30

Inger dotarł wzdłuż Old Highway 21 do East Rock Greek. Rock Greek była wąską, krętą drogą, na której z trudem mogłyby się minąć dwa samochody. Jechał dość wolno z uwagi na zakręty, ale na tyle szybko, że nie można się było zanudzić.

Opodal widać było fermy stojące tam od lat i nowe domy na działkach, gdzie ziemia była świeża i czerwona jak rana. Inger skręcił w jedną z takich nowych działek. Stało tam wiele dużych, bardzo nowoczesnych i drogich, przynajmniej z wyglądu, domów. Wzdłuż żwirowanej drogi stały podwiązane do tyczek młode, chude drzewka. Żałośnie drżały na jesiennym wietrze, a z ich cienkich, wiotkich gałązek zwisało nawet kilka małych listków. Kiedyś na tym terenie rósł las. Potem zjawiły się buldożery. Dlaczego architekci i budowlańcy niszczą całe połacie starych drzew, a potem sadzą tam młode, które naprawdę dobrze będą wyglądać dopiero wiele lat później?

Zatrzymaliśmy się przed chatą imitującą budynek z bali drewna, większą niż typowe drewniane domki tego typu. Za dużo szkła, podwórze z ubitej ziemi o barwie rdzy. Biały żwir do wysypania podjazdu przywieziono tu z daleka. W tej okolicy żwir miał tę samą barwę co gleba.

Inger obszedł samochód, aby otworzyć mi drzwiczki. Tak mi się wydawało. Uprzedziłam go i zrobiłam to sama. Trochę się speszył, ale musiał się z tym pogodzić. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego normalni, zdrowi ludzie nie mogli sami otwierać sobie drzwi. Zwłaszcza gdy chodziło o drzwiczki samochodu, kiedy mężczyzna musiał obejść pojazd, a kobieta siedziała w środku, czekając w bezruchu jak jakiś… manekin.

Inger wszedł po schodach na ganek. To był ładny ganek, dość szeroki, aby można przesiadywać na nim w letnie wieczory. Był cały z drewna, z dużym oknem widokowym z zasłonami w czerwono-brązowe wizerunki starych farmerskich wozów. Bardzo rustykalne.

Zapukał do rzeźbionych drewnianych drzwi. Pośrodku znajdowało się witrażowe okienko, barwne i błyszczące, bardziej dekoracja niż judasz. Nie zaczekał, aż ktoś mu otworzy, lecz użył klucza i wszedł do środka. Skoro nie spodziewał się żadnej reakcji, to dlaczego pukał? Dzięki grubym zasłonom w domu panował miły półmrok, kotary były zaciągnięte, aby nie wpuścić do środka nawet odrobiny słońca. Na polerowanych parkietach nie stało zupełnie nic. Puste było także obramowanie kominka. W kominku nie płonął ogień. Dom pachniał świeżością. Był całkiem nowy, jak zabawka dopiero co wyjęta z pudełka znalezionego pod choinką.

Inger nie wahał się ani chwili. Weszłam za nim do drewnianego korytarzyka. Nie obejrzał się za siebie, aby sprawdzić, czy za nim idę. Najwyraźniej uznał, że skoro nie życzę sobie, aby otwierał przede mną drzwi, wszelka kurtuazja wobec mnie jest całkowicie zbędna. No i dobrze.

W korytarzu po obu stronach, w równych odstępach widniały solidne drewniane drzwi. Inger zastukał do trzecich po lewej.

– Wejść – rozległo się w odpowiedzi.

Inger otworzył drzwi i wszedł do środka. Przytrzymał je też dla mnie, stając przy nich na baczność. To nie był wyraz kurtuazji. Zachowywał się jak żołnierz. Kto taki znajdował się w pokoju, że Inger w jednej chwili zaczął się tak zachowywać? Mogłam dowiedzieć się tego tylko w jeden sposób. Weszłam do pokoju.

Od strony północnej zobaczyłam rząd okien z zaciągniętymi grubymi zasłonami. Smużka światła sącząca się do pokoju przecinała na dwoje pusty blat pokaźnego biurka. Za biurkiem w obszernym fotelu siedział mężczyzna.

