JEDENAŚCIE

Martinez wszedł na mostek. Pod pachą miał hełm, w głowie — mętlik walczący z frustracją. — Obejmuję dowództwo! — powiedział głośno, by go słyszano. — Z rozkazu dowódcy eskadry!

Wszyscy odwrócili głowy tkwiące w kołnierzach skafandrów. Chandra Prasad siedziała w klatce akceleracyjnej. Spod jej czepka z czujnikami wysunął się pukiel kasztanowych włosów.

— Kapitan Martinez obejmuje dowództwo! — ogłosiła.

Martinez podszedł do niej.

— Poruczniku, czy chce pani to potwierdzić u dowódcy eskadry?

W kącikach jej ust dostrzegł rozbawienie.

— Lordzie kapitanie, właśnie dostałam od niej wiadomość, że pan idzie.

Martinez poczuł, że cały dramatyzm sytuacji znika.

— To bardzo dobrze — powiedział.

Chandra pochyliła klatkę do przodu i stanęła na nogach.

— Kurs dwa-dwa-pięć przez zero-zero-jeden — zameldowała. — Przyśpieszenie jeden g, do prędkości 0,341 c. Za sto dziesięć minut zbliżymy się maksymalnie do Termaine. Nie jesteśmy jeszcze na stanowiskach bojowych.

— Wobec tego niech pani ogłosi wezwanie na stanowiska.

— Na stanowiska bojowe! — krzyknęła Chandra.

Rozległ się alarm. Załoganci ze sterowni sięgali do siatek przy fotelach, wyjmowali hełmy i przypinali je do pierścieni w kołnierzach skafandrów.

— Na stanowisku bojowym zwykle zajmuję pozycję przy sygnalizatorze — oznajmiła Chandra, trzymając nad głową przygotowany hełm.

— Więc proszę zająć swoją pozycję, lady Chandra.

— Tak jest, milordzie. — Przechodząc obok Martineza, ściszyła głos: — Szczęście ci sprzyja, kapitanie.

Martinez rzucił jej krwiożercze spojrzenie, ale poszła dalej. Zajął swoje miejsce na fotelu, który kiwnął się pod jego ciężarem. Wpiął się w fotel i ściągnął znad głowy displej.

Włożył hełm i od razu przycichły hałasy ze sterowni — trzeszczenie klatek akceleracyjnych, popiskiwania displejów, żądających uwagi, dalekie dudnienie statkowych silników, natomiast stał się wyrazisty syk wentyla powietrza i zapach poliamidowych uszczelek. Martinez włączył mikrofon skafandra i nastawił go na kanał współdzielony ze stacją sygnałową.

— Kom. Testowanie, testuj — powiedział.

— Słyszę cię, lordzie kapitanie.

Rozejrzał się po mostku. Murale obstalowane przez Fletchera przedstawiały antyczne sceny militarne. Oficerowie na koniach, którzy wyglądali jak poduchy w dziwnych watowanych ubraniach, prowadzili oddziały mężczyzn uzbrojonych w strzelby ze strasznymi długimi nożami na końcach. Poniżej Martinez widział tylko tyły hełmów załogantów, siedzących na swoich pozycjach. Gdyby wcześniej dowodził „Prześwietnym”, znałby wszystkich po nazwisku, a tak znał tylko trzech poruczników i kilka innych osób.

Zastanawiał się, czy wiedzą, dlaczego on tu jest.

Martinez przełączył się na kanał, który umożliwiał mu wysyłanie wiadomości do wszystkich w sterowni, a potem zaczął się zastanawiać. Trudno jest przekazać jakieś informacje, jeśli się ich samemu nie posiada. Postanowił więc wyrażać się jak najprościej.

— Tu kapitan Martinez. Chciałbym was poinformować, że lady dowódca eskadry poleciła mi objąć dowództwo „Prześwietnego”, ponieważ zameldowano, że kapitan Fletcher zachorował. Nie znam szczegółów, ale jestem pewien, że kapitan Fletcher podejmie obowiązki dowódcy, gdy tylko pozwolą na to okoliczności.

Tak, to najbardziej bezbarwne oświadczenie, jakie mógłbym sobie wyobrazić pomyślał. Raczej nie zaspokoiłem ciekawości tej wachty.

Potem powiadomił Michi, że dotarł na mostek. Rozmowę przyjęła adiutant Michi, lady Ida Li, która prawdopodobnie przekazała ją dowódcy.

Wezwał displej taktyczny i zapoznał się z sytuacją. Siły Chen zmierzały w pobliże Termaine, dwie szalupy leciały za wyprzedzającą eskadrą pocisków, Termaine otoczona była chmarą statków odcumowanych z pierścienia i porzuconych. Jeśli dowódca Floty Jakseth, przygotowywał jakiś kontratak, to jeszcze go nie wykonał.

— Lordzie kapitanie? — usłyszał znany głos. Spojrzał na displej i zobaczył zbrojeniowca Husayna.

— Tak, poruczniku?

— Zastanawiam się, czy prawdopodobnie, nie będę musiał uruchomić konsoli uzbrojenia.

Bardzo taktowna uwaga ze strony Husayna; Martinez przyznał mu w myślach kilka punktów. W tej chwili ani on, ani Husayn, ani nikt inny na „Prześwietnym” nie mógł odpalić śmiercionośnej baterii pocisków. Żaden oficer nie mógł tego zrobić, jeśli nie zostały spełnione pewne warunki.

Otóż trzej oficerowie — albo kapitan i dwóch poruczników, albo trójka poruczników — musieli przekręcić swoje klucze, by włączyć konsolę uzbrojenia, a przynajmniej dwa z tych kluczy należało przekręcić w odległych miejscach statku.

W tej sytuacji klucz Martineza był bezużyteczny: nie został skonfigurowany jako klucz oficera liniowego, stojącego w stosownej hierarchii służbowej. Musiał więc zorganizować trzech poruczników.

— Bardzo dobrze, lordzie poruczniku — powiedział. Wezwał pierwszą porucznik, Fulvię Kazakov, która stacjonowała w sterowni pomocniczej, gotowa przejąć dowodzenie statkiem, gdyby sterownia wraz ze wszystkimi starszymi oficerami została rozwalona na strzępy, i kazał jej włożyć klucz razem z Husaynem i Chandrą.

— Obrócić na mój sygnał — rozkazał. — To nie są ćwiczenia. Trzy, dwa, jeden, sygnał.

Displej Husayna pojaśniał, gdy wszystka broń się ożywiła.

— Dziękuję — powiedział Martinez. — Gotowość.

Zapalenie panelu broni było najbardziej dramatycznym wydarzeniem do chwili, gdy trzeba było znowu go zgasić. Dzień pełzł jak artretyczne zwierzę szukające nory, w której mogłoby umrzeć. Tylko od czasu do czasu jedna z ikon na displeju taktycznym poruszała się trochę w którymś kierunku, a potem wszystko zamierało.

Szalupy przeleciały w pobliżu Termaine; ich kamery i czujniki badały pierścień planety, sprawdzały, czy nie ma tam ukrytej broni czy statków. Dane przesyłane były do operatorów czujników w sterowni i sterowni pomocniczej. Porucznik Kazakov zestawiła dane i poinformowała, że wedle wszelkich znaków dowódca Floty, Jakseth, zastosował się do rozkazów lady Michi. Naksydzi budowali w pierścieniu aż sześć okrętów wojennych, ale żaden z nich nie został ukończony; teraz wszystkie odczepiono i puszczono luzem.

Martinez nie musiał więc zabić kilku miliardów ludzi. Zamiast tego, wypowiadając z ulgą każdą sylabę, wydał rozkaz wycelowania w dryfujące okręty i statki cywilne i wysłania w ich stronę niszczących pocisków. Każdy statek z eskadry Chen wysłał taką samą liczbę pocisków, by żaden ze statkowych magazynów zbyt szybko nie opustoszał.

Potem obserwował na displeju rozkwitające wybuchy ekspandujących, nakładających się na siebie kul przegrzanej plazmy, które w jednej chwili przesłoniły Termaine i jej pierścień. Gdy plazma stygła i rozproszyła się, pierścień nadal istniał — dowódca Floty, Jakseth, zapewne z ulgą patrzył na ten widok.

Jeszcze przez pół godziny Martinez obserwował, jak rozwija się sytuacja taktyczna, a potem zapytał Michi o pozwolenie opuszczenia stanowisk bojowych. Tym razem rozmawiał z nią osobiście.

