DWADZIEŚCIA TRZY

Członkowie Zarządu Floty wraz z personelem weszli na pokład „Galaktycznego”, który natychmiast wyruszył z pierścienia, by nabrać szybkości potrzebnej w razie przybycia Naksydów do Antopone. Dwie godziny później wystartowały dwa nowiutkie krążowniki. Ich daimongska załoga nie miała doświadczenia, a statki nie otrzymały jeszcze broni. Nie mogły walczyć, musiały więc uciekać.

Eskadra ośmiu statków naksydzkich odłączyła się od Floty strzegącej układu Zanshaa i skierowała się ku wormholowi Zanshaa dwa ze stałym przyśpieszeniem cztery g. Lecąc w ten sposób, mogły osiągnąć Zarafan w niecałe dziesięć dni.

Z Zarafan mogliby polecieć dalej do Laredo. Tę trzymiesięczną zwykle podróż mogliby skrócić, gdyby nadal zdecydowali się na duże przeciążenia. Również z Zarafan Naksydzi mogliby skierować się ku wormholowi, który zaprowadziłby ich do Antopone, a stamtąd do Chijimo; mogli też przelecieć przez inny wormhol, a potem przez ciąg jałowych układów do Seizho, skąd powróciliby do Zanshaa.

Tę ostatnią możliwość uważano za nieprawdopodobną. Gdyby chcieli najechać Seizho, polecieliby bezpośrednio ze stolicy.

— Uczą się od nas — stwierdził Mondi i poprawił ciemne okulary, którymi chronił oczy dostosowane do nocnego widzenia. — Nasze rajdy muszą być dla nich dotkliwe, skoro sami decydują się na rajd.

— Ale czy to ich jedyny wypad? — zastanawiał się Pezzini. — To może być manewr mylący. Wytrącą z równowagi naszą obronę, a potem gdzie indziej zorganizują większe uderzenie — na przykład na Harzapid i resztki Czwartej Floty, Lord Chen kontemplujący mozaikę na ścianach — jaskrawe okręty śmigające z wormholi — pokręcił głową.

— To nie ma znaczenia, milordowie — stwierdził. — Nie mamy statków zdolnych odeprzeć więcej niż jeden rajd, a poza tym Laredo musi być chronione.

Jestem tylko politykiem, a nie oficerem Floty, myślał, ale nawet ja to wiem. Już sobie wyobrażał serię rozkazów z konwokacji, domagających się, by Flota broniła ich przed Naksydami.

— Bardzo dobrze. Polecimy lordowi Eino, by przesunął swoje siły w tym kierunku, aby w razie potrzeby bronić konwokacji — oznajmił lord Tork.

Tork właśnie dyktował ten rozkaz sekretarzowi Zarządu, kiedy zaświergotała jednostka komunikacyjna sekretarza. Przyszła wiadomość od lorda Eino: Flota Macierzysta już jest w ruchu i kieruje się na Antopone.

Kangas ocenił sytuację podobnie jak Zarząd i doszedł do identycznych wniosków.

Biuletyny nadchodziły niemal co godzinę, więc lord Chen i pozostali członkowie Zarządu byli dobrze poinformowani o ruchach poszczególnych graczy. Dotarcie do Zarafan — podróż zwykle wymagająca miesiąca — zajęło Naksydom dziesięć dni. Po przybyciu zniszczyli kilka statków cywilnych, którym nie udało się uciec, a potem zażądali poddania planety i spełniono to żądanie. Oczekiwano, że Naksydzi pozostawią jakieś statki w systemie — takie jednostki lojaliści mogliby później zlikwidować — ale Naksydzi zredukowali wściekłe przyśpieszenie i weszli przez wormhol trzy na kurs, który w końcu miał ich doprowadzić do Antopone. Trajektoria wrogiego rajdu stała się obecnie jasna: Zarafan-Antopone-Chijimo, a potem powrót do Zanshaa. To mało ambitne w porównaniu z rajdami w naksydzkim kosmosie, przeprowadzonymi przez Michi, Chen i Altasza. Ale może było to przygotowanie do dalszych działań.

Teraz, kiedy Kangas wiedział, dokąd zmierza wróg, zwiększył przyśpieszenie i skierował się ku Antopone. Jego statki przecięły trasę „Galaktycznego” i dwóch krążowników, uciekających w przeciwną stronę. Kangas chciał przybyć do Antopone przed Naksydami, by bronić urządzeń stoczniowych na pierścieniu planetarnym.

Statki Kangasa były gotowe do walki. Pięć ocalałych z Floty Domowej niecierpliwiło się, by pomścić klęskę pod Magarią, a załogi siedmiu statków Do-faqua były pewne zwycięstwa, gdyż już unicestwiły naksydzką eskadrę przy Hone-bar, macierzystym świecie Lai-ownów.

