46

Stałam w wejściu do Cyrku, wpatrując się w tłum kostiumów i mieniących się rozmaitymi barwami ludzi. Nigdy dotąd nie widziałam takich tłumów. Edward stał obok mnie, w długim czarnym płaszczu i białej masce śmierci. Śmierć przebrana za śmierć. Dobre, co? Na plecach miał miotacz płomieni, przez ramię przewieszone uzi, a poza tym, jak mogłam przypuszczać, całą masę broni. Larry był blady, ale wydawał się zdecydowany. W kieszeni miał mojego derringera. Nie znał się na broni. Derringer był bronią do użycia w sytuacjach prawie beznadziejnych, na krótki dystans, ale nie zdołałam przekonać Larry’ego, aby pozostał w samochodzie. Jeżeli przeżyjemy, w przyszłym tygodniu zaprowadzę go na strzelnicę.

Kobieta w kostiumie ptaka minęła nas, roztaczając zapach piór i perfum. Musiałam zerknąć dwa razy, aby upewnić się, że faktycznie to kostium. To jeden z tych wieczorów, kiedy wszyscy zmiennokształtni mogli wmieszać się w tłum, a na ich widok jedyny komentarz brzmiał: „Ale fajny kostium”.

To był halloweenowy wieczór w Cyrku Potępieńców. Wszystko było możliwe.

Szczupła, czarna kobieta podeszła do nas, ubrana tylko w bikini i niezwykłą maskę. Podeszła jak najbliżej, aby można ją było usłyszeć pośród gwaru tłumu.

– Jean-Claude przysłał mnie po was.

– Jak się nazywasz?

– Rashida.

Pokręciłam głową.

– Dwa dni temu Rashidzie oderwano rękę. – Zlustrowałam wzrokiem nieskazitelną skórę jej ramienia. – To nie możesz być ty.

Zdjęła maskę, odsłaniając twarz. Uśmiechnęła się.

– Nasze rany szybko się goją.

Wiedziałam, że obrażenia lykantropów szybko się goją, ale nie, że aż tak szybko. Podążyliśmy za jej kołyszącymi się biodrami, wtapiając się w tłum. Lewą ręką ujęłam dłoń Larry’ego.

– Trzymaj się dziś blisko mnie.

Pokiwał głową. Przedzierałam się przez tłum, trzymając go za rękę jak dziecko lub kochanka. Nie mogłam znieść myśli, że coś mogłoby mu się stać. Nie. To nie tak. Nieprawda. Nie mogłam znieść myśli o tym, że mógłby zginąć. Tej nocy dręczącym mnie upiorem była sama śmierć.

Edward szedł za nami jak cień. Poruszał się bezszelestnie jak śmierć, jego imienniczka, ufny, że już wkrótce zaspokoi swą żądzę zabijania.

Rashida prowadziła nas w stronę wielkiego, pasiastego namiotu cyrkowego, do biura Jean-Claude’a, jak sądziłam. Mężczyzna w słomianym kapeluszu i pasiastej marynarce zagrodził nam drogę i powiedział:

– Przepraszamy, brak miejsc.

– To ja, Perry. To na nich czekał Mistrz. – Skinęła na nas.

Mężczyzna odchylił płachtę namiotu i szarmanckim gestem zaprosił nas do środka. Na jego górnej wardze zaperlił się pot. Było ciepło, ale podejrzewałam, że nie dlatego się spocił. Co się działo w namiocie? To nie mogło być nic złego, skoro wpuszczono do środka publiczność. Prawda?

Światła były silne, jasne, gorące. Zaczęłam się pocić pod dresem, ale gdybym zdjęła bluzkę, ludzie zaczęliby gapić się na mój pistolet. Nie znoszę tego.

Do sklepienia podwieszono ułożone koliście kotary, tworząc na wielkiej arenie cyrkowej dwa całkowicie zasłonięte obszary. Oba te miejsca były otoczone blaskiem reflektorów. Zasłony działały jak pryzmaty. Z każdym naszym krokiem barwy zmieniały się i zalewały kotary. Nie byłam pewna, czy to sztuczka świateł, czy może sam materiał. Tak czy siak efekt był porażający. Rashida zatrzymała się tuż przed barierką.

