OSIEM

Przez trzy wachty nic się nie działo. Martinez grał w hiperturniej, sprawdzał na displeju taktycznym, czy coś się zmieniło, i wpatrywał się w wizerunek Terzy w blacie biurka. Nikt nie zapraszał go na obiad. Myślał nawet, czy nie zorganizować na „Żonkilu” jakiegoś przyjęcia dla poruczników. Martinez zrobił z „Żonkila” — cywilnego niegdyś jachtu, którym dotarł na „Prześwietnego” — coś w rodzaju nieformalnego klubu, alternatywę dla oficjalnych kolacji wydawanych przez Fletchera. Musiałby jednak zaprosić również Chandrę, więc zrezygnował z tego pomysłu.

Nikt zresztą nie miał ochoty na rozrywki. Zbliżali się do Termaine, a wspomnienia o Bai-do nadal były świeże.

Następnego dnia po śniadaniu Martinez przejrzał Spis Imion Dozwolonych. Gdy Shaa dokonali podboju, stworzyli listę imion, które można nadawać dzieciom. Imiona kojarzące się z treściami wywrotowymi — na przykład Wolność, Książę — były zakazane, tak samo jak te związane z przesądami czy nieracjonalnymi wierzeniami, sprzecznymi z Praxis.

Od podboju minęły tysiące lat i ludzkość pod wieloma względami się zmieniła, ale spis imion pozostał ten sam.

Nie traktował tego jako wielkie ograniczenie, mimo wszystko miał do wyboru tysiące zatwierdzonych imion. Lubił ten długi spis, mógł spędzać przed nim całe godziny, myśląc o swoim nienarodzonym dziecku.

Może nadać mu imię Pandora — „Obdarzona wszystkim”? Albo Roderick — „Słynny Władca”. Albo Esme — „Ukochana”.

Jeśli będzie chłopiec, może otrzymać imię po ojcu Terzy — Maurice — albo po ojcu Martineza — Marcus. Martinez nie rozumiał jednak dokładnie, co te imiona znaczą.

A jeśli dziewczynka? Z pewnością będzie piękna, więc może się nazywać Kyla, albo Linette albo Damalis.

Szkoda, że nie może dać imienia Geniusz, ponieważ z pewnością najbardziej by do dziecka pasowało.

Martinez usłyszał energiczne kroki i podniósł wzrok. Zobaczył lorda Gomberga Fletchera. Kapitan stał w drzwiach, miał na sobie pełny galowy mundur, białe rękawiczki i ceremonialny sierpowaty nóż u pasa.

Martinez stanął na baczność.

— Lordzie kapitanie!

Fletcher patrzył na niego swymi głęboko osadzonymi oczami.

— Kapitanie Martinez, byłbym zobowiązany, gdyby pan ze mną poszedł.

— Oczywiście, milordzie. — Martinez wstał zza biurka. — Czy mam się przebrać w mundur galowy, milordzie?

— Nie jest to konieczne, lordzie kapitanie. Proszę za mną.

Martinez wyszedł z gabinetu za kapitanem, któremu towarzyszył już lord Sabir Mersenne, czwarty porucznik, oraz Marsden — niski, łysy sekretarz kapitana, obaj na galowo. Fletcher bez słowa skręcił i ruszył korytarzem. Pozostali poszli za nim. Martinez zastanawiał się, czy powinien był włożyć do samotnego śniadania mundur galowy, albo czy przynajmniej powinien być zażenowany, że tak się nie ubrał.

Wiszący u pasa Fletchera srebrny zdobny sztylet w pochwie cicho pobrzękiwał. Martinez nigdy dotąd nie widział, żeby kapitan nosił swój nóż, nawet podczas najbardziej uroczystych obiadów.

Zeszli dwa pokłady w dół, zostawiając za sobą krainę oficerów i miejsca uczęszczane przez szeregowców. Kapitan podszedł do włazu i zapukał.

Właz otworzył główny inżynier Thuc, potężny mężczyzna, który wypełnił sobą niemal całe wejście. Gdy się cofnął, odsłonił sterownię silników. Pod panelem przedstawiającym muskularne postacie pracujące przy wielkich dźwigniach i korbach jakiejś niezwykle antycznej maszynerii stała w szeregu na baczność załoga sterowni.