Kangasowi udało się pierwszemu dotrzeć na miejsce i rozlokować siły między Antopone i nadciągającymi Naksydami. Napastnicy — siedem fregat prowadzonych przez lekki krążownik — natknęli się więc na dwanaście ciężkich krążowników oraz chmary lecących im naprzeciw wystrzelonych pocisków.

W sali konferencyjnej na „Galaktycznym” Zarząd Floty obserwował bitwę dzięki zdumiewająco dokładnym danym, zebranym przez czujniki na pierścieniu Antopone i wyświetlanym w trójwymiarowych obrazach holograficznych. Złudzenie, że obserwują walkę w czasie rzeczywistym, było idealne, i lord Chen wciąż musiał sobie przypominać, że tak naprawdę bitwa odbyła się przed piętnastoma godzinami. Widzieli pociski wystrzelone w cel, który jeszcze nie wychynął z wormholu, naksydzką eskadrę wchodzącą „na gorąco”, gdy wokół tłukły radary i dalmierze laserowe, a potem gorączkowe salwy przeciwpociskowe i manewry, gdy naksydzki dowódca przebudowywał swą formację.

— Naksydzi sikają już w portki — powiedział Pezzini z satysfakcją.

— Nie! — wrzasnął Tork melodyjnym głosem zabarwionym niesamowitymi tonami, jakich lord Chen nigdy wcześniej nie słyszał. Chen wlepił wzrok najpierw w niego, potem w displej.

— Rozlot — zauważył Pezzini. — I to cholernie wcześnie. Zwarta wiązka statków — siły Kangasa — rozdzieliły się i rozleciały na boki jak powłoka eksplodującej bomby.

— Kangas mógł właśnie w tej chwili przegrać wojnę — stwierdził Tork głosem brzęczącym gniewem. — Zhańbił tradycję naszych przodków!

Chen wiedział, że okręty na ogół lecą w sztywnej formacji, która pozwala dowódcy utrzymywać z nimi łączność, ale w pewnej chwili wykonują „rozlot” — oddzielają się od siebie i dzięki temu stanowią bardziej rozproszony cel. Wiedział także, że jego zięć, kapitan Martinez, wymyślił tę nową taktykę w oparciu o zawiłe formuły matematyczne. Lord Tork i inni konserwatywni oficerowie zajadle sprzeciwiali się tym nowym pomysłom.

— To Do-faq zdemoralizował Kangasa! — powiedział Tork. — To on, wcześniej zdemoralizowany przez Martineza, ćwiczył te innowacje! Dowódca Floty padł ofiarą niebezpiecznej mody!

— Flota Macierzysta miała przewagę liczebną — zauważył Pezzini. — Kangas tę przewagę zlekceważył. Gdy jego statki są w ten sposób rozdzielone, każdy walczy na własną rękę.

Chen zachowywał milczenie. Tę bitwę stoczono przed wieloma godzinami — powtarzał sobie w duchu.

Wrogie siły pędzące naprzeciw siebie szybko zmniejszały dystans. Pociski wyszukiwały się w przestrzeni między walczącymi eskadrami, tworząc puchnące obłoki gorącej plazmy i zakłóceń radiowych. Siły Naksydów zniknęły z displeju, skryte przed czujnikami pierścienia Antopone za wybuchem jakiegoś pocisku. Dalsze pociski pomknęły w lukę między pędzącymi eskadrami i plazmowa zasłona poszerzyła się i zgęstniała.

W końcu Flota Macierzysta wleciała w zasłonę i znikła, jakby wymazana niewidzialną dłonią.

— Cholera — zaklął Pezzini raczej bez emocji.

Nikt inny się nie odezwał. Nawet Tork nie znajdował słów.

A potem ekran plazmowy zaczął stygnąć stopniowo na displeju holograficznym pojawiały się mrugnięcia przypominające gromadkę świetlików — to Flota Macierzysta, jeden statek po drugim, z żagwiami odwróconymi teraz od planety. Statki hamowały.

Jeden, dwa, trzy, liczył w duchu lord Chen. Pięć. Osiem! Dziesięć!

Dziesięć ocalałych statków Floty Macierzystej zwierało teraz rozproszony szyk i zbliżało się do wormholu, który ich przerzuci w stronę Zarafan.

Naksydów ani śladu.

— Unicestwiliśmy ich! — krzyknął lord Chen. — To zwycięstwo!

— Do cholery z Kangasem! — powiedział Tork. — Do cholery! Stracił dwa statki!

Dopiero trochę później raport dowódcy eskadry, Do-faqa, dotarł do „Galaktycznego”. Flota Macierzysta unicestwiła osiem wrogich statków i straciła dwa swoje.

A jedną z ofiar był statek flagowy. Lord Eino Kangas zginął, dając Flocie Macierzystej jej jedno, jedyne zwycięstwo.