Był nieduży, jak karzeł. Przywiódł mi na myśl karła, ale nie był nim. Nie miał wysuniętej szczęki ani krótkich ramion. W dobrze skrojonym garniturze wyglądał całkiem normalnie. Jego ciało wydawało się proporcjonalne. Prawie nie miał podbródka, a czoło było spadziste; ten drobny szczegół zwracał uwagę na szeroki nos i wydatne łuki brwiowe. W jego obliczu było coś znajomego, jakbym go gdzieś już wcześniej widziała, a mimo to nigdy dotąd go nie spotkała. W przeciwnym razie wiedziałabym o tym. Takiej twarzy się nie zapomina.

Spojrzałam na niego. Byłam zażenowana i wcale mi się to nie podobało. Odnalazłam jego spojrzenie; miał doskonale brązowe, wesołe oczy. Ciemne, brązowe włosy były idealnie wymodelowane, musiał fortunę zapłacić za tę fryzurę. Siedział w fotelu za pustym, lśniącym biurkiem i uśmiechał się do mnie.

– Panie Oliver, to Anita Blake – rzekł Inger, wciąż stojąc na baczność przy drzwiach.

Wstał z fotela i obszedł biurko, aby podać mi drobną, kształtną dłoń. Nie mógł mieć więcej wzrostu niż metr dwadzieścia parę. Uścisk dłoni miał pewny i mocniejszy, niż się spodziewałam. Jeden szybki ruch i poczułam moc tkwiącą w tym niskim ciele. Nie wyglądał na mocno umięśnionego, ale siła odzwierciedlała się w jego twarzy i postawie. Był niski, ale nie uważał tego za defekt. To mi się podobało. Podzielałam jego opinię. Uśmiechnął się, nie rozchylając warg i wrócił do wielkiego fotela.

Inger wziął krzesło stojące w kącie i postawił je przed biurkiem. Usiadłam. On zaś powrócił na swoje miejsce przy drzwiach. Ponownie przyjął postawę zasadniczą. Zapewne był to z jego strony wyraz szacunku wobec mężczyzny na fotelu. Chyba mogłabym go polubić. To dla mnie coś nowego. Zwykle jestem nieufna wobec nowo poznanych osób. Zorientowałam się, że się uśmiecham. Gdy tak siedziałam naprzeciw niego, było mi ciepło i wygodnie, jakby był moim ukochanym, godnym zaufania wujkiem. Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na niego. Co się ze mną działo, u licha?

– Co jest grane? – zapytałam.

Uśmiechnął się, w jego oczach rozbłysły ciepłe iskierki.

– O co konkretnie pani chodzi, panno Blake?

Głos miał delikatny, słodki i płynny jak śmietanka do kawy. Nieomal czułam jego smak. To był miód dla moich uszu. Znałam tylko jeden głos, który miał na mnie podobny wpływ.

Spojrzałam na cienkie pasmo promieni słońca oddalone zaledwie parę centymetrów od ręki Olivera. Był środek dnia. On nie mógł być… A może jednak? Utkwiłam wzrok w jego jakże żywym obliczu. Nie dostrzegłam w nim śladów obcości, tak pospolitej u wampirów. Ten głos, to wrażenie ciepła, to wszystko nie było normalne. Nigdy nie zaufałam ani nie polubiłam nikogo ot tak, na pierwszy rzut oka. Nie zamierzałam zmieniać swoich przyzwyczajeń.

– Dobry jesteś – przyznałam. – Bardzo dobry.

– Co chce pani przez to powiedzieć, panno Blake? – Ciepło w jego głosie otuliło mnie jak miękki koc.

– Przestań.

Spojrzał na mnie pytająco, jakby poczuł się zakłopotany. Grał doskonale, a ja nagle zrozumiałam dlaczego: to wcale nie była gra. Miałam już styczność z pradawnymi wampirami, ale nigdy nie spotkałam takiego jak ten, który mógł z powodzeniem uchodzić za człowieka. Można było zabrać go dokądkolwiek i nikt by się nie zorientował. No, powiedzmy, prawie nikt.

