniądze, podpisaliśmy kontrakty.

– Już parę miesięcy temu prosiłam cię, abyś wynajął kogoś do pomocy.

– Wynająłem Johna Burke’a. Przejął niektóre z twoich zleceń na kołkowanie wampirów i ożywianie zmarłych.

– Tak, John bardzo nam pomógł, ale potrzeba nam kogoś jeszcze. Właściwie mogłabym się założyć, że John mógłby przejąć co najmniej jedno, jeśli nie więcej zleceń, które przewidziałeś dla mnie na tę noc.

– Miałby ożywić pięciu zombi jednej nocy?

– Ja to robię – stwierdziłam.

– Tak, ale John to nie ty.

Jego słowa zabrzmiały prawie jak komplement.

– Masz dwie alternatywy, Bert, albo zmienisz mi terminy, albo przekażesz moje zlecenia komuś innemu.

– Jestem twoim szefem. Mógłbym powiedzieć, że jeśli dziś się nie zjawisz, wyleję cię z roboty. – Jego głos zabrzmiał stanowczo i rzeczowo.

Byłam zmęczona i zziębnięta, gdy tak siedziałam na łóżku w samej bieliźnie.

– No to mnie wylej.

– Nie mówisz poważnie – oświadczył.

– Posłuchaj, Bert, jestem na nogach od ponad dwudziestu godzin. Jeśli się wkrótce nie położę i nie prześpię choć odrobinę, nie będę mogła pracować dla nikogo.

Milczał przez dłuższą chwilę. Jego łagodny, regularny oddech wypełniał moje ucho. Wreszcie powiedział:

– W porządku, masz dzisiejszej nocy wolne. Ale dla twojego własnego dobra radzę ci, abyś stawiła się jutro w pracy.

– Nie mogę tego obiecać, Bert.

– Cholera, Anito, naprawdę chcesz, żebym cię wylał?

– To najlepszy rok, jaki mieliśmy, Bert. Po części zawdzięczasz to artykułom na mój temat, ukazującym się w „Post-Dispatch”.

– Traktowały o prawach zombi i rządowych badaniach, którymi się zajmujesz. Nie zostały opublikowane, aby promować naszą firmę.

– Ale się udało, prawda? Ile osób dzwoni i prosi konkretnie o mnie? Ile osób stwierdza, że widziało moje zdjęcie w gazecie? Ile osób słyszało mnie w radiu? Może i zajmuję się promowaniem praw zombi, ale sam przyznasz, że to ma piekielny wpływ na obroty twojej firmy. Dlatego daj mi z łaski swojej trochę luzu.

– Nie wierzysz, że mógłbym to zrobić, prawda? – warknął. Był nielicho wkurzony.

– Nie wierzę – odparłam.

Oddech miał płytki i oschły.

– Obyś jutrzejszej nocy zjawiła się w pracy, w przeciwnym razie przekonasz się, że nie rzucam słów na wiatr.

Rozłączył się. To takie dziecinne. Odłożyłam słuchawkę i wlepiłam w nią wzrok. Kompania Zmartwychwstanie z Kalifornii kilka miesięcy temu złożyła mi kuszącą propozycję. Tyle tylko, że ja nie miałam ochoty na jakiekolwiek przeprowadzki. Niezależnie czy w grę wchodziłoby wschodnie, czy zachodnie Wybrzeże. Lubiłam St. Louis.

Bert musiał się ugiąć i wynająć do firmy nowych pracowników. Nie mogłam utrzymywać takiego tempa. Naturalnie już w przyszłym miesiącu sytuacja zacznie się normować, ale jeżeli chodzi o mnie, przez cały ubiegły rok zdawałam się oscylować między jedną sytuacją kryzysową a drugą.

Byłam dźgana, bita, duszona, strzelano do mnie i stałam się obiektem ataku wampirów – a wszystko to w ciągu zaledwie czterech miesięcy. Zbyt wiele zdarzeń w zbyt krótkim czasie. To ma fatalny wpływ na psychikę. Przeżywałam bitewne znużenie.

Zostawiłam instruktorowi judo wiadomość na automatycznej sekretarce. Uczęszczałam na zajęcia dwa razy w tygodniu, o szesnastej, ale dziś odpuszczę sobie trening. Trzy godziny snu to byłoby zdecydowanie za mało.

Wybrałam jeszcze numer do Drapieżnych Żądz. Był to lokal ze striptizem. Dla wampirów. Chippendalesi z kłami. Właścicielem i szefem lokalu był Jean-Claude.

Usłyszałam w słuchawce głos Jean-Claude’a, miękki, jedwabisty, przenikający aż do szpiku kości, mimo iż było to tylko nagranie z taśmy.

– Tu Drapieżne Żądze. Pragnąłbym uczynić wszystko, by ziściły się najmroczniejsze z twych fantazji. Zostaw wiadomość, a na pewno oddzwonię.

Zaczekałam na sygnał.

– Jean-Claude, tu Anita Blake. Muszę się dziś z tobą spotkać. To ważne. Oddzwoń, aby podać mi godzinę i miejsce. – Podałam mu swój domowy numer i na chwilę zamilkłam, wsłuchując się w szum taśmy. – Dzięki. – Odłożyłam słuchawkę.

Albo oddzwoni, albo nie. Zapewne oddzwoni. Pytanie brzmiało, czy tego chciałam? Nie, stanowczo nie. Ale działałam w imieniu policji i potencjalnych kolejnych ofiar tych nieznanych wampirów. Choćby ze względu na nie musiałam spróbować. Jeżeli o mnie chodzi, nie uważałam wizyty u Mistrza za dobry pomysł na spędzenie miłego wieczoru.

Jean-Claude naznaczył mnie już dwukrotnie. Jeszcze dwa znaki i stanę się jego ludzką służebnicą. Czy wspomniałam, że nie otrzymałam tych znaków z własnej woli? Nie chciałam tego. Nie chciałam stać się na zawsze sługą Mistrza. Co prawda Jean-Claude wydawał się również pragnąć mego ciała, ale to była sprawa drugorzędna. Gdyby chodziło tylko o ciało, jakoś bym sobie poradziła, ale on pożądał mojej duszy. Tej na pewno nie dostanie.

Udawało mi się unikać go przez ostatnie dwa miesiące. Teraz sama chciałam iść do niego. Idiotka ze mnie. Ale wciąż miałam w pamięci włosy tego bezimiennego denata, delikatne i miękkie, niknące wśród źdźbeł szmaragdowej trawy, ślady kłów, skórę białą jak papier i jego nagie ciało pokryte kropelkami rosy. Jeśli się nie pospieszymy, pojawią się kolejne ciała. Trzeba jak najszybciej porozmawiać z Jean-Claudem. Przed moimi oczami zamajaczyły obrazy kolejnych ofiar ataku wampirów. Wina za śmierć każdej z tych osób spoczywałaby po części na mnie, bo okazałam się nazbyt tchórzliwa, aby spotkać się z Mistrzem. Gdybym tylko mogła powstrzymać ten łańcuch zabójstw już teraz, po pierwszej zbrodni, mogłabym co dzień ryzykować utratę mojej nieśmiertelnej duszy. Nic tak nie motywuje do działania jak poczucie winy.

Загрузка...