* * *

Rankiem wysłano zaproszenia do wszystkich starszych podoficerów. Kapitańskiego zaproszenia na drinka — na godzinę przed kolacją — nie można było odrzucić, nie naruszając zwyczajów służby. Toteż nikt go nie odrzucił. Ostatnia potwierdzająca odpowiedź nadeszła kilka minut po rozesłaniu zaproszeń.

Dramatyczna próba — myślał Martinez. Kulminacyjna scena.

Podoficerowie weszli do jadalni mniej więcej jednocześnie: pyzaty Gawbyan z malowniczymi sumiastymi wąsami, ostrzyżony jak spod miski Strode, krzepka Francis, chudy, nerwowy Cho. Niektórych zdziwił widok statkowego sekretarza, Marsdena, z kompnotesem w ręku.

Goście ustawili się według starszeństwa, najwyżsi stopniem stanęli obok Martineza u szczytu stołu. Gulik był po prawej kapitana, naprzeciw kucharza Yau; następną parę tworzyli Gawbyan i Strode, jeden wąsacz naprzeciw drugiego; potem stały Zhang i Nyamugali. Na końcu stołu stała zdegradowana Francis.

Martinez chwilę wszystkich obserwował. Francis miała zamyśloną i zatroskaną minę, wzrok kierowała wszędzie, tylko nie na niego. Yau wyglądał tak, jakby z najwyższą niechęcią oderwał się od swej kuchni. Strode patrzył zdeterminowany, jak gdyby czekało go jasno postawione, ale niezupełnie miłe zadanie, Gulik zaś, tak nerwowy w czasie inspekcji, teraz był w niemal radosnym nastroju.

Martinez uniósł kieliszek. Bladozielone wino kołysało się w ołowiowym krysztale kapitana Fletchera, rzucając na zgromadzone towarzystwo perełki oliwinowego światła.

— Za Praxis — powiedział.

— Za Praxis — powtórzyli chórem i wypili.

Martinez przełknął wino i usiadł. Inni poszli za jego przykładem, z Marsdenem włącznie, który usiadł sam na stronie i przełączył kompnotes na zapis. Uniósł pisak i przygotował się do robienia poprawek w notatnikowej transkrypcji rozmowy.

— Możecie cały czas sobie dolewać — zapraszał Martinez, wskazując głową rozstawione na stole karafki. — Posiedzimy tu przez pewien czas i nie chcę, by wyschło wam w gardłach.

Na drugim końcu stołu ozwały się wdzięczne pomruki i dłonie sięgnęły po wino.

— Przyczyną, dla której to spotkanie może chwilę potrwać — wyjaśnił kapitan — jest fakt, że tak samo jak na ostatnim zebraniu, chodzi mi o prowadzenie dokumentacji.

Jego goście chwilę milczeli, a potem chóralnie westchnęli.

— Jeśli chcecie, wińcie za to kapitana Fletchera. Kierował „Prześwietnym” w bardzo osobisty i charakterystyczny sposób. W czasie inspekcji zadawał pytania i oczekiwał, że znacie odpowiedzi, ale nigdy nie pytał o żadną dokumentację. Nigdy nie sprawdzał formularza 77-12 i nigdy nie kazał go sprawdzić żadnemu oficerowi.

Martinez popatrzył na swój kieliszek i pchnął go lekko kciukiem i palcem wskazującym, ustawiając go na jakiejś wyimaginowanej linii biegnącej przez pokój.

— Jednak brak dokumentacji stwarza pewien problem. Dla umysłów określonego typu ten brak oznacza zyski. — Poczuł, jak Yau z lewej sztywnieje, a Gulik lekko się wzdryga.

— Kapitan Fletcher — ciągnął Martinez, starannie dobierając słowa — w końcu wiedział tylko to, o czym mu powiedzieliście. Jeśli to, co mu powiedziano, było do przyjęcia, jak mógł się przekonać, czy nie ściemniacie? Tym bardziej że normy obowiązujące we Flocie wymagają, by sprzęt spełniał z nadwyżką wszystkie rozsądne kryteria jakości. Politycy od stuleci narzekają, że to marnowanie pieniędzy, ale Zarząd Floty zawsze wymagał dużego marginesu niezawodności, i uważam, że miał rację.

— Oznaczało to jednak — kontynuował — że przy niewielkich dodatkowych zabiegach konserwacyjnych kierownicy działów mogli pozostawiać poszczególne części i nie wymieniać ich przez czas o wiele dłuższy niż nakazująspecyfikacje.