– Jean-Claude chciał, aby wszyscy włożyli kostiumy, ale nie ma na to czasu. – Pociągnęła za moją bluzę. – Zdejmij to i będzie dobrze.

Uwolniłam skraj bluzy zdecydowanym szarpnięciem.

– O czym ty mówisz, jakie kostiumy?

– Wstrzymujesz przedstawienie. Zdejmij to i chodź.

Przeskoczyła miękko nad barierką, bosa i piękna przemaszerowała po białej arenie. Odwróciła się i spojrzawszy na nas, gestem dała znak, abyśmy poszli za nią.

Nie zrobiłam tego. Nigdzie się nie wybierałam, dopóki ktoś nie udzieli mi stosownych wyjaśnień. Larry i Edward czekali przy mnie. Widzowie będący najbliżej patrzyli niecierpliwie, czekając, aż zrobimy coś ciekawego. A my tylko staliśmy. Rashida znikła w jednym z zasłoniętych kręgów.

– Anito.

Odwróciłam się, ale Larry gapił się na krąg.

– Mówiłeś coś?

Pokręcił głową.

– Anito?

Zerknęłam na Edwarda, ale to nie był jego głos. Wyszeptałam:

– Jean-Claude?

– Tak, to ja, ma petite.

– Gdzie jesteś?

– Za zasłoną, gdzie znikła Rashida.

Pokręciłam głową. Głos był dźwięczny, z lekkim echem, ale poza tym brzmiał całkiem normalnie. Zapewne mogłabym rozmawiać z nim, nie poruszając ustami, ale nawet jeśli to prawda, wolałam o tym nie wiedzieć. Wyszeptałam:

– Co się dzieje?

– Pan Oliver i ja zawarliśmy dżentelmeńską umowę.

– Nie rozumiem.

– Z kim rozmawiasz? – zapytał Edward.

Pokręciłam głową.

– Później ci wytłumaczę.

– Wejdź do mego kręgu, Anito, a wyjaśnię wszystko równocześnie wam obojgu i widzom.

– Coś ty narobił?

– Wybrałem najlepsze rozwiązanie, aby ocalić parę żywotów, ma petite, ale ktoś będzie dziś musiał zginąć. To stanie się w kręgu i zmierzą się w nim wyłącznie żołnierze obu zwaśnionych stron. Tego wieczoru nie zginie żadna niewinna osoba, niezależnie od tego, kto zwycięży. Daliśmy słowo. Obaj.

– Zamierzasz walczyć na arenie, zrobić z tego widowisko?

– To było najlepsze rozwiązanie, jakie mogłem wybrać w tak krótkim czasie. Gdybyś ostrzegła mnie wcześniej, może wymyśliłbym coś innego.

Zignorowałam to. Poza tym miałam już wyrzuty sumienia. Zdjęłam bluzę i przewiesiłam przez barierkę. Na widok pistoletu parę osób siedzących najbliżej wyraźnie westchnęło.

– Walka odbędzie się na arenie.

– Przed publicznością? – spytał Edward.

– Tak.

– Nic z tego nie kumam – rzucił Larry.

– Chcę, żebyś tu został, Larry.

– Mowy nie ma.

Powoli nabrałam i wypuściłam powietrze.

– Larry, nie masz broni. Nie umiesz strzelać. Nie znasz się na broni. Dopóki nie przejdziesz stosownego treningu, będziesz tylko mięsem armatnim. Zostań tu. – Pokręcił głową. Dotknęłam jego ramienia. – Proszę, Larry.

Może dlatego, że poprosiłam, a może za sprawą czegoś w moim spojrzeniu, to nieistotne, ale przytaknął bezgłośnie. Trochę mi ulżyło. Cokolwiek się dziś stanie, Larry nie umrze z mojej winy. Nie wciągnę go w cały ten bajzel. I tak dość już narozrabiałam. Nie chcę mieć go na sumieniu.

Przegramoliłam się przez barierkę i zeskoczyłam na arenę. Edward pospieszył za mną, zamiatając czarną peleryną. Obejrzałam się przez ramię. Tylko raz. Larry stał, zaciskając dłonie na barierce. Wyglądał dość smętnie, gdy tak tam stał samotnie, ale przynajmniej był bezpieczny. Tylko to się liczyło.