— Udzielam pozwolenia — oznajmiła.

— Co z kapitanem Fletcherem?

— Nie żyje. Chcę, żeby wraz z porucznik Kazakov przyszedł pan do mojego gabinetu, gdy tylko opuścimy stanowiska bojowe.

— Tak, milady. — Czekał, aż lady Michi poda więcej informacji, ale ona milczała.

— Mógłbym spytać, jak umarł kapitan? — powiedział wreszcie. Mógł pójść o zakład, że Fletcher się powiesił.

Odpowiedziała tonem pełnym urazy:

— Upadł i widocznie uderzył głową o kant biurka. Nie wiemy nic więcej, ponieważ jak tylko odkryto jego ciało, musieliśmy zająć stanowiska bojowe. Doktor Xi kazał przenieść ciało do ambulatorium, ale potem sam musiał przejść na stanowisko bojowe, więc nie przeprowadził sekcji zwłok.

— Czy mam to ogłosić załodze?

— Nie. Sama to zrobię. Teraz chcę pana widzieć w swoim gabinecie.

— Tak jest, milady.

Michi wyłączyła się i Martinez przeszedł na kanał, który umożliwiał mu rozmowę z załogą sterowni.

— Opuścić stanowiska bojowe — rozkazał. — Dobrze się spisaliście, wszyscy.

Zdjął hełm i zaczerpnął powietrza pozbawionego zapachu uszczelek. Kiedy wyprzęgał się i wstawał, przez statek niósł się sygnał obwieszczający jego ostatni rozkaz.

— Kto zwykle o tej godzinie ma wachtę? — spytał.

Chandra zdjęła hełm i starła rękawicą z czoła ślady potu.

— Pierwszy, lordzie kapitanie — odparła.

— Porucznik Kazakov ma się teraz stawić w innym miejscu. Poruczniku Prasad, jeśli nie jest pani zbyt zmęczona, byłbym zobowiązany, gdyby objęła pani wachtę pierwszego.

Chandra skinęła głową.

— Tak jest, milordzie.

— Porucznik Prasad obejmuje wachtę! — powiedział Martinez donośnie, by wszyscy usłyszeli.

— Obejmuję wachtę! — powtórzyła głośno Chandra.

Martinez wymaszerował ze sterowni. Kawalerzyści obserwowali go ze ścian nieprzyjaznym, przenikliwym wzrokiem.


* * *

— Mianuję pana dowódcą „Prześwietnego” — oznajmiła Michi. — Jest pan tu jedynym kapitanem.

Martinez wolałby wprawdzie, żeby nie przedstawiła tego w taki sposób, jakby to była ostateczność, ale przecież znów miał dowodzić statkiem. Zalało go przyjemne uniesienie, które zmyło wszelkie niemiłe wrażenia.

— Tak, milady. — Promieniał.

— Proszę mi dać swój kapitański klucz — poleciła.

Zdjął klucz z elastycznej taśmy wokół szyi i podał jej. Michi wsunęła go w szczelinę w biurku i wprowadziła kody.

— Proszę o odcisk kciuka.

Martinez przyłożył kciuk i Michi zwróciła mu klucz. Znowu przyczepił go do taśmy i schował pod bluzą.

— Gratulacje, milordzie — powiedziała Fulvia Kazakov. Siedziała obok Martineza. Ciemne włosy tradycyjnie związała z tyłu głowy, ale ponieważ przebierała się w pośpiechu po zejściu ze stanowiska bojowego, nie miała czasu wetknąć w węzeł dwóch inkrustowanych pałeczek.

— Dziękuję — odparł i nagle uświadomił sobie, że nie powinien tak promieniować szczęściem. — To przykre, że awans nadszedł po takiej tragedii — dodał.

— Właśnie. — Michi dotknęła panelu komunikacyjnego. — Jest tam jeszcze Garcia?

— Tak, milady — zgłosiła się Vandervalk, jej ordynans.

— Przyślij go tutaj.

Wszedł Garcia, sprzętowiec pierwszej klasy. Zasalutował. Pod luźnym nadzorem oficera żandarmerii Garcia pełnił rolę szefa wszystkich trzech statkowych policjantów. Ten pulchnawy wąsaty młodzieniec najprawdopodobniej nigdy przedtem nie był w tym gabinecie — jego wzrok wędrował od ornamentów żłobkowanych brązowych kolumn do brązowych rzeźb nagich Terranek z koszami owoców, ślizgał się po ściennych malowidłach przedstawiających wytworne ludzkie postacie na tle krajobrazu z fantastycznymi zwierzętami.

— Czy skończyłeś dochodzenie? — spytała Michi.

— Przesłuchałem personel kapitana Fletchera — odparł Garcia. — Nie mogłem z wszystkimi widzieć się osobiście, ale rozmawiałem z nimi przez komunikator, gdy byli na stanowiskach bojowych.

— Proszę więc o raport.

Garcia spojrzał na displej mankietowy, gdzie z pewnością miał szczegółowe notatki.

— Wczoraj kapitan pracował z chorążym Marsdenem mniej więcej do 2501 — powiedział. — Ostatnią osobą, która go widziała, był jego ordynans Narbonne. Pomógł mu się rozebrać, wziął jego mundur i buty do czyszczenia. To było około 2526.

Garcia odchrząknął, dając do zrozumienia, że czeka na pytania, ale nikt ich nie zadał.

— Narbonne wrócił o 0526 dziś rano, by obudzić kapitana. Przyniósł mundur i chciał mu pomóc go założyć, ale gdy wszedł do pokoju, zobaczył, że kapitana nie ma w łóżku. Przypuszczał, że kapitan Fletcher pracuje w swoim gabinecie, więc powiesił mundur przy łóżku i wrócił do swego pokoju, aby czekać na wezwanie.

Kilka minut później Baca, kucharz kapitana, przyniósł śniadanie do pokoju stołowego. Nie zastał tam kapitana, ale to nie było nic niezwykłego i Baca też się wycofał.

— Nikt z nich nie zajrzał do gabinetu? — spytała Michi.

— Nie. Kapitan nie lubi… nie lubił, gdy mu przeszkadzano w pracy.

— Proszę kontynuować.

— Około 0601 Baca wrócił i zobaczył, że śniadanie jest nietknięte. Wiedział, że wkrótce będziemy iść na stanowiska bojowe, więc zawołał kapitana Fletchera, by zapytać, czy chciałby coś zjeść, a gdy nie dostał odpowiedzi, wszedł do gabinetu i znalazł kapitana martwego.

Garcia znów zakasłał, robiąc w swoim sprawozdaniu dogodną przerwę na zadawanie pytań. Tym razem Michi z niej skorzystała.

— I co wtedy zrobił Baca?

— Wezwał Narbonne. Naradzili się i postanowili wezwać mnie.

— Ciebie? — spytał Martinez, zaskoczony. — Dlaczego wezwali żandarmerię? Podejrzewali przestępstwo?

Garcia wydawał się zakłopotany.

— Chyba obawiali się, że mogą być obwinieni o śmierć kapitana. Chcieli, żebym tam był i zapewnił, że nie obarczy się ich odpowiedzialnością.

Martinez uznał to za wiarygodne.

— Przybyłem na miejsce o 0614 — ciągnął Garcia. — Kapitan był zimny, na pewno nie żył już od pewnego czasu. Wezwałem doktora i noszowych, a potem skontaktowałem się z lady Michi. — Spojrzał na dowódcę eskadry. — Pani kazała mi prowadzić dochodzenie. Powiedziałem Bacy i Narbonne, żeby wrócili do pokoju ordynansa i poczekali na doktora. Gdy przybył doktor, stwierdził, że kapitan nie żyje, i zabrał ciało do ambulatorium. Rozejrzałem się po pokoju i… było oczywiste, co się stało.

— A mianowicie? — spytała Michi.

— Kapitan Fletcher wstał z łóżka w nocy i podszedł do swojego biurka, gdzie upadł i uderzył się w głowę. Na jego prawej skroni widniała wyraźna rana. Na biurku była krew i włosy, do blatu przywarł kawałek skóry.

Z jakiegoś powodu Garcia miał trudności z wymówieniem słowa „przywarł” — udało mu się dopiero za trzecim razem.

— Przypuszczam, że kapitan stracił równowagę, gdy statek zmieniał dziś rano kurs. O 0346 była chwila nieważkości, i gdy znów przyśpieszyliśmy, kapitan został zaskoczony. Albo może unosił się w pokoju, gdy nagle wróciło ciążenie. Doktor Xi mógłby chyba potwierdzić godziny.