Po raz pierwszy podniósł wzrok i zobaczył, że Strode patrzy na niego z namysłem, jakby przewartościowywał na nowo wszystkie swoje dotychczasowe opinie o Martinezie. Francis patrzyła prosto przez siebie, siwiejące włosy częściowo zakrywały jej twarz. Cho wyglądał na rozgniewanego. Gulik zbladł. Martinez widział, jak żyła szyjna podoficera pulsuje w rytm tętna. Gdy zobaczył, że kapitan mu się przygląda, sięgnął po kieliszek i mocno pociągnął wina.

— Jeśli ktoś utrzyma na chodzie stare części i wie, do kogo się zwrócić, może sprzedać części zapasowe i dostanie za to mnóstwo pieniędzy. Takie rzeczy jak dmuchawy, chłodnice i pompy mogą przynieść niezły zysk. Wszyscy chętnie kupią sprzęt Floty. Jest niezawodny, wytrzymały, konstruowany z zapasem. I jest nowy, jeszcze nie rozpakowany.

Spojrzał na nachmurzoną twarz Francis.

— Sprawdziłem pompę turbinową, która zawiodła przy Arkhan-Dohg. Wziąłem właściwy numer seryjny, nie ten, który usiłowała mi wepchnąć sprzętowiec Francis, i zobaczyłem, że pompa powinna być wymieniona trzy lata temu. Ktoś ją wykorzystywał długo po terminie, kiedy powinna być sprzedana na złom.

Martinez odwrócił się do Gulika. Po twarzy zbrojeniowca spływał pot. Wyglądał równie źle, jak tamtego ranka podczas ostatniej inspekcji Fletchera, gdy kapitan szedł sztywno ku niemu z dyndającym u pasa nożem.

— Sprawdziłem również numer seryjny działa antyprotonowego, które zawiodło podczas tej samej bitwy, i odkryłem, że powinno być wycofane trzynaście miesięcy wcześniej. Mam nadzieję, że nowe działo nie zostało sprzedane komuś, kto chciał je wykorzystać jako broń.

— To nie ja — zaskrzeczał Gulik i wytarł pot z górnej wargi. — Zupełnie nic o tym nie wiedziałem.

— Ktokolwiek to zrobił — podjął Martinez — nie miał zamiaru narażać statku. Nie prowadziliśmy wojny. „Prześwietny” dokował w Harzapid od trzech lat i nawet nie zmienił miejsca postoju. Ciężki sprzęt wędrował cały czas ze statku i na statek, przez zamknięte pomieszczenie magazynowe, gdzie można było go zamienić bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. By uruchomić ten system, potrzeba było dostępu do magazynu. Również trzeba było korzystać z usług pierwszorzędnego mechanika z kompletnie wyposażonym warsztatem, by wyremontować stary sprzęt przed jego zainstalowaniem.

Strode odwrócił się i popatrzył na mistrza mechanika. Zaciśnięte wargi Gawbyana tworzyły na jego mięsistej twarzy cienką linię. Wąsy ułożyły się niczym kły. Wielką dłoń o tłustych palcach zacisnął na nóżce kieliszka.

— Na razie wszystko jest w porządku — rzekł Martinez. — Nasza wesoła banda przestępców osiąga zyski. Ale potem dobrali sobie partnerów. A ci partnerzy to Naksydzi.

Ta wiadomość zaskoczyła kilku oficerów. Yau i Cho wpatrywali się w Martineza, Strodowi opadła szczęka.

— Ściślej mówiąc, naksydzka fregata „Poszukiwacz”, która dokowała obok „Prześwietnego” na stacji pierściennej. Sądzę, że zanim ktoś wspomniał o możliwościach wspólnych zysków, banda spotykała naksydzkich podoficerów na gruncie towarzyskim. A potem zaczęto korzystać z urządzeń obu statków i wymieniać między sobą części. W ten sposób sprzęt z „Poszukiwacza” znalazł się w końcu na pokładzie „Prześwietnego”. Następnie aby wymieniać części, trzeba było wymienić również kody dostępu do obszarów magazynowych. A to już tak dobrze nie poszło, ponieważ zaangażowani w to Naksydzi jakoś zdobyli dodatkowe kody do pomieszczeń przechowywania antyprotonów — może wymyślili wiarygodną historię, że muszą wymieniać butle do antyprotonów albo po prostu ukryli kamerę, która mogła obserwować zamek, zarejestrowali kombinację — i w rezultacie na krótko przed naksydzką rebelią wszystkie nasze butle do antyprotonów zostały wymienione na puste.

Zaimek „nasze” został użyty rozmyślnie, mimo że Martineza wtedy nie było. Podczas wojny jesteśmy „my” i „oni”, i Martinez chciał wyraźnie podkreślić, kto jest kim.

— W rezultacie „Prześwietny” był bezradny podczas bitwy i nie mógł pomóc naszym towarzyszom. Jestem przekonany, że wszyscy pamiętacie, jak to było.

Pamiętali. Martinez obserwował, jak jeszcze raz przeżywają swoją bezradność, jak gniew plami im twarze, jak mięśnie szczęk zaciskają się na wspomnienie upokorzenia.