Najwyraźniej kapitan Fletcher zabrał mnie na jedną ze swych częstych inspekcji — pomyślał Martinez. Kapitan był maniakiem kontroli i musztry i codziennie robił przegląd jakiejś części statku, jeśli tylko „Prześwietny” nie miał pilnych zadań. Dziś przyszła kolej na sekcję silników, ale Martinez nie rozumiał, dlaczego został tutaj zaproszony. Nie był przecież oficerem liniowym, lecz sztabowcem, i nie podlegał służbowo Fletcherowi. Stan silników nic go nie obchodził.

Obserwował Fletchera i jego dwóch podwładnych, jak przesuwali rękami w rękawiczkach po świecących powierzchniach, i zastanawiał się, dlaczego wezwano go na świadka tego rytuału. Z pewnością ma to coś wspólnego z Chandrą Prasad. Może Fletcher podejrzewa, że Martinez jest jej kochankiem, i inspekcja stanowi część wymyślnej zemsty.

Kapitan znalazł kilka niedociągnięć: podejrzane pęknięcie na klatce akceleracyjnej — znak, że jakaś część się zużyła, rysę na przezroczystej pokrywie miernika, nieporządnie złożony skafander antyradiacyjny. Potem sprawdzali schowki w sekcji silników i silnie ekranowane komory z antywodorem, a po włożeniu na uszy tłumików skontrolowali potężny reaktor statku i olbrzymie turbopompy zapewniające wymianę cieplną.

W hali reaktora panował piekielny huk, ale nauszniki automatycznie wysyłały fale dźwiękowe, które wygaszały dudnienie pomp, i Martinez słyszał tylko daleki biały szum. Jednak jego ciało reagowało na hałas: czuł wibracje w szkielecie i tkankach miękkich, zwłaszcza gdy dotknął ściany czy rury.

Potem Fletcher przeciągnął palcem w białej rękawiczce po pompach — były czyste — potem wrócił do sterowni, by lepiej słyszano jego pytania. Za nim szedł posłusznie milczący muskularny Thuc. Górował nad Fletcherem i musiał się pochylać tylko, by otworzyć przed kapitanem śluzę lub drzwi szafki.

— Zmieniłeś ostatnio filtry w głównej pompie?

— Zaraz po Protipanu, milordzie — wyjaśnił Thuc. — Następna wymiana przewidziana jest za dwa miesiące.

— Bardzo dobrze. A sama pompa?

— Wymieniamy za… — Thuc zastanowił się, wbijając wzrok w jakiś punkt nad lewym ramieniem kapitana — trzydzieści osiem dni, milordzie.

— Bardzo dobrze. — Kapitan naciągnął rękawiczki aż po nadgarstki i wygładził delikatną skórkę na palcach. — Wtedy przeprowadzę u was inspekcję.

Przeszedł wzdłuż szeregu załogantów — niektórym rzucił uwagę na temat ubrania czy postawy — i na końcu podszedł do Thuca.

— Bardzo dobrze, Thuc — rzekł, skinąwszy głową. — Doskonała ocena, jak zawsze.

— Dziękuję, lordzie kapitanie. — Na ustach Thuca pojawił się lekki uśmiech.

Wtem Fletcher wykonał tak szybki ruch, że Martinez nie zdążył go dokładnie zobaczyć, i całość wydarzeń odtworzył dopiero później ze strzępków pamięci. Sierpowaty nóż wyskoczył z pochwy, świsnął w powietrzu i zatopił się w szyi Thuca. Krew trysnęła łukiem, malując ścianę za jego głową.

Thuc był potężnym mężczyzną i nie od razu zwalił się na pokład. Najpierw opadły jego ramiona, potem ugięły się kolana, wreszcie potężny tors osiadł i brzuch się zapadł. Dopiero wtedy gdy Fletcher wyjął nóż z jego gardła Thuc runął jak wieża z drewnianych klocków, potrącona przez nieostrożne dziecko.

Serce Martineza biło mocno, krew ryczała mu w uszach. Spojrzał przerażony na Fletchera.

Ten patrzył beznamiętnie lodowato niebieskimi oczyma na leżące ciało. Wreszcie odstąpił od rozlewającej się czerwonej kałuży i energicznym ruchem nadgarstka strzepnął krew z ostrza.

Zapach krwi dotarł do zmysłów Martineza. Mocno zacisnął żołądek, który usiłował podjechać mu do gardła.