Michi zauważyła kątem oka, że Martinez ma zdziwioną minę.

— Kapitanie Martinez, ma pan jakieś wątpliwości?

— Nie, milady — odparł szybko. — Przypomniało mi się tylko, że obudziłem się, gdy zmieniano kurs. Zastanawiam się, czy… czegoś nie słyszałem.

Szukał w pamięci, ale nie zdołał sobie przypomnieć, co mogło go obudzić.

— Najprawdopodobniej zbudził pana alarm zerowej grawitacji — powiedziała Kazakov.

— Bardzo możliwe, milady.

Michi znów zwróciła się do Garcii.

— Czy kapitan był ubrany?

— Nie, milady. Miał na sobie piżamę, szlafrok i kapcie.

— Nie mam więcej pytań — oznajmiła. Spojrzała na Martineza i Kazakov. — Coś jeszcze?

— Mam pytanie — rzekł Martinez. — Czy zauważył pan, nad czym kapitan pracował?

— Pracował?

— Skoro był w swoim gabinecie, to chyba nad czymś pracował.

— Nad niczym nie pracował. Displej nie był włączony, a na biurku nie było żadnych dokumentów.

— A gdzie był jego kapitański klucz?

Garcia otworzył usta, zamknął je i znów otworzył.

— Nie wiem, milordzie.

— Czy był wsunięty w blat?

— Raczej nie.

Martinez spojrzał na Michi.

— To wszystko, jak sądzę — powiedział.

— Dziękuję, Garcia — rzekła Michi.

Szef statkowych policjantów zasalutował i wyszedł. Michi spojrzała na Martineza.

— Celna uwaga o kluczu kapitana. Ma dostęp praktycznie do wszystkiego. — Odwróciła się do biurka i zaczęła wprowadzać kody. — Skasuję przywileje klucza.

Okazało się, że nie jest to konieczne. Przyszedł doktor Xi z raportem i położył przed Michi klucz Fletchera — plastikowy pasek na elastycznej taśmie.

— Znalazłem taśmę owiniętą wokół nadgarstka.

Lord Yuntai Xi, niski mężczyzna z brzuszkiem, miał starannie utrzymaną białą brodę i sięgające za kołnierz przetykane siwizną włosy. Jego brązowe oczy patrzyły smutno. Klan Xi był klientem Gombergów, a doktor znał kapitana od małego.

— Ponieważ kilka ostatnich godzin spędziliśmy na stanowiskach bojowych — kontynuował monotonnym głosem — mogłem przeprowadzić tylko powierzchowne dochodzenie. Po prawej stronie czaszki jest znaczne wgniecenie, skóra jest rozerwana. Pęknięcie czaszki to oczywista przyczyna śmierci. Innych ran nie ma. Wykonałem małe nacięcie pod żebrami z prawej strony i włożyłem do wątroby termometr. Na podstawie pomiaru stwierdzam, że śmierć nastąpiła o 0401, z dokładnością do półgodziny. Martinez pomyślał, że 0401 to zaledwie siedem minut po zmianie kursu, która mogła spowodować upadek i śmierć kapitana.

— Dziękuję, lordzie doktorze — powiedziała Michi. — Wobec wątpliwości, które z pewnością się zrodzą, należy dokonać sekcji zwłok.

Xi zamknął oczy i westchnął.

— Tak jest, milady.

Gdy wyszedł, Michi wzięła klucz Fletchera i zamyśliła się, trzymając w dłoni cienki plastikowy pasek.

— Czy chce pani, żebym złożył oświadczenie w obecności załogi? — spytał Martinez.

— Nie, ja to zrobię. — Wrzuciła klucz do śmieci. — Co za tragiczny zbieg okoliczności.

— Tak, milady — potwierdziła Kazakov. Miała zamyśloną minę.

— Zbieg okoliczności? — spytał Martinez.

— Najpierw Kosinic — wyjaśniła Kazakow — a potem kapitan Fletcher.

Kosinic był pierwszym oficerem taktycznym lady Michi. Umarł na początku podróży z Harzapid do Zanshaa. Dołączywszy do rodziny Chenów, Martinez wskoczył na jego miejsce.

— Zbieg okoliczności? — powtórzył. — Nie rozumiem, co pani ma na myśli. Sądziłem, że Kosinic zmarł wskutek ran odniesionych pod Harzapid.

— Nie. — Michi patrzyła gniewnie. — Upadł i rozbił sobie głowę.


* * *

Martinez wrócił do swojej kabiny, a tam Alikhan i inni dwaj ordynansi już pakowali jego rzeczy. Kapitan przystanął w drzwiach.

— Milordzie, przypuszczam, że przenosimy się do kabiny kapitana — powiedział Alikhan.

— Chyba tak. — Jego dotychczasowe plany nie sięgały aż tak daleko.

Nie miało również sensu dociekanie, w jaki sposób Alikhan dowiedział się o tym, że miejsce w kapitańskiej kwaterze zostało opuszczone. Choć oficjalnie nie ogłoszono śmierci Fletchera, z pewnością wszyscy na statku już o tym wiedzieli.

— Usunęliśmy naszywki sztabowe ze wszystkich pańskich bluz, z wyjątkiem tej, którą ma pan na sobie — powiedział Alikhan. — Milordzie, czy mógłby pan dać mi swoją bluzę?

Martinez odpiął kołnierzyk i wszedł do kabiny sypialnej. Alikhan z kolegami prawie ukończyli pracę — nadzwyczaj sprawnie, zważywszy na ilość sprzętu, który oficer musi brać ze sobą, przenosząc się z jednego stanowiska na drugie.

— Czy rzeczy kapitana też są już spakowane? — spytał.

— Wszystko, poza tym, co było w jego gabinecie — odparł Alikhan. — Stoi tam na straży policjantka.

— Jasne. — Martinez, opuścił swoją kabinę, zapiął kołnierzyk i ruszył korytarzem do gabinetu Fletchera. Na jego widok policjantka stanęła na baczność.

— Proszę ze mną — powiedział i ruszył na obchód gabinetu, odwracając wzrok od biurka ze śladami krwi i skrawkami skóry Fletchera. W progu kabiny sypialnej zamarł z rozwartymi oczami.

Z wypowiedzi Chandry wnioskował, że może się tu spodziewać erotycznych obrazów na ścianach, ale Fletcher nie udekorował swego pokoju aż tak prozaicznie. W innych miejscach na statku kazał położyć jasne kafelki albo namalować klasycznie skomponowane freski, u siebie natomiast wyłożył ściany starymi, pociemniałymi i podziurawionymi belkami. Nigdy ich nie szlifowano i nie malowano, prawdopodobnie zostały tylko ogniotrwałe zabezpieczone, zgodnie z przepisami Floty; ogólnie sprawiały wrażenie, jakby pochodziły z jakiegoś zapadłego domu z dawnych wieków. Panele sufitowe były równie stare, też z ciemnego drewna, lecz wygładzone i lekko pociągnięte lakierem. Na podłodze leżały kafelki barwy błota, tworzące geometryczne wzory, a oświetlenie stanowiły proste kinkiety z ręcznie kutej miedzi. Na ścianach wisiały ciemne stare obrazy w metalowych ramach połyskujących złotem i srebrem.

Na przeciwległej ścianie dominowała naturalnej wielkości postać mężczyzny, wykonana z porcelany. Mężczyznę okrutnie torturowano, a potem rozpięto na drzewie, by umarł. Na półprzezroczystym porcelanowym ciele widoczne były rany cięte, krew, ślady po przypiekaniu rozpalonymi szczypcami — wszystko to oddane przez artystę ze znakomitą dokładnością. Mimo ran i zmaltretowanego ciała, starannie ogolona twarz mężczyzny była spokojna, nieziemska, z nienaturalnie wielkimi ciemnymi oczyma, sięgającymi aż do skroni. Jego włosy zwisały długimi puklami aż do ramion. Martinez podszedł krok bliżej — zobaczył, że postać przymocowano metalowymi taśmami do kawałka prawdziwego drzewa.

Patrzył zdumiony to na rzeźbę, to na dwóch służących, którzy stali na baczność przy otwartych skrzyniach wypełnionych rzeczami kapitana.

— Co to takiego? — nie mógł się powstrzymać od pytania.