— Sukinsyny — powiedziała Nyamugali. W jej oczach płonęła nienawiść. — Sukinsyny — powtórzyła.

„My” i „oni” — pomyślał Martinez. Bardzo dobrze, sygnalisto.

— „Prześwietny” przeżył bitwę, choć nie dzięki złodziejom — kontynuował Martinez. — Ale naksydzka rebelia postawiła przed nimi problem. Przed wojną byli przestępcami, lecz teraz, gdy wymieniono strzały, stali się zdrajcami. I choć kary za kradzież pod rządami Praxis mogą być okropne, kara za zdradę jest o wiele, wiele gorsza. Problemy złodziejów wzrosły, kiedy pewien oficer rozpoczął osobiste śledztwo. Chciał na własną rękę dojść, dlaczego butle do antyprotonów okazały się puste. Może pod wpływem urazów zaczęła go prześladować obsesja, a może kiedy biegł do pomieszczeń magazynowych, aby zabrać butle, zobaczył coś, co wzbudziło jego podejrzenia. Kiedy Kosinic zaczął przeprowadzać własne inspekcje sprzętu — podnosił luki dostępu i sprawdzał komory maszynowni — stało się jasne, że znajdzie dowody, które zdemaskują naszą statkową klikę. Dlatego Kosinic musiał umrzeć.

— To zrobił Thuc. — Z gardła Gawbyana wydobył się na wpół zduszony skrzek. — Thuc zabił Kosinica z powodu kultu. Sam pan to mówił.

— Miałem rację, a jednocześnie myliłem się — odparł Martinez. — Thuc rzeczywiście zabił Kosinica, ale nie dlatego, że Thuc był wyznawcą kultu. Kosinic został zabity, gdyż Thuc był złodziejem, a być może nie działał sam.

Na chwilę zapadła cisza. Gdzieś przy końcu stołu główny specjalista danych, Zhang, odstawiła swój kieliszek wina, ale zaraz sięgnęła po butelkę i znowu go napełniła.

— Śmierć Kosinica uznano za przypadkową — ciągnął Martinez. — Wszystko szło spiskowcom dobrze, aż stała się najgorsza z możliwych rzeczy. Sam kapitan Fletcher nabrał podejrzeń. Może teraz on się zastanawiał, dlaczego w całej Czwartej Flocie jedynie jego butle do antyprotonów okazały się puste, może zaczął zdawać sobie sprawę ze słabości swego systemu inspekcji, a może po prostu poczuł się urażony, gdy odkrył, że grupa szulerów złożona z wyższych podoficerów każdego wieczora obdziera rekrutów ze skóry.

Martinez zauważył, że oskarżenie okazało się celne. Nawet ci, co nie brali udziału w grach, musieli o nich wiedzieć, i większość z nich miała na tyle przyzwoitości, by poczuć się nieswojo.

— Kapitan Fletcher był człowiekiem dumnym. Jego duma ucierpiała, gdy jego statek został w decydującej bitwie bez broni. Taki fakt spowodowałby wszczęcie oficjalnego śledztwa, gdyby mniej potrzebowano „Prześwietnego” albo gdyby Fletcher był mniej ustosunkowany. Nie wiem. Fakt, że statek nie tylko został upokorzony przy Harzapid, ale że był siedzibą gangu zdradzieckich złodziejów, zadał kolejny cios dumie kapitana. Każde oficjalne dochodzenie ujawniłoby, jak bardzo kapitan Fletcher stracił panowanie nad sytuacją. To zniszczyłoby zarówno jego dumę, jak i karierę. Więc kapitan Fletcher postanowił własnoręcznie uporać się z problemem. Powołując się na swój kapitański przywilej, zabił Thuca. Bez wątpienia chciał również pozabijać pozostałych przestępców.

— Nie należałem do żadnej szajki — oznajmił nagle Gulik. — Fletcher miał okazję zabicia mnie, a nie zrobił tego.

Martinez spojrzał na zbrojeniowca i powoli pokręcił głową.

— Fletcher obejrzał twój rachunek bankowy i zobaczył, że jesteś bankrutem. Nie przypuszczał, że jesteś złodziejem, gdyż nie widział żadnych dochodów. Ale kiedy sprawdziłem, jak zmieniały się sumy na twoim koncie, zobaczyłem, że najwyraźniej należysz do szajki i że jesteś także nałogowym hazardzistą. Pieniądze przeciekają ci przez palce niemal w takim samym tempie, w jakim je zarabiasz.

W oczach Gulika płonęła rozpacz. Wydzielał dziwny zapach — pot, strach i alkohol zionęły z jego porów.

— Nigdy nikogo nie zabiłem. Nie miałem z tym nic wspólnego.