– Proszę mi wierzyć, panno Blake. Nie mam złych zamiarów.

Przełknęłam ślinę. Czyżby? Czy był tak potężny, że mentalne sztuczki i głos wykorzystywał automatycznie? Nie, skoro Jean-Claude potrafił to kontrolować, to i on także.

– Odpuść sobie mentalne gierki i sztuczki z głosem, dobra? Jeśli chcesz pogadać o interesach, to mów, ale odtąd już żadnych numerów.

Jego uśmiech poszerzył się, ale wciąż nie pokazał mi kłów. Po paruset latach nabierają wprawy w uśmiechaniu się w taki sposób. I wtedy wybuchnął śmiechem; to było cudowne, jak ciepła woda spływająca z dużej wysokości. Można by do niej wskoczyć i wykąpać się. To byłoby naprawdę wspaniałe.

– Przestań, przestań! – zawołałam.

Gdy przestał chichotać, dostrzegłam błysk jego kłów.

– To nie wampirze znaki pozwoliły ci przejrzeć moje, jak je nazywasz – sztuczki. To naturalny, wrodzony talent, nieprawdaż?

Pokiwałam głową.

– Mają go prawie wszyscy animatorzy.

– Ale nie w takim stopniu jak pani. Bo pani ma również moc. Czuję jej fale przepływające po mojej skórze. Jest pani nekromantką.

Chciałam zaprzeczyć, ale nie zrobiłam tego. Okłamywanie takiej istoty mijało się z celem. Ten stwór był starszy niż wszystko, o czym śniłam, starszy niż najgorszy z koszmarów, jaki kiedykolwiek miałam. Ale nie przyprawił mnie o ból w kościach; to było przyjemne, przyjemniejsze niż w przypadku Jean-Claude’a, przyjemniejsze niż wszystko, czego doświadczyłam.

– Mogłam być nekromantką. Zrezygnowałam z tego z własnej woli.

– Nie, panno Blake, umarli reagują na panią. Wszyscy, bez wyjątku. Nawet ja czuję tę moc. Przyciąga mnie z wielką siłą.

– Czy to ma znaczyć, że mam również pewną władzę nad wampirami?

– Gdyby nauczyła się pani panować nad swoimi talentami, panno Blake, posiadłaby pani sporą władzę nad wszelkimi umarłymi w każdej z ich licznych postaci.

Już miałam zapytać, jak mogłabym tego dokonać, ale ugryzłam się w język. Mistrz wampirów z pewnością nie zechce pomóc mi w zdobyciu władzy nad jego poplecznikami.

– Drażnisz się ze mną.

– Zapewniam panią, że mówię całkiem serio. To pani moc, jej potencjał przyciągnął do pani Mistrza Miasta. On pragnie kontrolować tę kształtującą się potęgę w obawie, aby nie została wykorzystana przeciwko niemu.

– Skąd wiesz?

– Czuję jego smak poprzez znaki, które na panią nałożył.

Patrzyłam na niego. Czuł smak Jean-Claude’a. Cholera.

– Czego ode mnie chcesz?

– Jest pani bezpośrednia. To mi się podoba. Życie ludzkie jest za krótkie, aby marnować je na rzeczy trywialne.

Czy to była groźba? Wpatrując się w to uśmiechnięte oblicze, nie potrafiłam tego stwierdzić. W jego oczach wciąż było widać wesołe iskierki, wciąż emanował niezwykłym ciepłem i życzliwością. Kontakt wzrokowy. Wiedziałam swoje. Wlepiłam wzrok w blat biurka i poczułam się lepiej, choć gorzej równocześnie. Teraz już mogłam się bać.

– Inger mówił, że masz pewien plan, sposób na usunięcie Mistrza Miasta. Może zdradzisz mi, na czym on polega? – powiedziałam, wpatrując się w biurko.

Tak bardzo chciałam unieść wzrok, że aż swędziała mnie skóra. Pragnęłam znów spojrzeć mu w oczy, poczuć zalewającą mnie od stóp do głów falę ciepła i spokoju. To ułatwiłoby mi podejmowanie decyzji. Pokręciłam głową.