— Należy do kolekcji kapitana Fletchera, milordzie — wyjaśnił starszy z nich, siwy mężczyzna o długim nosie i wilgotnych, ruchliwych wargach.

— Ty jesteś Narbonne? — spytał Martinez.

— Tak, milordzie.

— Poczekajcie chwilę.

Martinez przywołał Marsdena, kapitańskiego sekretarza.

— Proszę o pełną inwentaryzację dobytku kapitana Fletchera — rzekł. — Chcę, żebyś podpisał protokół przy obecnych tu świadkach, w tym… — Skinął na strażnika. — Jak się nazywasz?

— Huang, milordzie.

— W tym Huanga.

— Dobrze, milordzie. — Marsden skłonił łysą głowę.

— Spróbuję otworzyć sejf kapitana, żebyśmy mogli zinwentaryzować jego zawartość.

— Tak jest, milordzie.

Dostanie się do sejfu okazało się trudniejsze niż Martinez oczekiwał. Szyfr był zapisany w bazie dostępnej dla kapitana, ale Fletcher zmienił go przynajmniej raz, odkąd objął dowództwo, i stara kombinacja nie działała. Martinez dostał od Michi kapitański klucz Fletchera, ale to też się nie przydało. W końcu musiał wezwać głównego mechanika Gawbyana. Mechanik — mężczyzna o imponujących wąsach, zawiniętych tak wysoko, że sięgały niemal brwi — przybył ze swoim pomocnikiem i torbą z narzędziami. Po kilku próbach otworzyli wreszcie sejf, który ujawnił nieciekawą zawartość: trochę pieniędzy, piękny, wykonany na zamówienie pistolet z pudełkiem amunicji, trochę wyciągów bankowych, akcji giełdowych i dwa małe pudełka. W jednym z nich leżała mała, krucha ze starości książka, zapisana niezrozumiałym starożytnym alfabetem. Drugie zawierało posążek z białego jadeitu, przedstawiający prawie nagą sześcioramienną kobietę, tańczącą na czaszce. Martineza to nie zaszokowało — przecież przed chwilą widział zamęczonego mężczyznę przywiązanego do drzewa.

Przypuszczał, że książka i posążek są wartościowe, postanowił więc je przechować we własnym sejfie, dopóki Gawbyan nie skończy naprawiać zniszczonego zamka.

— Zanotuj — polecił Marsdenowi — że zabrałem na przechowanie książeczkę i posążek kobiety.

— Tak jest, milordzie. — Marsden zapisał to w kompnotesie. Martinez zaniósł przedmioty do swego gabinetu, a w drodze powrotnej spotkał, wchodzącego schodnią doktora Xi, pachnącego lekko środkiem dezynfekującym. Xi wyprężył się.

— Właśnie szedłem złożyć raport lady Michi — wyjaśnił.

— Tak?

Patrzył przez chwilę smutnymi oczyma na Martineza, ale potem wzrok mu stwardniał.

— Jeśli pan chce, proszę ze mną — powiedział.

Gdy weszli do gabinetu Michi, doktor w nietypowy sposób zasalutował.

— Przeprowadziłem sekcję — oznajmił. — Właściwie nie była potrzebna. Od początku było oczywiste, że to morderstwo.

Michi zacisnęła wargi w wąską linię.

— Oczywiste? Jak to? — spytała.

— Założyłem siatkę czujników wokół głowy kapitana i otrzymałem trójwymiarowy obraz. Kapitan Fletcher otrzymał trzy oddzielne uderzenia w skroń. Poranny powierzchowny ogląd nie ujawnił tych trzech uderzeń, ale na trójwymiarowym obrazie są widoczne.

— Trzykrotnie uderzono jego głową o biurko? — spytała Michi.

— Albo dwa razy uderzono tępym narzędziem, a potem ciśnięto go na biurko, żeby wyglądało to na wypadek.

— Przywołać sprzętowca pierwszej klasy, Garcię, do gabinetu dowódcy eskadry — powiedziała Michi do swojego biurka. Spojrzała na Martineza. — Kto jest oficerem żandarmerii?

— Corbigny, milady.

Michi ponownie zwróciła się do biurka:

— Przywołać również porucznika Corbigny.

— Wątpię, by ciało porucznika Kosinica było nadal na statku — zwrócił się Martinez do doktora Xi.

— Nie, ciało znajduje się w zamrażarce. Nie kremujemy ciał.

— Może powinien je pan obejrzeć.

Xi odwrócił wzrok i spojrzał na ścianę nad głową Michi. Wydął usta, potem je przygryzł.

— Powinienem — oznajmił. — Szkoda, że tego nie zrobiłem, gdy umarł.

— Dlaczego pan tego nie zrobił?

— Przyczyna śmierci wydawała się oczywista. Podczas walk pod Harzapid Kosinic doznał złamania kości i ran głowy. Gdy przyszedł na statek, twierdził, że czuje się dobrze, ale dokumentacja szpitalna mówiła o nieznośnych bólach głowy, zawrotach i omdleniach. Gdy znaleziono go martwego, wydawało się oczywiste, że zasłabł i uderzył się w głowę.

— Gdzie go znaleziono?

— W sterowni oficera flagowego.

— Co tam robił? — Martinez był zdziwiony.

Michi odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili.

— Li i Coen mówili mi, że czasami pracował tam samotnie. Miał więcej spokoju niż w mesie oficerskiej.

— Czym konkretnie się zajmował?

— Był oficerem taktycznym. Kazałam mu zaplanować manewry eskadry i skoncentrować się na obronie Zanshaa.

Martinez usłyszał, że ktoś wchodzi, i odwrócił się. To sprzętowiec Garcia wszedł do pokoju i stanął na baczność.

— Milady, melduje się pierwszy sprzętowiec Garcia.

— Dziękuję, Spocznij i rób notatki, jeśli ci potrzebne.

Po kilku sekundach przyszła Corbigny. Wydawała się speszona obecnością dowódcy eskadry. Szczupła, ciemnowłosa, młoda, była najmłodszym porucznikiem na statku i dlatego dostawała zadania, których nie chcieli inni oficerowie. Jedno z nich to stanowisko oficera żandarmerii — teoretycznie dowodziła policją statkową. Nadzór nad żandarmerią umożliwiał jej przynajmniej szybkie przeszkolenie w zakresie różnych występków, deprawacji, przemocy — to wiedza bardzo pożądana, a może nawet konieczna w dalszej oficerskiej karierze.

Garcia poprawił displej mankietowy.

— Zapisuję, milady.

Michi mówiła pośpiesznie, urywanymi zdaniami, jakby chciała się z tym szybko uporać.

— Lord doktor przeprowadził badanie, które wykazało, że kapitan Fletcher został zamordowany. Przejmujecie odpowiedzialność za śledztwo.

Oczy Garcii rozszerzyły się, Corbigny zbladła.

— Gabinet kapitana Fletchera należy zaplombować i szczegółowo sprawdzić. Szukać odcisków palców, śladów włókien, włosów, wszystkiego, co ktoś mógł zostawić przez nieuwagę. Szczególnie starannie…

— Milady! — zawołał rozpaczliwie Garcia.

— Garcia? — spytała Michi.

— Odciski palców, analiza włosów… Nie wiem, jak to się robi! Do takich spraw szkoli się służby dochodzeniowe, a nie żandarmerię!

Martinez spojrzał na Garcię z sympatią. Żandarmeria zajmowała się przypadkami wandalizmu, drobnymi przestępstwami, wkraczała w bójki, aresztowała pijanych winem produkowanym w plastikowych torbach, które ukrywali w szafkach ubraniowych. Techniczne aspekty śledztwa zupełnie nie wchodziły w zakres ich kompetencji.

Usta Michi ułożyły się w cienką linię, palce zabębniły kilka razy po blacie, ale Michi zaraz się odprężyła.

— Może oglądałam za dużo sztuk „Doktor An-ku” — przyznała. — Myślałam, że są profesjonaliści, którzy potrafią zająć się takimi rzeczami.

— Są, milady — odparł Garcia — ale przypuszczam, że nie na tym statku.

Michi potarła czoło pod prostą grzywką.

— Proszę jednak bardzo starannie sprawdzić gabinet kapitana — powiedziała.

— Może z substancji, które mam w aptece, uda mi się zrobić proszek daktyloskopijny — wtrącił doktor Xi, ukrywając uśmiech w swej białej bródce. — Przeprowadzę próby i zobaczę, co się da wykombinować.