Dotknęłam opalizującej zasłony, to jednak były światła. Z bliska materiał wydawał się biały. Uniosłam brzeg zasłony i weszłam do środka. Edward był tuż za mną.

Pośrodku kręgu stało wielopoziomowe podium z olbrzymim tronem. Rashida ze Stephenem zajęli miejsce u jego podnóża. Rozpoznałam włosy Richarda i jego nagi tors, zanim jeszcze zdjął z twarzy maskę. Była biała, z niebieską gwiazdą na policzku. Miał na sobie błyszczące niebieskie spodnie oraz dobrane stylowo kamizelkę i buty.

Wszyscy byli w kostiumach, oprócz mnie.

– Miałem nadzieję, że nie zdążysz na czas – rzekł Richard.

– Co ty powiesz, miałabym stracić taką ekstra halloweenową imprezę?

– Kto jest z tobą? – spytał Stephen.

– Śmierć – odparłam.

Edward ukłonił się.

– Coś takiego, sprowadziłaś Śmierć na nasz bal, ma petite.

Spojrzałam na szczyt podwyższenia. Jean-Claude stał przed tronem. Miał na sobie to, co dotąd tylko sugerowały jego koszule, ale ten strój wyglądał na autentyczny. Był to strój prawdziwego francuskiego dworzanina. Surdut był czarny, zdobiony złotą i srebrną nicią. Przez ramię miał przerzuconą krótką pelerynkę. Spodnie były rozszerzane i wetknięte w sięgające do łydek cholewki butów. Skraj cholewek przesłaniały delikatne koronki. Na szyi nosił szeroką, białą kryzę. Koronki zdobiły też mankiety jego surduta. Całości stroju dopełniał szeroki kapelusz z obwisłym rondem, ozdobiony czarno-białymi piórami.

Tłum w kostiumach rozstąpił się przede mną, odsłaniając schody wiodące aż do tronu. Nie chciałam wejść na górę. Spoza zasłon dobiegły jakieś odgłosy. Przesuwano coś ciężkiego. Ustawiano kolejne dekoracje.

Spojrzałam na Edwarda. Lustrował tłum, nie przeoczając niczego. Wypatrywał ofiar czy znajomych twarzy?

Wszyscy byli w kostiumach, ale tylko nieliczni nosili maski. Yasmeen i Marguerite stały w połowie schodów. Yasmeen miała na sobie szkarłatne sari z woalką i mnóstwem cekinów. Jej śniada twarz wyglądała naturalnie w czerwonych jedwabiach. Marguerite nosiła długą suknię z bufiastymi rękawami i szerokim koronkowym kołnierzykiem. Suknia była z jakiegoś ciemnoniebieskiego materiału, prosta, bez żadnych ozdób. Jej jasne kręcone włosy upięto na czubku głowy w misterny kok. Ona również, podobnie jak Jean-Claude, zdawała się nie tyle nosić kostium, co raczej strój z dawnej epoki.

Podeszłam do nich, wspinając się po schodach. Yasmeen opuściła na moment woalkę, odsłaniając pamiątkę po mnie, bliznę w kształcie krzyża.

– Tej nocy ktoś ci za to odpłaci.

– Ale nie ty sama? – zapytałam.

– Jeszcze nie.

– Nie obchodzi cię, kto zwycięży, prawda?

Uśmiechnęła się.

– Rzecz jasna, jestem lojalna wobec Jean-Claude’a.

– Akurat.

– Równie lojalna jak ty, ma petite – wycedziła ze złością.

Pozostawiłam ją pławiącą się w złośliwościach. Cóż, nie mogłam nikomu zarzucać nielojalności, skoro sama miałam to i owo na sumieniu.

U stóp Jean-Claude’a siedziały dwa wilki. Gapiły się na mnie dziwnie jasnymi ślepiami. W ich wzroku nie było nic ludzkiego. To były prawdziwe wilki. Skąd się tu wzięły?

Stanęłam dwa stopnie od szczytu podium i obłaskawionych wilków. Oblicze Jean-Claude’a było nieodgadnione, puste i doskonałe.