– Precz z mojego umysłu albo kończymy to spotkanie.

Znów się zaśmiał, ciepło i prawdziwie. Poczułam na rękach gęsią skórkę.

– Naprawdę jest pani dobra. Od stuleci nie spotkałem śmiertelniczki, która mogłaby pani dorównać. Nekromantka, czy zdaje pani sobie sprawę, jak rzadki jest to talent?

Nie wiedziałam, ale zaryzykowałam:

– Oczywiście.

– Proszę, panno Blake, niech pani nie próbuje mnie okłamywać.

– Nie spotkaliśmy się, aby rozmawiać o mnie. Chcę poznać twój plan albo już mnie tu nie ma.

– Ja jestem tym planem, panno Blake. Czuje pani moją moc, pływy energii nagromadzonej przez stulecia, potęgi, o której pani żałosny mistrz może jedynie pomarzyć. Jestem starszy niż sam czas. – W to akurat nie uwierzyłam, ale puściłam to zdanie mimo uszu. Był stary, to nie ulegało wątpliwości. O ile to tylko możliwe, nie zamierzałam się z nim kłócić. – Wydaj mi swego mistrza, a ja uwolnię cię od jego znaków.

Uniosłam wzrok, ale zaraz znów go opuściłam. Wciąż się do mnie uśmiechał, ale jego uśmiech nie wyglądał już prawdziwie. To była gra, jak cała reszta. Ale była to gra na najwyższym poziomie.

– Skoro czujesz smak mego mistrza dzięki moim znakom, to czemu sam nie możesz go odnaleźć?

– Czuję smak jego mocy, potrafię oszacować, jakże godnym byłby dla mnie przeciwnikiem, ale jego imię i miejsce, gdzie się ukrywa, pozostają dla mnie nieodgadnione. – Głos miał bardzo poważny, nie próbował ze mną pogrywać. A przynajmniej nie odnosiłam takiego wrażenia. Może to też była jakaś sztuczka.

– Czego ode mnie chcesz?

– Jego imię i miejsce, gdzie ukrywa się za dnia.

– Nie znam położenia jego dziennej kryjówki. – Cieszyłam się, że powiedziałam prawdę, wyczułby, gdybym skłamała.

– Wobec tego zdradź mi jego imię.

– Niby z jakiej racji?

– Ponieważ chcę zostać Mistrzem Miasta, panno Blake.

– Po co?

– Tak wiele pytań. Czy nie wystarczy, że uwolnię panią spod jego władzy?

Pokręciłam głową.

– Nie.

– Co panią obchodzi los innych wampirów?

– Nie obchodzi mnie, ale zanim oddam ci władzę nad wszystkimi wampirami w całym mieście, chcę wiedzieć, co zamierzasz z nią zrobić, jak ją wykorzystasz…

Znowu się zaśmiał. Tym razem zwyczajnie. Starał się.

– Jest pani najbardziej upartą kobietą, jaką spotkałem od bardzo dawna. Lubię upartych ludzi, tacy zwykle osiągają zamierzone cele.

– Odpowiedz mi na pytanie.

– Uważam, że błędem jest przyznanie wampirom statusu pełnoprawnych obywateli. Chcę, aby było tak jak dawniej.

– Dlaczego chcesz, aby wampiry znów były ścigane?

– Są zbyt potężne, jeśli nikt nie będzie kontrolować ich liczebności, dojdzie do tragedii. Zyskując prawa obywatelskie i prawo głosu, zdominują i zniszczą rodzaj ludzki szybciej, niż gdyby posunęły się w tym celu do przemocy.

Przypomniałam sobie Kościół Wiecznego Życia, najszybciej powiększający się liczebnie zbór nieumarłych w całym kraju.

– Dajmy na to, że masz rację. Jak zamierzasz położyć temu kres?

– Zakazując wampirom głosować i odmawiając im wszelkich konstytucyjnych praw.

– W mieście są inni mistrzowie.