— Dobry pomysł. Warto, żeby pan od razu do tego się zabrał — stwierdziła Michi.

— Naturalnie. — Xi, przed chwilą przygarbiony, wyprostował się i odwrócił, by wyjść. Nagle coś mu się przypomniało, sięgnął do kieszeni i wyjął przezroczyste plastikowe pudełko; prawdopodobnie w takich pudełkach trzymał swoje próbki.

— Zdjąłem biżuterię z ciała kapitana — powiedział. — Komu mam to oddać?

— Kazałem zinwentaryzować dobytek kapitana. Wezmę pudełko, jeśli pan chce — zaproponował Martinez.

Wziął pudełko i zajrzał przez plastikową pokrywkę. Wewnątrz była para pierścieni — masywny sygnet z emaliowanego złota z połączonymi herbami Fletcherów i Gombergów oraz mniejszy pierścień wykonany z misternej srebrnej plecionki — oraz wisior na łańcuszku. Uniósł pudełko do światła i zobaczył, że wisior, mający kształt drzewa ayaca w pełnym rozkwicie, mienił się diamentami, rubinami i szmaragdami.

— Powinniśmy się dowiedzieć: gdzie kto był w czasie tych krytycznych godzin — kontynuowała Michi. — I czy nie widziano kogoś w pobliżu kwatery kapitana.

Garcia znów wyglądał tak, jakby rozpacz chwyciła go za gardło.

— Milady, na „Prześwietnym” jest ponad trzysta osób, a ja mam tylko dwóch pomocników.

— Większość załogi wtedy spała — zauważyła Michi. — Polecimy szefom oddziałów, by sporządzili raporty, więc nie będziesz musiał osobiście wszystkich przesłuchiwać.

— Jeszcze dziś wyślę do szefów oddziałów stosowne instrukcje — rzekł Martinez.

Michi spojrzała spokojnie na Garcię.

— Zacznij teraz od dokładnej wizji lokalnej.

— Tak jest, milady.

Wyprężył się, salutując, i z wyraźną ulgą wyszedł. Michi przez chwilę patrzyła za nim, a potem odwróciła się do Martineza. W jej uśmiechu dostrzegł ironię.

— Jakieś uwagi, kapitanie?

— Trzy przypadki śmierci — odparł Martinez — a ja nie widzę między nimi związku. Gdyby były tylko dwa, byłoby lepiej.

Michi uniosła brwi.

— Co pan ma na myśli?

— Gdyby tylko Kosinic i Fletcher byli martwi, to przypuszczałbym, że zabójcą jest ktoś, kto żywi urazę do oficerów. Gdyby tylko Thuc i Fletcher — przypuszczałbym, że Fletchera zabił ktoś, kto chciał pomścić Thuca. Ale nie widzę żadnego związkumiędzy tą trójką.

— Może nie ma żadnego związku.

Martinez zastanowił się nad tym.

— Raczej w to nie wierzę — stwierdził.

Michi przygarbiła się na krześle. Patrzyła w bok, na figurkę półnagiej kobiety z brązu, podtrzymującej misę z owocami. Widocznie nie znalazła tam odpowiedzi, dlatego znowu zwróciła się do Martineza:

— Nie wiem, co mam jeszcze robić, więc wypiję koktajl. Przyłączy się pan?

Martinez już miał przyjąć zaproszenie, ale zmienił zdanie.

— Może lepiej zacznę nadzorować prace Garcii.

— Może. — Michi wzruszyła ramionami. — Proszę mi dać znać, jak coś odkryjecie.

Martinez wyprężył się, salutując, potem się odwrócił, by wyjść, i wtedy zobaczył podporucznik Corbigny, która cały czas stała bez słowa.

— Jakieś pytania, pani porucznik? — spytał.

— Nie, milordzie.

— Może pani odejść — powiedziała Michi.

Corbigny stanęła na baczność, a potem czmychnęła.

— Czy jutro mamy przeprowadzać eksperyment? — spytał Martinez na odchodnym.

— Odkładamy.

— Tak jest, milady.

W gabinecie Fletchera nie znaleziono prawie niczego. Narbonne i inni służący utrzymywali tam zbyt wielki porządek. Garcia i Martinez, pełzając na kolanach, znaleźli tylko kilka włosów — włożyli je do słoiczków przekazanych przez doktora Xi. Potem doktor przyniósł w miękkiej buteleczce zrobiony domowym sposobem argentorat. Pokrywając nim wszystkie powierzchnie uzyskali kilkadziesiąt odcisków, większość na tyle dobrej jakości, że mógł je zidentyfikować zwykły czytnik odcisków palców z biurka Marsdena.

Tymczasem Michi skierowała do załogi oświadczenie, że kapitan Fletcher umarł i Martinez został wyznaczony na jego stanowisko. Martinez, który na klęczkach wpatrywał sięw podniesionąpincetą rzęsę, z jakiegoś powodu nie czuł całego majestatu władzy, złożonej teraz oficjalnie na jego barki.

— Z żalem informuję załogę „Prześwietnego” — mówiła Michi — że kapitan Fletcher poniósł śmierć w wyniku przestępstwa. Jeśli któryś z członków załogi wie coś, co ma związek z tym wydarzeniem, proszę o zgłoszenie się do żandarmerii lub do któregoś z oficerów. Lord kapitan został zamordowany między 0301 a 0501. Zeznania każdej osoby, która w tym czasie zauważyła jakiś podejrzany ruch lub nietypową aktywność, będą bardzo przydatne.

Głos Michi nabrał stanowczości, niemal srogości.

— Eskadra jest samotna, leci w głąb terytorium wroga. Jesteśmy narażeni na wrogie akcje i nie możemy sobie pozwolić na nieład i bezprawie w naszych szeregach. Każda nasza słabość umacnia wroga. Jestem zdecydowana… — niemal to wykrzyczała — zdecydowana znaleźć zabójcę lub zabójców kapitana Fletchera i ukarać ich.

Następnie kontynuowała spokojniejszym tonem:

— Ponawiam prośbę do wszystkich, którzy mają jakieś informacje, by je ujawnili, nim zostaną popełnione kolejne zbrodnie. Mówiła dowódca eskadry, Chen, w imieniu Praxis.

Martinez był pod wrażeniem. Drinki dobrze jej zrobiły — pomyślał.

Przed chwilą zazdrościł Michi, że mogła się napić. Jeśli badanie daktyloskopijne, porównywanie włosów, analiza włókien mają cokolwiek wyjaśnić, będzie to długa i żmudna praca, a on nie miał na to czasu.

Musiał dowodzić okrętem.

Skończył na razie swoje zadanie, wstał i rozejrzał się po gabinecie: ładne kafelki, elegancka boazeria, rzeźby wojowników w zbrojach, serwantki z pięknymi przedmiotami — wszystko to poplamione proszkiem. Gdyby celowo zamierzał popsuć wdzięk i doskonałość, którymi Fletcher wypełniał swe życie, na pewno rezultat nie byłby lepszy.

— Lordzie kapitanie, czy mógłbym dostać kody do bazy odcisków palców załogi? — spytał Xi.

— Tak, jak tylko je znajdę.

— Wrócę do siebie i postaram się jak najlepiej to rozpracować — powiedział Xi.

Martinez przypomniał sobie koktajle Michi.

— Chciałbym najpierw zaprosić pana na drinka.

Xi przyjął zaproszenie. Martinez przywołał Alikhana i polecił podać doktorowi drinka w swoim starym gabinecie.

— Muszę coś szybko załatwić — rzekł. — Przyjdę do pana za kilka minut.

Martinez wziął od Marsdena podpisany egzemplarz spisu rzeczy Fletchera, a potem kazał je przenieść do szafy, którą zamykał jego klucz i hasło. Odprawił służących Fletchera i kazał im posprzątać jego gabinet. Nie zazdrościł im tej pracy. Potem poszedł do swojej kabiny. Tam wśród pulchnych chłopiąt siedział wygodnie Xi ze szklaneczką whisky w dłoni. Próbki z miejsca zbrodni leżały przed nim na biurku.

Alikhan zapobiegliwie zostawił tacę z dodatkową kryształową szklanką, whisky w karafce i chłodną wodą w szklanicy, na której brzegu osiadły klejnoty pary wodnej. Martinez nalał sobie drinka i usiadł na krześle.

— Dobra whisky, milordzie — powiedział Xi. — Mocno dymna.