– Wyglądasz jak statysta z Trzech muszkieterów – stwierdziłam.

– Strzał w dziesiątkę, ma petite.

– Czy to z tamtego stulecia się wywodzisz? – Uśmiechnął się, to mogło oznaczać wszystko albo nic. – Co się tu dziś stanie, Jean-Claude?

– Podejdź, stań przy mnie, gdzie twoje miejsce jako mojej ludzkiej służebnicy. – Wyciągnął do mnie białą rękę.

Zignorowałam jego dłoń i weszłam na podest. Mówił w mojej głowie. Nie zamierzałam się z nim kłócić. To było głupie. I niczego nie zmieniało. Jeden z wilków zawarczał gardłowo. Przystanęłam na chwilę.

– Nie skrzywdzą cię. To moje zwierzęta. Moi pupile. – Jak ja, pomyślałam. Jean-Claude wyciągnął rękę w stronę wilka. Zwierzę skuliło się i polizało jego dłoń. Ostrożnie je ominęłam. Wilk zignorował mnie, skupiając całą uwagę na Jean-Claudzie. Żałował, że na mnie zawarczał. Był gotów na wszystko, aby tylko zostało mu to wybaczone. Korzył się jak pies. Stanęłam po jego prawicy, tuż za wilkiem. – Wybrałem dla ciebie wspaniały kostium.

– Gdyby miał pasować do twojego, nie założyłabym

Zaśmiał się z cicha. Poczułam ten dźwięk aż w żołądku.

– Zostań przy tronie z wilkami, podczas gdy ja wygłoszę krótką przemowę.

– Naprawdę mamy walczyć przed publicznością?

Wstał.

– Oczywiście. To Cyrk Potępieńców, a dziś jest Halloween. Damy im widowisko, jakiego nigdy dotąd nie widzieli.

– To szaleństwo.

– Być może, ale dzięki temu Oliver nie zawali nam tego budynku na głowy.

– Mógłby tego dokonać?

– Powiedziałbym, że o wiele więcej, ma petite, gdybyśmy nie uzgodnili, że ograniczymy wykorzystanie naszych mocy.

– Czy ty mógłbyś zburzyć ten budynek?

Uśmiechnął się i po raz pierwszy odparł szczerze:

– Nie, ale Oliver o tym nie wie. – Mimowolnie się uśmiechnęłam. Jean-Claude rozsiadł się na tronie, przełożył leniwie jedną nogę przez podłokietniki. Opuścił kapelusz tak nisko, że spod ronda mogłam dostrzec tylko jego usta. – W dalszym ciągu nie mogę uwierzyć, że mnie zdradziłaś, Anito.

– Nie dałeś mi wyboru.

– Taa. – Wyszeptał: – Czas na widowisko, Anito.

Nieoczekiwanie zgasły światła. Wśród publiczności rozległy się głośne krzyki. Zasłony zostały usunięte. Nagle znalazłam się na skraju kręgu światła rzucanego przez reflektor. Światło rozbłysło pośród mroku niczym gwiazda.

Jean-Claude i jego wilki pławili się w łagodnym blasku. Musiałam przyznać, że w mojej bluzie nie bardzo pasowałam do tutejszych trendów. Jean-Claude wstał płynnym ruchem. Zdjął kapelusz i pokłonił się przed widownią.