– Na przykład Malcolm, przywódca Kościoła Wiecznego Życia?

– Tak.

– Obserwowałem go. Nie będzie mógł kontynuować swej samotnej krucjaty o uzyskanie praw dla wampirów. Zakażę wampirom tworzenia zborów i rozwiążę ten Kościół. Z pewnością podobnie jak ja postrzega pani ten Kościół jako bardzo poważne zagrożenie. – Faktycznie tak było, ale nie zamierzałam zgadzać się z pradawnym mistrzem wampirów. To wydawało mi się niewłaściwe. – St. Louis jest głównym ośrodkiem działalności politycznej i artystycznej wampirów. Należy to powstrzymać. Jesteśmy drapieżcami, panno Blake. Nic, co uczynimy, nie potrafi tego zmienić. Musimy powrócić do sytuacji, gdy byliśmy ścigani, kiedy na nas polowano, w przeciwnym razie rasa ludzka będzie zgubiona. Z całą pewnością podziela pani moje zdanie.

Nie dało się ukryć. Podzielałam jego zdanie.

– Co cię obchodzi los ludzi? Sam przecież już się do nich nie zaliczasz.

– Moim obowiązkiem, jako najstarszego żyjącego wampira, jest utrzymanie równowagi, panno Blake. Ta afera z prawami obywatelskimi wydostaje się spod kontroli i należy położyć jej kres. Ludzie mają własne, ludzkie prawa. W dawnych czasach zdołały przetrwać jedynie najsilniejsze i najinteligentniejsze wampiry lub te, którym dopisywało szczęście. Ludzcy zabójcy wampirów wypleniali te, które były głupie, nieostrożne albo lubowały się w przemocy. Obawiam się, że bez zachowania poprzedniego status quo za kilka dziesięcioleci może dojść do tragedii.

Zgadzałam się z nim z całego serca i to mnie trochę przerażało. Przyznawałam rację najstarszej żyjącej istocie, jaką kiedykolwiek spotkałam. Miał rację. Czy mogłam mu wydać Jean-Claude’a? Czy powinnam mu go wydać?

– Zgadzam się z panem, panie Oliver, ale nie mogę go wydać ot tak, ni stąd, ni zowąd. Nie wiem dlaczego, ale nie potrafię się na to zdobyć.

– Lojalność, szlachetna cecha, przyznaję. Niech się pani nad tym zastanowi, panno Blake, ale proszę nie zwlekać zbyt długo. Muszę wprowadzić swój plan w czyn najszybciej jak to możliwe.

Skinęłam głową.

– Rozumiem… panie Oliver. Pozna pan moją odpowiedź w ciągu najbliższych kilku dni. Jak mogę się z panem skontaktować?

– Inger przekaże pani wizytówkę z numerem. Może pani rozmawiać z nim równie swobodnie jak ze mną.

Odwróciłam się i spojrzałam na Ingera, który wciąż warował przy drzwiach.

– Jesteś jego ludzkim sługą, prawda?

– Mam ten zaszczyt.

Pokręciłam głową.

– Muszę już wracać.

– Proszę nie wyrzucać sobie, że nie wyczuła pani, iż Inger jest moim sługą. To nie jest coś, co rzuca się w oczy, jak znaki na ciele. Jak ci ludzie mogliby być naszymi oczami i uszami, gdyby wszyscy potrafili ich rozpoznać i zorientować się, komu służą?

Miał rację. W tej i wielu innych kwestiach. Wstałam. On także. Podał mi rękę.

– Przykro mi, ale wiem, że dotyk ułatwia mentalną manipulację.

Opuścił dłoń do boku.

– Nie muszę pani dotykać, aby manipulować panią mentalnie, panno Blake. – Głos miał cudowny, skrzący się i rześki jak świąteczny poranek. Coś ścisnęło mi gardło i sprawiło, że łzy napłynęły do oczu. Cholera, cholera, cholera, cholera.