— Z Laredo — wyjaśnił Martinez. — Stamtąd pochodzę. — Ojciec przesłał mi skrzynki najlepszych trunków z Laredo w nadziei, że szersza degustacja zwiększy eksport.

— Brak subtelności z nawiązką nadrabia wigorem — stwierdził Xi.

Martinez z czułością powąchał bukiet.

— Za wigor! — Wzniósł szklankę i wypił.

Whisky wypaliła w jego gardle ognistą ścieżkę. Patrzył przez graniastosłupy rżniętego szkła na dymny płyn i wspomniał długi, osobliwy dzień.

— Milordzie, czy ma pan jakiś pomysł? Jakąś sugestię? — spytał.

— Chodzi panu o to, kto jest odpowiedzialny? Nie, nie mam pojęcia.

— Albo dlaczego?

— Też nie.

Martinez zamieszał whisky.

— Znał pan kapitana Fletchera od dawna.

— Tak, od dzieciństwa.

Kapitan odstawił szklankę i spojrzał na białobrodego mężczyznę, siedzącego po przeciwnej stronie biurka.

— Proszę mi o nim opowiedzieć.

Xi nie od razu zaczął. Mocno ściskał kciukami szklankę, aż palce mu pobielały. Po chwili nieco się odprężyły.

— Lord Gomberg Fletcher był wyjątkowo dobrze urodzony i nadzwyczaj bogaty. Większość ludzi bogatych, o wysokim statusie, zakłada, że ich pozycja nie jest zwykłym szczęśliwym trafem losu, lecz skutkiem jakiejś kosmicznej sprawiedliwości, czyli że każda osoba równie świetna i prawa jak oni zajmie takie samo miejsce w społeczeństwie. — Xi zmarszczył brwi. — Według mnie kapitan Fletcher traktował swoją pozycję bardziej jako brzemię niż źródło przyjemności.

Martineza zaskoczyły jego słowa.

— Nie… nie odniosłem takiego wrażenia.

— Spełnianie oczekiwań świata to trudne zadanie — zauważył Xi. — Myślę, że bardzo się starał. Świetnie mu się udało, ale sądzę, że nie był z tego powodu szczęśliwy.

Martinez spojrzał na ściany, na dzieci o różowych policzkach.

— A kolekcja dzieł sztuki? — Wskazał trzepoczące skrzydłami bobasy. — Czy to nie dawało mu szczęścia?

— Dla osoby o jego statusie niewiele zostaje ról społecznych — podpowiedział Xi. — Rola estety chyba była z tego najciekawsza. — Zmarszczył brwi, na czole pojawiła się zmarszczka w kształcie litery X. — Estetyzm zajął tę część jego życia, której nie zagarnęło wojsko. Nie pozostało mu wiele czasu na zajmowanie się swoim szczęściem. — Spojrzał na Martineza.

— Czy nie dziwiły pana te ciągłe inspekcje, te musztry? — kontynuował Xi. — Te rytuały: galowe stroje do każdego posiłku, wysyłanie bilecików, choć mógł z łatwością kontaktować się przez komunikator? Moim zdaniem to wszystko było po to, by odegnać myśli.

„Tępy jak zardzewiały nóż”. Martinez przypomniał sobie słowa Chandry.

Pociągnął whisky, analizując słowa Xi.

— Chce pan powiedzieć, że kapitan Fletcher był czymś w rodzaju imitacji człowieka? — spytał ostrożnie.

— Ludzie realizują się w walce z przeciwnościami losu, w konfrontacji z oponentami albo wtedy, gdy stoją wobec negatywnych konsekwencji swych decyzji — powiedział doktor. — W przypadku Fletchera nie było oponentów, przeciwności losu ani negatywnych konsekwencji. Dostał rolę i grał ją bardziej czy mniej przekonująco. — Xi opuścił głowę i przyglądał się szklance, którą oparł na wypukłym brzuchu. — On nigdy nie kwestionował swojej roli. Często żałowałem, że tego nie robił.

Martinez tak głośno postawił szklankę na stole, że aż Xi drgnął.

— Fletcher nie odczuł żadnych ujemnych konsekwencji swych decyzji, dopóki nie zabił Thuca — rzekł.

Xi milczał.

— Czy w ten sposób wypełnił pustkę życia? Podcinając człowiekowi gardło?

Ciemne błyszczące oczy Xi spojrzały badawczo na Martineza spod białych brwi.

— Rozmawiałem z nim tego dnia, gdy to się stało. Lady Michi tego zażądała. Chyba miała nadzieję, że stwierdzę niepoczytalność kapitana Fletchera, i będzie mogła usunąć go ze stanowiska. — Wydął wargi. — Musiałem ją, niestety, rozczarować: kapitan był absolutnie poczytalny.

— Więc dlaczego zabił Thuca?! — Martinez niemal krzyczał. Xi szybko oblizał wargi.

— Powiedział, że zabił inżyniera Thuca, bo wymagał tego honor „Prześwietnego”.

Martinez wpatrywał się w doktora, słowa uwięzły mu w gardle. Pociągnął whisky.

— Co pan ma na myśli? — spytał w końcu.

Xi tylko wzruszył ramionami.

— Był pan jego przyjacielem?

Xi pokręcił głową.

— Gomberg nie miał na statku przyjaciół. Bardzo pedantycznie przestrzegał tego, by obracać się w swoich sferach społecznych, i tego samego wymagał od innych.

— Ale pan z nim podróżował?

Xi uśmiechnął się lekko i potarł dłonią udo.

— Zawód lekarza ma swoje zalety. Miałem praktykę na Sandamie, opłacalną, lecz nudną. Sam stałem się tak nudny, że żona opuściła mnie dla innego mężczyzny. Dzieci dorosły.. Gdy Gomberg jako młody człowiek został dowódcą statku i zaproponował mi posadę, uzmysłowiłem sobie, że nigdy nie widziałem Zanshaa ani Paszczy, ani Wielkiego Rynku na Harzapid. Dzięki niemu zwiedziłem te wszystkie miejsca oraz wiele innych.

Martinez czuł przypływ złości. Opowiadanie doktora do niczego nie prowadziło — wciągało tylko w zagadkę osobowości Gomberga Fletchera, a Martinezowi zależało wyłącznie na znalezieniu zabójcy. Nie obchodziły go nawet motywy. Chciał tylko wiedzieć kto to zrobił. I chciał do tego dojść najbardziej skutecznym sposobem.

— Co to za obiekt wisi w sypialni Fletchera? — spytał. — Ten mężczyzna przywiązany do drzewa.

Na ustach Xi pojawił się uśmieszek.

— To część jego kolekcji, której nie można publicznie pokazywać. Kapitan Fletcher otrzymał specjalne pozwolenie z Biura Cenzury na zbieranie sztuki religijnej.

Martinezowi odebrało mowę. Kulty i religie były zabronione dla dobra społeczeństwa. W Praxis za religię uważano każdą wiarę czy sektę, która głosi nieracjonalne i niesprawdzalne tezy na temat wszechświata. Zakazana była również sztuka inspirowana jakimkolwiek kultem. Takie dzieła można było obejrzeć wyłącznie w Muzeach Przesądów, które wzniesiono w głównych miastach imperium.

Oczywiście byli również prywatni kolekcjonerzy oraz uczeni, zajmujący się tą dziedziną sztuki, ale uważano, że są wiarygodni i odpowiednio traktują tego rodzaju materiał wybuchowy. Aż trudno było uwierzyć, że ktoś taki, wraz z częścią swoich zbiorów, mógłby się znaleźć na „Prześwietnym”.

— Czy interesował się jakąś konkretną religią? — spytał wreszcie Martinez.

— Tymi, które inspirowały dobre malarstwo i rzeźbę — powiedział Xi. — Czy wie pan cośo starożytnejsztuce Terry…

— Nic — odparł krótko.

— Wiele z tego, zwłaszcza we wczesnym okresie, było tworem takiego czy innego kultu. Oczywiście większość tych kultów nie ma już wyznawców, a tę sztukę widuje się tylko w zwykłych muzeach.

— Rzeczywiście. — Martinez bębnił palcami po stole. — Czy orientuje się pan, dlaczego kapitan Fletcher umieścił ten… ten obiekt na ścianie w takim miejscu, by go widzieć tuż przed snem?

— Nie wiem. — Xi sprawiał wrażenie, że jest szczery. — Sam chciałbym znać odpowiedź, lordzie kapitanie.

— Może to był element jakiejś zabawy erotycznej?