– Panie i panowie, będziecie dziś świadkami wielkiego pojedynku. – Zaczął powoli schodzić po schodach. Reflektor przesuwał się w ślad za nim. Dla podkreślenia swoich słów Jean-Claude nie założył kapelusza. – Będzie to bój o duszę tego miasta. – Przystanął, a krąg światła poszerzył się, obejmując dwie jasnowłose wampirzyce. Dwie kobiety miały na sobie suknie z lat dwudziestych, jedna niebieską, druga czerwoną. Kobiety błysnęły kłami, a widzowie wstrzymali oddech. – Dziś wieczorem ujrzycie wampiry, wilkołaki, bogów i demony. – Każde słowo miało swoją wagę. Gdy wymówił słowo „wampiry”, każdy z publiczności poczuł przy szyi podmuch powietrza. Słowu „wilkołaki” towarzyszył dochodzący z ciemności odgłos darcia i głośny krzyk. Na słowo „bogowie” ludzie poczuli przenikający ich od stóp do głów lodowaty dreszcz, a gdy padło słowo „demony”, każdemu z widzów nie wiedzieć czemu zrobiło się gorąco. Mrok wypełnił się krzykami i tłumionymi westchnieniami. – Niektóre z wydarzeń, które dziś ujrzycie, wydarzą się naprawdę, inne będą tylko iluzją, to wy zadecydujecie, co jest czym. – Słowo „iluzja” rozbrzmiało gromkim echem w umysłach widzów jak obraz zwielokrotniony w niezliczonych taflach luster. Ostatni dźwięk wybrzmiał wraz z szeptem, który przywodził na myśl całkiem inne słowo. – Naprawdę – wyszeptał głos. – Potwory z tego miasta w dzisiejszy halloweenowy wieczór stoczą bój o dominację. Jeżeli wygramy, nic się nie zmieni i wszystko będzie tak jak dawniej. Jeśli zwyciężą nasi wrogowie…

W tej samej chwili inny reflektor oświetlił drugie podium. Nie było tam tronu. Na szczycie stał Oliver z lamią w jej pełnej, wężowej chwale. Oliver miał na sobie workowaty biały kombinezon w kropki. Twarz miał białą, z wielkim, wymalowanym na niej smutnym uśmiechem. z jednego, mocno pomalowanego oka spływała migocząca łza. Na głowie Olivera sterczał nieduży, stożkowaty kapelusik z jasnoniebieskim pomponem. Klown? Wybrał dla siebie strój klowna? Nie tak go sobie wyobrażałam. Mimo to lamia wyglądała imponująco, otaczając go swymi pasiastymi splotami, on zaś dłońmi w rękawiczkach pieścił jej nagie piersi.

– Jeśli zwyciężą nasi wrogowie, jutrzejszej nocy nastąpi prawdziwa masakra, krwawa łaźnia, jakiej to miasto nigdy nie widziało. Będą żerować na ciele i krwi tego miasta, dopóki nie zostanie całkowicie wyssane i pozbawione życia. – Przystanął w połowie schodów. I nagle znów zaczął piąć się pod górę. – Walczymy o wasze życie i wasze dusze. Módlcie się, abyśmy zwyciężyli, drodzy śmiertelnicy, módlcie się zawzięcie.

Usiadł na tronie. Jeden z wilków położył łapę na jego nodze. Jean-Claude beznamiętnie zaczął go czochrać po łbie.

– Wszyscy ludzie muszą kiedyś umrzeć – stwierdził Oliver. – W końcu są śmiertelnikami. – Reflektor oświetlający Jean-Claude’a zgasł, pozostał tylko ten skierowany na Olivera. Jedyne światło wśród mroku. Nie ma to jak właściwa symbolika. – Wszyscy kiedyś umrzecie. Czy to w wypadku, czy po długiej chorobie. Czeka was ból i cierpienie. – Publiczność zaczęła nerwowo wiercić się na krzesłach.

– Chronisz mnie przed jego głosem? – zapytałam.

– Znaki cię chronią – wyjaśnił Jean-Claude.

– Co czuje publiczność?

– Ostry ból w okolicy serca. Brzemię starości. Gwałtowną trwogę tragicznego wypadku.

Westchnienia, krzyki i jęki przepełniły ciemność, gdy słowa Olivera docierały do kolejnych osób, uświadamiając im po kolei ich własną, kruchą śmiertelność. To było odrażające. Coś, co żyło od miliona lat, przypominało nędznym ludziom o kruchości ich życia.

– Skoro śmierć jest nieunikniona, czy nie lepiej jest umrzeć w naszym chwalebnym uścisku? – Łamią zaczęła pełzać po podium, aby zaprezentować się widzom. – Ona mogłaby poprowadzić was ku słodkiej, przecudownej ciemności, a jej uścisk dałby wam niewyobrażalną rozkosz. Czynimy śmierć prawdziwym świętem, przejście jest radosne i przyjemne. Żadnych niepotrzebnych wątpliwości. Przed śmiercią będziecie pragnąć poczuć na sobie jej ręce. Ona pokaże wam radości nieznane dotąd śmiertelnikom. Czy śmierć to tak wysoka cena, skoro i tak musicie umrzeć? Czy nie lepiej odejść, czując na skórze dotyk naszych ust, niż wpatrywać się z utęsknieniem we wskazówki nieubłaganego zegara?