— Marsden — powiedział Fletcher — wezwij lekarza, niech zbada ciało i weźmie ze sobą noszowych, żeby je zabrali. Cho — zwrócił się do młodszego oficera — teraz ty dowodzisz wydziałem inżynierskim. Gdy lekarz skończy, zorganizuj pozaplanową wachtę, żeby pomogli ci uprzątnąć ten… bałagan. Tymczasem prosiłbym o ściereczkę.

Cho niemal pobiegł do szafki, wrócił ze ściereczką i pobielałymi palcami wręczył ją kapitanowi. Ten wyczyścił nóż i częściowo starł czerwień ze swej bluzy, a potem cisnął szmatkę na pokład.

Jeden z młodych rekrutów zbladł, zachwiał się i osunął zemdlony. Fletcher zignorował go i znów powiedział do Cho:

— Cho, wierzę, że utrzymasz wysokie standardy inżyniera Thuca.

Skinął do załogantów sterowni, odwrócił się i wyszedł.

Martinez kroczył za nim, choć miał ochotę uciec od Fletchera i zabarykadować się w swojej kwaterze z pistoletem i kilkoma butelkami brandy — pistolet do ochrony, brandy na pocieszenie.

Zerknął na bok; twarze Marsdena i Mersenne wyrażały takie same uczucia, jakich on doznawał.

— Kapitanie Martinez — rzekł Fletcher.

Martinez drgnął.

— Tak, lordzie kapitanie?

Był nawet zdziwiony, że nie zaniemówił i udało mu się wypowiedzieć trzy słowa bez zająknienia czy krzyku.

Fletcher położył dłoń na poręczy zejściówki prowadzącej na wyższy pokład.

— Czy wie pan, dlaczego pana dziś zaprosiłem?

— Nie wiem, milordzie.

Znów trzy słowa. Robię postępy. Wkrótce może zacznę samodzielnie chodzić i zawiązywać sobie sznurowadła — pomyślał.

Cały czas był świadom, co się dzieje z prawą dłonią kapitana. Ta dłoń mogłaby sięgnąć po nóż. Czuł, że jego ręce są przygotowane do zablokowania przedramienia Fletchera, gdyby zbliżyło się do rękojeści.

Miał nadzieję, że Fletcher nie dostrzega tej czujności. Próbował nie patrzeć na jego prawą rękę.

— Dlatego, żeby mógł pan złożyć dowódcy eskadry Chen raport — wyjaśnił — i powiedzieć dokładnie, co się stało.

— Tak, lordzie kapitanie.

— Nie chcę, by dowiedziała się o tym z plotek albo żeby przekazano jej wersję zniekształconą.

Wersja zniekształcona. Tak jakby istniała wersja mogąca to wszystko wyjaśnić.

Martinez szukał czegoś w odrętwiałym mózgu — znalazł pytanie, ale wymagało ono ponad trzech słów i potrzebował kilka sekund na zebranie myśli.

— Milordzie, czy chce pan, bym podał lady Michi powód pańskiego… działania?

Kapitan wyprostował się nieco. Na ustach miał uśmieszek wyższości.

— Tylko tyle, że to był mój przywilej — odparł. Po krzyżu Martineza przebiegł dreszcz.

— Tak jest, lordzie kapitanie — oznajmił.

Fletcher odwrócił się i zaczął wchodzić na górę. Na szczycie spotkał statkowego lekarza, lorda Yuntai Xi; towarzyszył mu jego asystent niosący torbę.

— Sterownia silników, lordzie doktorze — poinformował go Fletcher. — Przypadek śmiertelny.

Lekarz spojrzał na niego zaciekawiony i skinął głową.

— Dziękuję, lordzie kapitanie. Może mi pan powiedzieć…

— Najlepiej niech pan sam zobaczy. Nie chcę pana zatrzymywać.

Xi pogłaskał się po białej bródce, skinął głową i zaczął schodzić. Tymczasem Fletcher wraz ze swoją grupą wszedł trzy pokłady w górę.

— Dziękuję, lordowie, nie będę już was potrzebował. Marsden — zwrócił się do swego sekretarza — niech pan odnotuje tę śmierć w dzienniku pokładowym.

Martinez szedł z Mersennem do drzwi dowódcy eskadry. Czuł mrowienie na karku, jakby oczekiwał, że kapitan wyciągnie nóż i rzuci się na niego. Nie śmiał patrzeć na Mersennego i miał wrażenie, że on też na niego nie patrzy.