Wycofałam się do drzwi, Inger otworzył je przede mną. Pozwalali mi odejść. Pan Oliver nie zamierzał dokonać mentalnego gwałtu i wydobyć ze mnie żądane imię. Naprawdę pozwalał mi odejść. Ten fakt bardziej niż cokolwiek innego zdawał się świadczyć na jego korzyść. Bo przecież gdyby chciał, mógłby zrobić mi z mózgu sieczkę. A jednak postanowił mnie puścić.

Inger powoli, z namaszczeniem zamknął za nami drzwi.

– Ile on ma lat? – zapytałam.

– Nie potrafi pani tego stwierdzić?

Pokręciłam głową.

– Ile ma lat?

Inger uśmiechnął się.

– Ja mam ponad siedemset. Pan Oliver był już pradawny, kiedy go poznałem.

– Ma ponad tysiąc.

– Skąd to przypuszczenie?

– Spotkałam wampirzycę, która miała nieco ponad tysiąc lat. Była przerażająca, ale nie dysponowała aż taką mocą.

Uśmiechnął się.

– Jeśli chce pani poznać jego prawdziwy wiek, musi pani sama go o to zapytać.

Przez chwilę wpatrywałam się w uśmiechnięte oblicze Ingera. Przypomniałam sobie, gdzie widziałam twarz podobną do oblicza Olivera. W college’u miałam zajęcia z antropologii. W książce był rysunek kogoś, kto wyglądał jak Oliver. Rysunek przedstawiał rekonstrukcję czaszki pitekantropa. To by oznaczało, że Oliver liczył sobie około miliona lat.

– Boże – jęknęłam.

– Co się stało, panno Blake?

Pokręciłam głową.

– On nie może być aż tak stary.

– To znaczy?

Nie chciałam powiedzieć tego głośno, jakby w obawie, że moje dywagacje mogłyby się ziścić. Milion lat. Jak potężny może stać się wampir w ciągu miliona lat?

W tej samej chwili z głębi domu wyłoniła się i podeszła do nas kobieta. Szła kołyszącym się krokiem, boso, paznokcie u dłoni i stóp miała pomalowane na szkarłatne. Sukienka, przepasana w talii, była tego samego koloru. Nogi miała długie i blade, ale bladość ta z pewnością ustąpiłaby, gdyby kobieta przebywała dostatecznie długo na słońcu. Włosy sięgające poniżej pasa były gęste, lśniące i kruczoczarne. Miała doskonały makijaż, wargi umalowane szkarłatną szminką. Uśmiechnęła się do mnie, błyskając kłami. Mimo to nie była wampirzycą. Nie miałam pojęcia, czym była, ale na pewno nie zaliczała się do krwiopijców. Zerknęłam na Ingera. Nie wyglądał na uszczęśliwionego.

– Czy nie powinniśmy już iść? – spytałam.

– Tak – odparł.

Wycofał się w stronę drzwi frontowych. Pospieszyłam za nim. Żadne z nas nie oderwało wzroku od zębatej ślicznotki sunącej korytarzem w naszą stronę. Przemieszczała się płynnie i przeraźliwie szybko. Tak szybkie są między innymi lykantropy, ale do nich ona także się nie zaliczała. Wyminęła Ingera i ruszyła w moim kierunku. Przestałam zgrywać twardzielkę i pognałam tyłem w stronę drzwi. Okazała się jednak dla mnie za szybka, byłaby zresztą za szybka dla każdego śmiertelnika. Schwyciła mnie za prawe przedramię. Zdziwiła się. Poczuła pochewkę z nożem, którą miałam przypiętą powyżej nadgarstka. Nie wiedziała, co to takiego. Punkt dla mnie.

– Czym jesteś? – spytałam spokojnym tonem. Bez lęku. Patrzcie, jaka ze mnie twarda pogromczyni wampirów. Nic mnie nie zmoże. No jasne.

Otworzyła usta szerzej, przesunęła językiem po zębach. Kły miała dłuższe niż u wampira, dziwiłam się, że może zaniknąć normalnie usta.

– Co się dzieje z tymi kłami, kiedy zamykasz usta? – spytałam.

Zamrugała, uśmiech znikł z jej twarzy. Przesunęła językiem po kłach i zobaczyłam, jak odchylają się w górę, do podniebienia.