Tu i ówdzie rozległy się okrzyki:

– Tak… Proszę…

– Powstrzymaj go – rzuciłam.

– To jego czas, ma petite. Nie mogę go uciszyć.

– Oferuję wam spełnienie waszych najmroczniejszych marzeń. Spełnią się one w naszych ramionach, moi przyjaciele. Przybądźcie do nas już teraz.

W ciemnościach zakotłowało się. Rozbłysły światła, ludzie zaczęli wstawać z miejsc. W pośpiechu gramolili się przez barierkę. Zmierzali na spotkanie ze śmiercią. W świetle wszyscy nagle zamarli. Zaczęli rozglądać się dokoła, jakby przebudzili się z głębokiego snu. Niektórzy sprawiali wrażenie zakłopotanych, ale jeden z mężczyzn, tuż przy barierce, był bliski łez, jakby utracił upragnioną, wymarzoną wizję. Osunął się na klęczki, jego ramiona drżały. Płakał w głos. Co ujrzał pod wpływem słów Olivera? Co poczuł? Boże, uchroń nas przed tym.

Gdy zapalono światła, ujrzałam, co wtoczono, podczas gdy czekaliśmy cierpliwie za zasłonami. Wyglądało to jak marmurowy ołtarz z wiodącymi doń schodami. Stał pomiędzy dwoma podwyższeniami, jakby na coś czekał. Na co? Odwróciłam się, aby zapytać Jean-Claude’a, ale coś zaczęło się dziać.

Rashida oddaliła się od podium, stając blisko barierki i publiczności. Stephen w skąpych slipkach stanął po drugiej stronie areny. Jego niemal nagie ciało było gładkie i nieskazitelne jak ciało Rashidy.

– Nasze rany szybko się goją – powiedziała.

– Panie i panowie, damy wam parę chwil na pozbieranie się po pierwszym tego wieczoru pokazie mocy magicznych. A potem ujawnimy wam niektóre z naszych sekretów.

Publiczność wróciła na swoje miejsca. Ktoś z obsługi pomógł szlochającemu mężczyźnie usiąść na krześle. Widzowie zamilkli. Nigdy dotąd nie widziałam równie wielkiego, cichego i równie spokojnego tłumu. Było cicho jak makiem zasiał.

– Wampiry są w stanie przywoływać na pomoc zwierzęta. Moim zwierzęciem jest wilk – kontynuował Jean-Claude. Przespacerował się po podium wraz ze swymi pupilami. Stałam tam w blasku reflektora, niepewna, co miałam dalej robić. Po prostu tam byłam. – Mogą również przywoływać ludzkich krewniaków wilka, czyli wilkołaki. – Wykonał zamaszysty gest ręką. Rozbrzmiała muzyka. Zrazu cicha i delikatna, zaczęła przybierać na sile aż do rozdzierającego crescendo.

Stephen osunął się na kolana. Odwróciłam się i zobaczyłam, że Rashida także leży na ziemi. Oboje mieli dokonać przemiany na oczach publiczności. Nigdy dotąd nie widziałam transformacji zmiennokształtnego. Muszę przyznać, że wzbudzało to moją… ciekawość.