— Wątpię, czy Gomberga interesowało erotyczne biczowanie — powiedział Xi z rozbawieniem. Potem wzruszył ramionami. — Choć niezliczona jest rozmaitość ludzkich upodobań.

Martinez czuł się zawiedziony i znów wzbierała w nim złość.

— Skoro pan tak twierdzi…

Xi postawił pustą szklankę na tacy.

— Dziękuję za drinka, lordzie kapitanie. Żałuję, że nie okazałem się zbyt pomocny.

Martinez spojrzał znacząco na próbki kryminalistyczne.

— Sądzę, że to okaże się pomocne.

— Mam nadzieję. — Xi wstał i zebrał małe plastikowe pudełeczka. — Zabiorę się do badań, jeśli pan pozwoli.

Kapitan westchnął.

— Do dzieła, lordzie doktorze.

Xi nawet nie zasalutował. Po jego wyjściu Martinez przywołał Alikhana.

— Powiedz Perry'emu, że może przynieść kolację, jeśli już ją przygotował. Do jutra nie przeniosę się do kwatery kapitana. Rozpakuj potrzebne rzeczy, żebym miał na rano.

— Tak jest, milordzie. — Alikhan pochylił się nad biurkiem, by nalać Martinezowi nowego drinka. — Coś jeszcze, milordzie?

— Co ludzie mówią?

— Milordzie, przez cały dzień byłem tutaj i pakowałem rzeczy. Nie miałem okazji z nikim porozmawiać.

— Rzeczywiście — przyznał cicho Martinez. — Dziękuję.

Alikhan wyszedł. Martinez przejrzał dane świeżo udostępnione za pomocą kapitańskiego klucza i odciska kciuka, i przesłał doktorowi Xi dostęp do bazy odcisków palców. Po kilku minutach Perry przyniósł kolację. Martinez jadł lewą ręką, a prawą pracował pisakiem na desktopie, sporządzając spis wszystkich rzeczy, które musiał zrobić i o których musiał pomyśleć po objęciu dowództwa.

Gdy Perry zabrał talerze, Martinez posłał wiadomości do wszystkich starszych podoficerów, szefów departamentów, polecając im, by zdali relację z tego, co robili ich podwładni w krytycznych chwilach tego ranka. Uważał, że najlepiej to zrobić od razu, gdy pamięć jest jeszcze świeża. Potem skomunikował się z pierwszym porucznik Fulvią Kazakov.

— Czy pani porucznik jest teraz na służbie?

— Nie, milordzie. — Wydawała się zdziwiona tym pytaniem.

— Byłbym zobowiązany, gdyby pani wstąpiła do mojego gabinetu.

— Oczywiście, milordzie. — I po chwili spytała: — A do którego, milordzie?

Martinez uśmiechnął się.

— Do mojego dawnego, czyli do pani dawnego.

Gdy wszedł na ten statek, był trzecim co do rangi oficerem, więc zajął trzecią pod względem prestiżu kwaterę, należącą wówczas do pierwszego porucznika. Kazakov przeniosła się do kabiny młodszego od niej rangą porucznika. I tak się kolejno przesuwano, aż najmłodszy porucznik musiał zamieszkać u kadetów. Jutro wszyscy odetchną z ulgą, gdy wrócą na swoje miejsca, pomyślał Martinez.

Oczywiście z wyjątkiem kapitana Fletchera — jego ciało krystalizowało się powoli w zamrażarce.

Przyszła Kazakov, rozsiewając metaliczny zapach perfum. Miała na sobie galowy mundur, którego wysoki kołnierz podkreślał jej długą szyję i sercokształtną twarz. Pałeczki wetknięte w kok z tyłu głowy połyskiwały macicą perłową.

— Proszę usiąść, milady — powiedział Martinez, gdy Kazakov stanęła na baczność. — Mógłbym zaproponować pani wino? Albo cośinnego?

— Chętnie, to co pan pije, milordzie.

Nalał jej wina z butelki, którą Perry przyniósł mu na kolację. Kazakov uprzejmie upiła łyk z kieliszka, po czym odstawiła go na biurko.

— Jestem zupełnie inny niż kapitan Fletcher — zaczął Martinez.

— Tak, milordzie. — Kazakov nie zdziwiła się tym stwierdzeniem.

— Ale bardzo postaram się być jak kapitan Fletcher, przynajmniej chwilowo.

— Rozumiem, milordzie. — Kazakov skinęła głową.

Ciągłość jest bardzo ważna. Fletcher wiele lat dowodził „Prześwietnym” i jego zwyczaje i specyficzne cechy osobowości stały się częścią statkowej rutyny. Nagła zmiana mogłaby zakłócić równowagę rozległej organicznej sieci, jaką tworzyła załoga. Tę sieć już i tak zaburzyły wydarzenia ostatnich dni.

— Zamierzam kontynuować rygorystyczne inspekcje kapitana Fletchera — oznajmił Martinez. — Mogłaby mi pani powiedzieć, czy przeprowadzał inspekcje wydziałów rotacyjnie, czy też wybierał je przypadkowo?

— Chyba przypadkowo. Nie zauważyłam jakiejś regularności. Jednak przed wyjściem z gabinetu zwyczajowo zawiadamiał szefa danego wydziału, że idzie na przegląd. Zależało mu na tym, żeby inspekcje były dość niespodziewanie, ale nie chciał wkraczać w sam środek jakiejś ważnej pracy.

— Rozumiem. Dziękuję.

Upił trochę wina. Wydało mu się skwaśniałe. Terza posłała mu najlepsze wina z piwnic klanu Chenów w Górnym Mieście, ale Martinez nie znalazł w tym napoju nic nadzwyczajnego.

— Czy mogłaby mi pani zdać raport na temat stanu statku? Nieformalnie, nie potrzebuję tych wszystkich danych liczbowych.

Kazakov uśmiechnęła się i włączyła displej mankietowy.

— Mam dane, jeśli pan chce — powiedziała.

— Nie teraz. Proszę tylko o słowne podsumowanie.

„Prześwietny” — co nie dziwiło — był w dobrym stanie. Nie został uszkodzony podczas buntu przy Harzapid ani w bitwie przy Protipanu. Zapasy jedzenia, wody i paliwa z nawiązką wystarczą na planowaną podróż. Zapasy pocisków natomiast znacznie spadły: podczas bitwy i w akcjach niszczenia nieprzyjacielskich statków magazyny krążownika opustoszały w dwóch piątych.

A to może stanowić problem, jeśli siły Chen będą zmuszone do walki z wrogiem przeważającym liczebnie albo mniej skłonnym do współpracy niż eskadra Naksydów przy Protipanu.

— Dziękuję, lady Fulvia. Czy mogłaby mi pani udzielić jakichś informacji na temat oficerów? Znam ich na gruncie towarzyskim, ale nigdy z nimi nie współpracowałem.

Kazakov uśmiechnęła się.

— Z radością stwierdzam, że mamy na statku wspaniałych oficerów. Z wyjątkiem jednego, wszyscy zostali wybrani przez kapitana Fletchera. Już wcześniej wielu z nas przyjaźniło się ze sobą. Nadzwyczaj dobrze nam się razem pracuje.

„Wybrani przez kapitana Fletchera”. W oczach Martineza nie była to szczególna rekomendacja, ale skinął głową.

— A oficer, który nie został wybrany? — spytał. Kazakov myślała chwilę, nim udzieliła odpowiedzi.

— Nie ma żadnych zastrzeżeń co do wypełniania przez nią obowiązków. Jest bardzo kompetentna.

Martinez nie pokazał po sobie, że spodobała mu się lojalność Kazakov, która miała właśnie okazję wbić nóż w plecy koleżanki, ale tego nie zrobiła.

— Omówimy wszystkich poruczników — powiedział.

Z raportu Kazakov wynikało, że trzej porucznicy to klienci klanu Gombergów lub Fletcherów, wspinający się w ślad za patronem po drabinie hierarchii Floty. Dwoje — Husayn i sama Kazakov — skorzystali z powszechnego wśród parów systemu wymiany przysług i protekcji: Fletcher zgodził się wspierać ich interesy w zamian za to, że ich rodziny pomogą przyjaciołom lub klientom Fletchera.