— Ale wiesz, kto zabijał — odparł Martinez. — Ja… — zaczął Gulik.

— Cicho! — warknęła Francis i spojrzała gniewnie na Gulika. — Nie widzisz, co on robi? Próbuje nas nastawić przeciwko sobie. — Jej wściekły wzrok omiótł po kolei wszystkich podoficerów. — Próbuje nas podzielić! Stara się nas przestraszyć, byśmy zaczęli wzajemnie się oskarżać! — Wydęła wargi i popatrzyła na Martineza. — Wszyscy wiemy, kto naprawdę zabił Fletchera. Człowiek, który zajął jego miejsce!

Spojrzała na innych szefów wydziałów i warknęła:

— Wszyscy wiemy, jak Martinez został kapitanem! Ożenił się z brzydką bratanicą dowódcy eskadry, a potem rąbnął Fletchera w głowę, by móc przejąć statek. A kiedy Phillips to odkrył, kazał go aresztować i zamordować, by nie gadał.

Martinez próbował opanować przypływ adrenaliny w żyłach. Starannie przycisnął dłonie do blatu, by zapobiec ich drżeniu. Spojrzał na Francis i słodko się uśmiechnął.

— Niezły blef, Francis — powiedział. — Jeśli sobie życzysz, możesz wnieść oskarżenie. Ale lepiej, żebyś miała dowody. I lepiej, żebyś przygotowała wyjaśnienie, jak dmuchawy z „Poszukującego” trafiły w końcu na pokład ósmy, luk dostępu cztery.

Patrzyła przez chwilę z nienawiścią prosto w jego oczy, a potem odwróciła wzrok.

— Pieprzeni oficerowie! Pieprzeni parowie!

Zapadła cisza. Martinez przemówił, starając się nie podnosić głosu.

— A więc Fletcher musiał umrzeć. Kiedy zabójcy się go pozbyli, znowu mogli sobie pogratulować szczęścia. Zgubiło ich tylko to, że zająłem miejsce Fletchera i uparłem się, by każdy wydział wypełnił formularz 77-12.

Pozwolił sobie na uśmieszek.

— Spiskowcy musieli uzgodnić, jak stawić czoło nowym okolicznościom. Gdyby 77-12 zawierały ścisłą informację, mogłyby ujawnić przestarzałe wyposażenie i wskazać „Poszukującego”, natomiast oszustwo w logach mogłaby zdemaskować jakaś kontrola.

Podniósł wzrok na Francis.

— Przykry przypadek sprzętowca Francis pokazał, że fałszowanie logów jest szaleństwem. Tak więc inni podali prawdziwą informację i mieli nadzieję, że nikt nigdy nie sprawdzi historii sprzętu. — Martinez wzruszył ramionami. — Poświęciłem na to trochę czasu, ale ją sprawdziłem.

Omiótł wszystkich wzrokiem.

— Uważam, że wszystkie wydziały ze sprzętem z „Poszukującego” są kierowane przez któregoś z winnych. Sprawdziłem wystarczająco wiele, by stwierdzić, że maszyny z „Poszukującego” są w byłym wydziale Thuca, wydziałach Gulika i Francis.

Francis z pogardą odwróciła głowę. Gulik wyglądał tak, jakby ktoś właśnie rzucił mu na kolana jadowitego węża.

— Nie mogli zrobić niczego bez ciebie — zwrócił się Martinez do Gawbyana — więc również jesteś winny.

Wargi Gawbyana, dotychczas zaciśnięte w cienką linię, powróciły do pierwotnego stanu.

— Naksydzi — powiedział. — Naksydzcy inżynierowie mogli to zrobić.

Martinez musiał przyznać, że to możliwe, choć mało prawdopodobne.

— Twoje konto w kantynie zostanie dokładnie sprawdzone i zobaczymy, czy otrzymujesz takie same zagadkowe wpłaty, jak twoi towarzysze. Jeśli o mnie chodzi, byłby to wystarczający dowód.

— Nikogo nie zabiłem — wtrącił gwałtownie Gulik. — Nie chciałem w tym brać udziału, ale oni mnie namówili. Powiedzieli, że mogę odzyskać trochę pieniędzy, które straciłem w grze w karty.

— Zamknij się, tchórzliwy szczurzy pysku — powiedziała Francis, ale bez emocji, jakby już straciła zainteresowanie tym, co się tutaj dzieje.

— Gawbyan i Francis zabili kapitana! — krzyczał Gulik. — Fletcher już pokazał, że nie ma zamiaru mnie zabijać. Nie miałem powodu, by chcieć jego śmierci!

Francis rzuciła zbrojeniowcowi spojrzenie całkowitej pogardy, ale nic nie powiedziała. Wielkie dłonie Gawbyana zacisnęły się w pięści.