Stephen opadł na czworaki. Jego nagie plecy wykrzywiły się w łuk. Długie, jasne włosy dotykały ziemi. Skóra na plecach zafalowała jak woda, pośrodku pojawiły się kościste wypustki kręgosłupa. Rozłożył ręce jak przy pokłonie, opuścił głowę tak, że nieomal dotykał twarzą ziemi. Spod skóry na jego rękach wyłoniły się kości. Jęknął. Coś się pod nią przesuwało, coś co wyglądało jak wijące się węże. Kręgosłup Stephena wygiął się w górę. Na plecach zaczęła wyrastać sierść, rozprzestrzeniając się z nieprawdopodobną szybkością, jak na filmie puszczonym w przyspieszonym tempie. Spod skóry wypłynęły kości i jakiś gęsty, przezroczysty śluz. Mięśnie wiły się niczym węgorze. Zupełnie jakby wilcza postać usiłowała wydostać się z okowów ludzkiego ciała. Sierść rosła coraz szybciej, przybierając barwę ciemnego miodu. Futro zatuszowało pewne szczegóły przemiany, i to mnie ucieszyło. Z jego gardła wydobyło się coś pomiędzy skowytem a krzykiem. Ostatecznie moim oczom ukazał się ten sam wilkołak, którego ujrzałam tego wieczoru, gdy walczyliśmy z wielką kobrą. Człowiek-wilk uniósł pysk ku górze i zawył. Od tego dźwięku włosy stanęły mi dęba.

Z drugiego końca areny dobiegł podobny odgłos. Odwróciłam się i ujrzałam drugiego wilkołaka, ale czarnego jak sadza. Rashida?

Publiczność zaczęła klaskać, tupać i pohukiwać. Wilkołaki wróciły pod podium. Przycupnęły po obu jego stronach.

– Ja nie mogę zaprezentować wam niczego równie widowiskowego. – Oliver znów znalazł się w blasku jupiterów. – Moim zwierzęciem jest wąż. – Lamia oplotła go, sycząc tak głośno, że wszyscy obecni musieli to usłyszeć. Rozwidlony język musnął jego pobielone ucho. Wskazał ręką podnóże podium. Przy schodach stanęły dwie czarno odziane postaci w kapturach zasłaniających twarze. – To moje stworzenia, ale zostawmy je na później, dzięki czemu zaskoczenie będzie większe. – Spojrzał na nas. – Zaczynajmy.

Znów zgasły światła. Tłumiłam w sobie chęć wyciągnięcia ręki i odnalezienia w ciemnościach dłoni Jean-Claude’a.

– Co się dzieje?

– Rozpoczyna się walka – odparł.

– Jak to?

– Nie zaplanowaliśmy reszty wieczoru, Anito. Walka jak to walka, będzie chaotyczna, brutalna i krwawa. – Stopniowo zaczęły zapalać się światła, aż całe wnętrze namiotu zalała słaba poświata, panował teraz półmrok, jak o zmierzchu lub o wschodzie słońca. – Zaczyna się – wyszeptał.

Lamia spłynęła po schodach i wojownicy obu stron ruszyli do boju. To nie była bitwa. To była bijatyka bez żadnych zasad, bardziej barowa bójka niż wojenna potyczka.

Istoty w kapturach rzuciły się naprzód. Dostrzegłam coś, co wyglądało jak wężowe cielsko, ale nie było wężem. Huknęła seria z karabinu maszynowego i stwór zatoczył się w tył. Edward. Zaczęłam schodzić po stopniach, z pistoletem w dłoni. Jean-Claude nawet nie drgnął.

– Nie idziesz? – spytałam.

– Prawdziwy bój rozegra się tu, na górze, ma petite. Zrób, co tylko możesz, ale i tak wszystko sprowadzi się do konfrontacji mocy pomiędzy mną a Oliverem.

– On ma milion lat. Nie pokonasz go.

– Wiem.

Patrzyliśmy przez chwilę na siebie.

– Przepraszam – powiedziałam.

– Ja również, ma petite, Anito. Ja również. Zbiegłam po schodach, aby włączyć się do walki. Wężostwór padł z czaszką rozłupaną na dwoje serią z karabinu maszynowego. Edward stanął nieco z tyłu, z Richardem, który trzymał w dłoni rewolwer. Strzelał do jednego z zakapturzonych stworów, ale nawet go nie spowolnił. Wycelowałam i wypaliłam w zakapturzony łeb. Stwór potknął się i odwrócił do mnie. Kaptur zsunął się, odsłaniając głowę kobry wielkości końskiego łba. Od szyi w dół miał ciało kobiety, ale powyżej… ani moja kula, ani te wystrzelone przez Richarda nie wyrządziły mu najmniejszej szkody.

Stwór zaczął wspinać się po schodach. Szedł po mnie. Nie wiedziałam, czym był ani jak go powstrzymać.

Wesołego Halloween.

Загрузка...