Szpital miejski w St. Louis wznosił się niczym przysadzisty ceglany olbrzym, czający się pośrodku strefy działań wojennych. Kilka przecznic na południe stąd możesz obejrzeć najlepsze, nagradzane musicale rodem z Broadwayu. Tu byliśmy jak po ciemnej stronie księżyca. O ile na księżycu istniały slumsy.
Szkło z wytłuczonych okien walało się po ziemi jak powybijane zęby.
Szpital, jak większość tego typu placówek, nie miał funduszy i musiał zostać zamknięty. Pozostawiono jednak czynną kostnicę, gdyż miasta nie było stać na przeniesienie pomieszczenia dla wampirów. Pokój ten został zaprojektowany na początku XX wieku, kiedy ludziom wciąż się wydawało, że potrafią znaleźć lekarstwo na wampiryzm. Zamknąć wampira w specjalnym pomieszczeniu, obserwować, jak powstaje i spróbować go z tego wyleczyć. Wiele wampirów poszło na ten układ, bo chciało zostać uleczonych. Doktor Henry Mulligan był pionierem badań nad lekiem dla wampirów. Program jednak zawieszono, kiedy jeden z pacjentów pozbawił doktora Mulligana twarzy. To tyle, jeśli chodzi o pomoc dla biednych, niewłaściwie rozumianych wampirów.
Pomieszczenie wciąż było używane. Właśnie tu trafiała większość ofiar wampirów. To było rutynowe postępowanie, gdyż ostatnimi czasy przy powstającym wampirze czuwał specjalny doradca, mający za zadanie wprowadzić ożywieńca do społeczności krwiopijców.
Zupełnie zapomniałam o tym doradcy. To był pionierski program, wprowadzony przed miesiącem. Czy starszy wampir potrafi zapanować nad wampirem animalistycznym, a może taką kontrolę mógł sprawować jedynie prawdziwy mistrz? Nie wiedziałam. Po prostu nie wiedziałam.
Dolph wyjął już broń i trzymał ją w gotowości. Bez powlekanych srebrem kul pistolet nie przyda mu się na wiele, ale lepsze to niż nic. Zerbrowski trzymał strzelbę tak pewnie, jakby wiedział, jak jej używać. Za plecami miałam czterech mundurowych. Wszyscy z bronią w rękach, gotowi odstrzelić nieumarłemu łeb. Czemu więc nie czułam się ani trochę pewniej? Bo nikt z nas, oprócz mnie, nie miał srebrnych kul.
Podwójne przeszklone drzwi otwarły się ze świstem. Siedem luf skierowało się w stronę drzwi, gdy stanęły przed nami otworem. Zaczęły mi cierpnąć palce, to cud, że odruchowo nie pociągnęłam za spust. Jeden z mundurowych stłumił śmiech cisnący mu się na usta. Nerwy.
– W porządku – rzekł Dolph. – Słuchajcie uważnie. Wewnątrz są cywile. Starajcie się nie zastrzelić żadnego z nich.
Jeden z mundurowych był blondynem. Jego partner był starszy, ciemnoskóry. Dwaj pozostali funkcjonariusze mieli po dwadzieścia kilka lat – jeden chudy, wysoki, ze sterczącym jabłkiem Adama, drugi niski, blady, z oczyma przepełnionymi przerażeniem.
Każdy z policjantów miał spinkę do krawata w kształcie krzyża. To najnowsza moda i obecnie standardowe wyposażenie dla policji St. Louis. Krzyże mogły pomóc, a kto wie, może nawet ocalić im życie.
Nie miałam czasu, aby wymienić łańcuszek przy moim krzyżyku. Nosiłam bransoletkę z kilkoma małymi krzyżykami. Miałam także łańcuszek na kostce, nie tylko dlatego, że pasował do bransoletki, po prostu w razie gdyby wydarzyło się coś nieoczekiwanego, mogłam potrzebować sekretnej broni. Bywają sytuacje nieprzewidywalne, kiedy nie wiesz, co przyda ci się bardziej – pistolet czy krzyżyk. Lepiej mieć jedno i drugie.
– Anito, masz jakieś sugestie, jaką powinniśmy teraz obrać taktykę? – zapytał Dolph.
Jeszcze nie tak dawno w ogóle nikt nie wzywałby policji do takiego przypadku. W dobrych starych czasach wampiry pozostawały w gestii garstki zagorzałych ekspertów. Wówczas dobry wampir oznaczało zakołkowany wampir. W sytuacji kryzysowej pojawiał się egzekutor i robił porządek z krwiopijcą. Byłam jedną z wybranych, należałam do elity, byłam dumną, dzielną egzekutorką.
– Możemy uformować krąg i ruszyć z bronią gotową do strzału. W tej formacji na pewno wampir nie zdoła nas zaskoczyć.
– Nie usłyszymy, jak się zbliża? – spytał jasnowłosy funkcjonariusz.
– Nieumarli nie robią hałasu – odparłam.
Jego oczy rozszerzyły się.
– Hej, ja tylko żartowałam – próbowałam go uspokoić.
– No, no – burknął pod nosem. Wydawał się urażony. W sumie wcale mu się nie dziwiłam.
– Przepraszam – powiedziałam.
Dolph łypnął na mnie spode łba.
– Przecież przeprosiłam, no nie?
– Nie drażnij żółtodziobów – rzekł Zerbrowski. – Idę o zakład, że to jego pierwszy wampir.
Czarnoskóry gliniarz wydał z siebie coś między chichotem a parsknięciem.
– Jego pierwszy dzień. Dajcie spokój.
– Jezu – mruknęłam. – Może powinien zaczekać w radiowozie?
– Dam sobie radę – odparł blondyn.
– Nie o to chodzi – powiedziałam – tyle tylko, że o ile mnie pamięć nie myli, związki zagwarantowały wam, że nie musicie już pierwszego dnia służby stykać się z wampirami. Nie chcę, żebyś łamał należne ci prawa.
– Poradzę sobie – odburknął.
Pokręciłam głową. Pieprzony pierwszy dzień służby. Powinien był kierować gdzieś ruchem ulicznym, a nie bawić się w berka z nieumarłym.
– Pójdę pierwszy – powiedział Dolph. – Anita po mojej prawej. – Dwoma palcami wskazał czarnego i blondyna. – Wy dwaj po lewej. – Wskazał dwóch ostatnich mundurowych. – Idziecie za panną Blake. Zerbrowski, osłaniasz tyły.
– Ee, dzięki, sierżancie – wykrztusił.
Już miałam odpuścić, ale nie mogłam sobie darować.
– Tylko ja mam srebrne kule. To ja powinnam iść pierwsza – oznajmiłam.
– Nie możesz, Anito. Jesteś cywilem – odparował Dolph.
– Od lat nie jestem cywilem i wiesz o tym doskonale.
Patrzył na mnie przez dobrych kilka sekund, po czym skinął głową.
– Dobra, idź przodem, ale pamiętaj, że jeżeli dasz się zabić, będę skończony.
Uśmiechnęłam się.
– Postaram się o tym nie zapomnieć.
Zajęłam pozycję z przodu, tuż przed resztą grupy. Pozostali utworzyli zwartą formację przypominającą nierówny krąg.
Zerbrowski uniósł w moją stronę dłoń z odchylonym do góry kciukiem. Na ten widok na moich ustach pojawił się uśmiech. Dolph lekko skinął głową. Nadszedł czas, aby wejść do budynku. Pora zapolować na krwiopijcę.