Martinez pomyślał: gdyby to był jeden z dramatów doktora An-ku, za którym tak przepada Michi, właśnie w tej chwili zabójcy wyciągnęliby broń i z zamiarem mordu rzucili się na mnie albo wzięliby zakładników i próbowali negocjować warunki wyjścia z sytuacji. Ale nic podobnego nie nastąpiło.

Martinez natomiast wezwał Alikhana. Ordynans wyszedł z kuchni, a wraz z nim Garcia i czterej żandarmi, wśród nich służący kapitana, Ayutano i Espinoza. Wszyscy, nawet Alikhan, mieli paralizatory i broń przy pasie.

— Gawbyan, Gulik i Francis — powiedział Martinez. — Weźcie ich pod klucz.

Całą trójkę skuto. Nie stawiali oporu, choć Francis obrzuciła Alikhana pogardliwym spojrzeniem.

— Chwileczkę, kapitanie — powiedział Gulik, gdy prowadzono go ku drzwiom. — To nie fair! Oni mnie zmusili.

Martinez czuł, jak odpływa z niego wielkie napięcie. Podniósł kieliszek, pociągał mocno i postawił kieliszek z powrotem na stole. Z pewnością właśnie teraz zasługiwał na drinka. Spojrzał na pozostałych podoficerów.

— Na tym statku przekroczono pewne granice — oznajmił. — Czworo starszych podoficerów zawiązało spisek, by obrabować rekrutów z ich zarobków, i nikt się nie poskarżył, nikt nic nie powiedział i nikt w tej sprawie nic nie zrobił. Ci sami podoficerowie nawiązali szerokie kontakty, by sprzedawać własność Floty, i wielokrotnie narazili statek na niebezpieczeństwo. Z powodu tej czwórki przy Harzapid zginęli ludzie. Chodzi nie tylko o podoficerów. Kapitan Fletcher również przekroczył pewne granice i być może dlatego inni myśleli, że jest to dopuszczalne.

Spojrzał na pozostałych gości. Cho i Zhang wyglądali na rozgniewanych. Nyamugali sprawiała wrażenie, że zaraz się rozpłacze.

— Jeśli ktoś z was brał udział w którejś z tych machinacji, muszę to wiedzieć w tej chwili — oznajmił. — Wierzcie mi, lepiej wyjdziecie na tym, gdy przyznacie się sami, niż gdy ja to odkryję. Dotychczas dokonałem tylko wyrywkowego sprawdzenia logów, nie przeglądałem starannie zapisów operacji finansowych. Ale zrobię to. Teraz, kiedy wiem, czego szukać, bardzo szybko zdobędę te informacje.

Nastąpiła cisza, a potem Amelia Zhang zwróciła się do Martineza.

— W moim wydziale nie znajdzie pan żadnych uchybień, milordzie. Może pan sprawdzić moje finanse i zobaczyć, że utrzymuję się z pensji, a większość pieniędzy wydaję na czesne moich dzieci.

— Mój wydział też jest czysty — powiedział Strode i potarł knykciem wąs. — Sfałszowałem swój log, przyznaję, ale nie jestem taki jak tamci, zwłaszcza Thuc i Francis. Nigdy ich nie posłuchałem, kiedy mnie namawiali do takiego zarabiania pieniędzy.

Martinez kiwnął głową.

— Los „Prześwietnego” zależy od was wszystkich — rzekł. — Jesteście ważniejsi dla tego statku niż oficerowie. Jesteście wszyscy profesjonalistami, dobrymi profesjonalistami. Wiem, że tak jest, ponieważ w innym wypadku nie byłoby was u kapitana Fletchera. Ale tamci to wrogowie. Rozumiecie?

Miał wrażenie, że w swojej karierze wygłaszał już lepsze mowy. Ale miał również nadzieję, że udało mu się stworzyć niezbędną w czasie wojny linię podziału — podziału na „nas'” i „ich”. Ci, którym właśnie przykleił etykietkę „my”, to ludzie, których bardzo potrzebował. „Prześwietny” nie został okaleczony w walce, ale został ugodzony w serce, i pozostali podoficerowie będą odgrywali istotną rolę w procesie gojenia. Mógł kazać wywlec zabójców z łóżek i zamknąć ich w pace, ale nie wywarłoby to takiego wrażenia na ich kolegach — uznaliby to za akcję spowodowaną widzimisię jakiegoś oficera, a Martinez tego nie chciał. Chciał zademonstrować wobec kolegów, do jakiego stopnia zabójcy byli winni i jak wyglądała w szczegółach ich zdradziecka działalność. Jak długo trwała i na jak wielkie niebezpieczeństwo narazili statek. Pragnął oddzielić „ich” od „nas”.

Poczuł nagłe znużenie. Wykonał wszystko, co sobie zaplanował, i powiedział znacznie więcej niż zamierzał. Odepchnął fotel i wstał. Pozostali zerwali się i stanęli na baczność.