Podszedł do drzwi dowódcy eskadry i zapukał.

Gdy Vandervalk, ordynans lady Michi, otworzyła drzwi, Martinez spytał, czy może zobaczyć się z dowódcą eskadry. Vandervalk powiedziała, że sprawdzi. Wróciła po paru minutach i oznajmiła, że lady dowódca eskadry spotka się z Martinezem w swoim gabinecie.

Lady Michi przyszła po kilku minutach. Popijała poranną herbatę z filiżanki o złotym brzeżku, ozdobionej rodzinnym herbem Chenów. Martinez poderwał się z krzesła i stanął na baczność. Podmuch powietrza na odsłoniętym gardle przyprawił go nagle o dreszcz.

— Spocznij — powiedziała Michi z roztargnieniem. Wzrok skierowała na papiery czekające na biurku i usiadła w fotelu.

— O co chodzi, kapitanie?

— Lord kapitan Fletcher… — zaczął Martinez. Odchrząknął i ponownie zaczął. — Lord kapitan Fletcher prosił, bym panią poinformował, że właśnie dokonał egzekucji starszego inżyniera Thuca.

Dowódca eskadry nagle zamieniła się w słuch. Postawiła filiżankę na skórzanej podkładce i spojrzała na Martineza.

— Egzekucji? Jak?

— Swoim ceremonialnym nożem. Podczas inspekcji. Nastąpiło to… nagle.

W tym momencie Martinez uświadomił sobie, że Fletcher musiał wielokrotnie powtarzać ten ruch. To niemożliwe, żeby bez wcześniejszych ćwiczeń tak skutecznie potrafił podciąć gardło.

Wyobraził sobie, jak Fletcher jest sam w kabinie i tnie wyimaginowaną szyję, patrząc zimnymi niebieskimi oczyma i uśmiechając się z wyższością.

Michi była coraz bardziej skupiona. Bębniła palcami po blacie biurka.

— Czy kapitan Fletcher podał powód?

— Nie, milady. Powiedział tylko, że skorzystał ze swego przywileju.

Michi delikatnie westchnęła.

— Rozumiem — rzekła.

Z formalnego punktu widzenia Fletcher miał rację: każdy oficer mógł w dowolnym momencie zgładzić dowolnego podwładnego z dowolnego powodu. Z praktycznych względów nie zdarzało się to zbyt często — można się było spodziewać, że klany patronackie ofiar wytoczą procesy sądowe. Gdy się już coś takiego zdarzało, oficer zwykle przygotowywał wyczerpujące uzasadnienie.

A Fletcher po prostu powołał się na swój przywilej.

Michi odwróciła wzrok i popiła herbaty.

— Ma pan coś do dodania? — spytała.

— Tylko tyle, że kapitan zaplanował to wcześniej. Chciał, żebym był świadkiem zdarzenia i żebym pani złożył o tym raport.

— Czy podczas inspekcji nic go nie sprowokowało?

— Nie, milady. Kapitan pochwalił Tuca za stan wydziału i natychmiast potem go zabił.

Michi znów westchnęła. Wzrok miała zamyślony.

— Nie przychodzi panu do głowy żaden powód?

Martinez zawahał się przez moment.

— Wczoraj kapitan i porucznik Prasad zakończyli… swój związek. Ale jeśli z tego powodu musiał kogoś zabić, nie rozumiem, czemu Thuca.

Może Thuc był pod ręką — pomyślał. Michi rozważała to przez chwilę.

— Dziękuję, kapitanie — powiedziała wreszcie. — Doceniam to, że mnie pan poinformował.

Wyczuł w jej tonie „możesz odejść” i chciał zaprotestować. Chciał, żeby Michi kazała mu zostać, by mogli przedyskutować, dlaczego to się stało, a potem podjąć jakieś działania. Michi jednak nie pozostawiła mu wyboru: musiał wstać, zasalutować i wyjść.

Idąc do siebie, minął kwaterę Fletchera. Drzwi były zamknięte. Martinez wyostrzył zmysły, ciekaw, co może się dziać wewnątrz.

Na przykład co? — pomyślał. Wybuch maniakalnego śmiechu? Wyciekająca spod drzwi krew?

Nic nie wyczuł.

Wszedł do swego gabinetu, zostawiając otwarte drzwi na wypadek, gdyby ktoś chciał z nim porozmawiać.

Ale nikt nie chciał.

Загрузка...