– Wysuwane kły. Ekstra – przyznałam.

Na jej twarzy malowała się powaga.

– Cieszę się, że podobało ci się widowisko, ale to nie koniec. Czeka cię jeszcze wiele wrażeń.

Kły znów się wysunęły. Rozwarła usta, nieomal ziewnęła, błyskając kłami w słabych promieniach słońca przenikających przez szpary między zasłonami.

– Panu Oliverowi nie spodoba się, że jej grozisz – powiedział Inger.

– Robi się słaby, sentymentalny. – Wbiła palce w moje ramię silniej, niż to było konieczne.

Trzymała mnie za prawą rękę, nie mogłam więc sięgnąć po pistolet. Noże odpadały z tych samych powodów. Może powinnam nosić przy sobie więcej spluw. Syknęła na mnie, gwałtowną eksplozją powietrza, której nie mogło wydać żadne ludzkie gardło. Język miała rozdwojony jak wąż.

– Rany boskie, co z ciebie za stwór?

Zaśmiała się, ale ten dźwięk, może z uwagi na jej rozdwojony język, zabrzmiał fałszywie. Źrenice zwęziły się w szparki, tęczówki przybrały żółtozłotą barwę.

Szarpnęłam mocno prawą rękę, ale jej palce były jak ze stali. Upadłam na podłogę. Opuściła moją rękę, ale nie puściła. Przetoczyłam się na lewy bok, podciągnęłam kolana do piersi i z całej siły obunóż kopnęłam ją w prawe kolano. Noga załamała się pod nią. Kobieta krzyknęła i runęła na podłogę. W końcu mnie puściła.

Coś dziwnego działo się z jej nogami. Wyglądało, jakby się zrastały, pokrywały łączącą je skórą. Nigdy dotąd nie widziałam czegoś takiego i nie miałam ochoty oglądać tego teraz.

– Co robisz, Melanie? – rozległo się z tyłu za nami.

Oliver stał w korytarzu, na granicy światła wpadającego przez okna w pokoju. Jego głos przywodził na myśl odgłos kamiennej lawiny albo gruchotanych drzew. Słowa te miały moc burzy, mogły miażdżyć, rozrywać i niszczyć. Na dźwięk jego głosu stwór na podłodze skulił się. Dolna część jej ciała wyglądała jak ogon węża, wielkiego węża. Jezu.

– To lamia – rzekłam półgłosem. Wycofałam się aż do drzwi, gdzie dłonią namacałam klamkę. – Myślałam, że to wymarły gatunek.

– Ona jest ostatnia – wyjaśnił Oliver. – Trzymam ją przy sobie z obawy przed tym, co mogłaby zrobić, gdyby dała upust swym żądzom.

– Co jest twoim zwierzęciem? – zapytałam.

Westchnął, a ja poczułam zawarte w tym odgłosie lata samotności. Żal, którego nie sposób wyrazić słowami.

– Węże. Umiem przywoływać węże.

Pokiwałam głową.

– Jasne.

Otworzyłam drzwi i wyszłam na skąpany w słońcu ganek. Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Drzwi zamknęły się za mną i po chwili na ganku zjawił się Inger. Cały aż kipiał ze złości.

– Pokornie prosimy o wybaczenie za jej zachowanie. To tylko zwierzę.

– Oliver powinien trzymać ją na krótszej smyczy.

– Stara się.

Skinęłam głową. Wiem coś niecoś o takich staraniach. Robił co w jego mocy, ale istota potrafiąca kontrolować lamię mogła manipulować mną mentalnie przez cały dzień, a ja nawet nie zdawałabym sobie z tego sprawy. W jakim stopniu moje zaufanie i życzliwość były szczere, a na ile zostały wdrukowane do umysłu przez Olivera?

– Odwiozę panią.

– Bardzo proszę.

Odjechaliśmy. Miałam za sobą pierwsze spotkanie z lamią i być może najstarszą żyjącą istotą na tej ziemi. Dni takich jak ten nie zapomina się do końca życia.

Загрузка...