Martinez wzniósł kieliszek.

— Za Praxis — powiedział i wszyscy powtórzyli to chórem. Spełnił toast, inni za nim.

— Nie zatrzymuję was — rzekł. — Z nowymi szefami wydziałów porozmawiam jutro rano.

Patrzył, jak gęsiego wychodzą, a kiedy już zniknęli, sięgnął po butelkę i znowu napełnił kieliszek. Wypił połowę jednym długim haustem, a potem zwrócił się do Alikhana.

— Powiedz Perry'emu, że kiedy już złożę raport dowódcy eskadry, zjem kolację w gabinecie.

— Tak jest, milordzie.

Alikhan odwrócił się i odmaszerował, poprawiając pas z bronią i pałką. Martinez spojrzał na Marsdena.

— Wszystko pan nagrał?

— Tak jest, milordzie.

— Proszę wyłączyć nagrywanie.

Marsden usłuchał. Stał, łysy i niewzruszony, czekając na następny rozkaz Martineza.

— Przepraszam za Phillipsa.

W oczach mężczyzny pojawiło się zaskoczenie.

— Milordzie?

— Wiem, że gdyby pan mógł, ocaliłby go pan.

Na twarzy Marsdena przez chwilę malowało się zaskoczenie, ale zaraz je opanował i znowu pojawiła się obojętność.

— Milordzie, jestem pewien, że pana nie zrozumiałem.

— Macie swój system sygnalizacji gestami dłoni i tak dalej, prawda? Przekazałby pan Phillipsowi ostrzeżenie, gdyby akurat nie wypadła mu wachta w sterowni. — Martinez zaczerpnął powietrza i westchnął. — Szkoda, że pan tego nie zrobił.

Marsden patrzał na niego przenikliwie piwnymi oczyma, ale milczał.

— Jakiś czas temu zorientowałem się, że Thuc mógł być zabójcą, ale nie był narayanistą — oznajmił Martinez. — Wisior z drzewem znaleziono w rzeczach Thuca, ponieważ to pan go tam włożył, kiedy wysłałem pana po jego rzeczy. Wiedział pan, że za chwilę rozpocznę śledztwo w sprawie sekty i jej członków, i chciał pan pozbyć się dowodów. Zdjął pan więc wisior z szyi i położył go obok biżuterii Thuca.

Mięśnie na szyi Marsdena zadrgały. Patrzył na Martineza kamiennym wzrokiem.

— Milordzie, to są czyste spekulacje — odparł.

— Zachodziłem w głowę, dlaczego pan się tak dziwnie zachowuje. Bardzo się pan rozzłościł, kiedy po raz pierwszy wspomniałem o narayanistach, a potem potępił mnie pan, że śmiem obrażać klany Fletcherów i Gombergów. Zmusił mnie pan, bym pana natychmiast przeszukał, choć oczywiście było to już po pozbyciu się wisiora. Pomyślałem wtedy, że jest pan jakimś wyjątkowo egzaltowanym snobem. Nie uświadamiałem sobie, że właśnie obraziłem pańskie najgłębsze wierzenia. Problem polega na tym, że ten wisior pomógł w skazaniu Phillipsa na śmierć. Nie wiedział pan, że jeden z odcisków palców Thuca znaleziono na ciele Kosinica. Ten fakt połączył morderstwa w moim mózgu i narayanizm, i dlatego rozpocząłem akcję szukania sekciarskich zabójców. W ten właśnie sposób członkowie sekt zawsze są przedstawiani w wideonowelach — zabijają ludzi i składają dzieci w ofierze fałszywym bogom. Za dużo tego oglądałem i doszedłem do błędnych wniosków. Zapomniałem, że narayanizm to nie jest wiara morderców.

— Nie wiem tego, milordzie. — Marsden ostrożnie dobierał słowa.

Martinez wzruszył ramionami.

— Proszę uwierzyć, że żałuję, iż załatwiłem to w taki sposób. Jestem przekonany, że mi pan nie wybaczy, ale mam nadzieję, że mnie pan zrozumie. — Pociągnął długi łyk wina. — To wszystko, Marsden. Byłbym wdzięczny, gdyby mógł pan skopiować dla mnie to nagranie i jak najszybciej dołączyć je również w formie pisemnej.

Marsden zasalutował. — Tak jest, milordzie.

— Jest pan wolny.

Marsden odwrócił się i odszedł, sztywno wyprostowany. Martinez patrzył na zamykające się za nim drzwi.

Przeprosiny nie zostały przyjęte — pomyślał.

Jeszcze raz pociągnął wina, a potem poszedł do swego gabinetu, odstawił kieliszek na biurko i wyszedł na korytarz.

Czas zameldować się u lady Michi.

Загрузка...