Kazakov wydawało się, że ta genealogia zobowiązań jestjedyną rzeczą, którą należało wyjaśnić, przedstawiając oficerów nowemu kapitanowi, albo może patrzyła w przyszłość i chciała dać mu do zrozumienia, że jej koneksje mogą się przydać jego przyjaciołom na zasadzie podobnych relacji, jakie miała z Fletcherem. Martinez był zadowolony, ale zdecydowanie wolał się dowiedzieć, jak oficerowie wypełniają swoje obowiązki.

Według Kazakov — bardzo dobrze. Lord Phillips i Corbigny — dwójka najmłodszych — nie mieli doświadczenia, lecz dobrze się zapowiadali. Wszyscy inni byli uzdolnieni. Martinez nie miał powodu podważać tej oceny.

— A czy mesa oficerska dobrze się bawi? — spytał.

— Tak — odparła Kazakov bez wahania. — Nadzwyczajnie.

— Czy porucznicy lady Michi, Coen i Li, integrują się z wami?

— Tak, to mili ludzie.

— A Kosinic? Dobrze się bawił w mesie?

Kazakov mrugnęła, zaskoczona.

— Kosinic? Nie był zbyt długo na statku, ale… zważywszy na okoliczności, żył z resztą dość zgodnie.

— Jakie okoliczności? — Martinez uniósł brwi.

— Był… plebejuszem. Nic w tym złego — dodała szybko Kazakov, świadoma, że postawiła stopę na niepewnym gruncie — że jest się plebejuszem. Nie mam nic przeciwko temu, ale jego rodzina nie miała pieniędzy i żył tylko z żołdu. Musiał brać zaliczki, żeby zapłacić składki w mesie, i w zasadzie nie mógł sobie pozwolić na zabawę z innymi porucznikami, na jedzenie, wódkę i tak dalej. Pozostali chętnie by zapłacili jego działkę, ale on chyba był przewrażliwiony na tym punkcie i bardzo ograniczał picie wina i wódki i unikał zamawiania droższego jedzenia. Nie mógł sobie również pozwolić na gry hazardowe. Oczywiście… — znów pośpieszyła z wyjaśnieniem — nie gramy wysoko, nic podobnego, ale często gramy dla rozrywki na małe stawki z kieszonkowego, i Kosinic nie mógł zasiadać do stolika. Kazakov wzięła kieliszek i upiła łyk wina.

— Potem wybuchł bunt i Kosinic został ranny. Może rany głowy zmieniły nieco jego osobowość, bo stał się ponury i wściekły. Czasami siedział na krześle i widać było, jak go dopada atak furii. Szczęka zaczynała mu chodzić, mięśnie karku napinały się jak liny, a z oczu zionął ogień. Byłam wtedy trochę przerażona. To nadzwyczaj dobre wino, milordzie.

— Cieszę się, że pani smakuje. Czy domyśla się pani, co wywoływało złość Kosinica?

— Nie, milordzie. Nie sądzę, żeby rozmowy w mesie były bardziej bezsensowne niż zwykle. — Roześmiała się ze swego żartu, ale natychmiast spoważniała. — Zawsze uważałam, że jak Naksydzi kogoś szturchną, to ma wystarczające powody do złości. W każdym razie Kosinic stał się mniej towarzyski, większość czasu spędzał w kabinie oficera flagowego i tam pracował.

Martinez popijał wino. Doskonale rozumiał Kosinica.

On sam, cieszył się fortuną bogatej rodziny, ale był prowincjuszem, którego zdradzał prowincjonalny akcent. Doświadczył protekcjonizmu, z jakim parowie wyższej kasty traktują gorszych od siebie, widział jak próbują ich celowo upokorzyć lub traktują jak służących albo po prostu ich ignorują. Nawet jeśli afront nie jest zamierzony albo wcale go nie ma, wrażliwy i inteligentny prowincjusz zawsze podejrzewa zniewagę.

— Może wie pani, jak lady Michi przyjęła Kosinica do swojego sztabu?

— Myślę, że Kosinic służył jako kadet pod poprzednim dowódcą i zrobił wrażenie na lady Michi, więc wzięła go do siebie, gdy zdał egzaminy na porucznika.

To świadczy o jej otwartym umyśle — uznał w duchu Martinez. Równie dobrze mogłaby ograniczyć się tylko do swoich klientów i klientów wpływowych rodzin, z którymi wymieniała przysługi, tak jak Fletcher. Pochodziła z klanu co najmniej tak starego i arystokratycznego jak Gombergowie czy Fletcherowie, a mimo to zatrudniła plebejusza na jednym ze znaczniejszych stanowisk w sztabie.

Należy jednak przyznać, że eksperymenty Michi w tym nie okazały się zbyt udane.

— Czy Kosinic był dobrym oficerem taktycznym? — spytał.

— Absolutnie tak. Oczywiście nie zaproponował nowego systemu taktycznego, tak jak pan to zrobił.

Martinez znów popił wina. Mimo pochwał Kazakov, nadal smakowało kwaśno.

— A chorążowie? — zapytał.

Kazakov wyjaśniła, że to do Fletchera należało wyznaczanie chorążych i podoficerów. Zawsze wybierał tylko najbardziej doświadczonych. Liczbę praktykantów ograniczono do minimum i w efekcie zespół zawodowców odpowiedzialnych za wszystkie zespoły statku był nadzwyczaj kompetentny.

— Ale kapitan Fletcher postanowił zgładzić jednego z tych wybranych przez siebie zawodowców.

— Tak, milordzie. — Kazakov miała niepewną minę.

— Czy wie pani dlaczego?

Pokręciła głową.

— Nie, milordzie. Inżynier Thuc był jednym z najbardziej kompetentnych szefów wydziału na statku.

— Czy kiedykolwiek w pani obecności kapitan Fletcher wykazywał… agresywne zamiary?

Wydawała się zaskoczona tym pytaniem.

— Nie, nigdy, milordzie. — Zmarszczyła brwi. — Ale mógłby pan zapytać… — Pokręciła głową. — Nie, to absurdalne.

— Proszę powiedzieć.

Na twarzy Kazakov znów pojawiła się niepewna mina.

— Mógłby pan zapytać porucznik Prasad. — Śpieszyła się, jakby chciała jak najszybciej mieć ten niesmaczny temat za sobą. — Jak pan prawdopodobnie słyszał, ona i kapitan byli ze sobą blisko. Mógł jej mówić rzeczy, których nie powiedziałby… — westchnęła, docierając wreszcie do końca — żadnemu z nas.

— Dziękuję. Przeprowadzę rozmowę po kolei ze wszystkimi porucznikami.

Nie mógł sobie wyobrazić Fletchera, który wśród czułych słówek zwierza się szeptem z planów zabójstwa. Ale czy to w ogóle był typ człowieka szepczącego czułe słówka? Nie mógł sobie też wyobrazić Chandry zachowującej takie oświadczenie w sekrecie, zwłaszcza gdy była wściekła po ich ostatecznej kłótni.

— Dziękuję za szczerość — rzekł, choć doskonale wiedział, że Kazakov nie była cały czas szczera. W zasadzie aprobował to, że w niektórych sprawach zachowała dyskrecję, i doszedł do wniosku, że da się z nią dobrze współpracować.

Pod koniec rozmowy omówili plany Kazakov na przyszłość. Jej kariera była już zaplanowana, by minimalizować wszelki wpływ losu: w ramach kontraktu przyjaciel jej rodziny miał jej dać dowództwo fregaty „Gniew Burzy”. Tyle że pierwszego dnia buntu Naksydzi pojmali i przyjaciela, i fregatę.

— Jeśli kiedykolwiek będę w stanie coś dla pani zrobić, uczynię, co w mojej mocy.

Kazakov pojaśniała.

— Dziękuję, milordzie.

Kazakovowie wydawali się użytecznym klanem i warto było być ich wierzycielem.

Gdy pierwsza oficer wyszła, Martinez zakorkował butelkę wina i dopił to, co miał w kieliszku. Potem kluczem kapitańskim otworzył pliki osobowe, chcąc spojrzeć do akt poruczników, ale przyszło mu do głowy, że może Fletcher zapisał coś w pliku Thuca, co by wyjaśniało, dlaczego inżynier został zgładzony. Martinez od razu otworzył plik Thuca.

Niczego nie znalazł. Thuc służył we Flocie dwadzieścia dwa lata, osiem lat temu zdał egzamin na głównego inżyniera, potem pięć lat spędził na „Prześwietnym”. Opinie Fletchera o kompetencjach Thuca były krótkie, lecz pochlebne.

Martinez przeczytał kartoteki innych starszych podoficerów, potem wszedł do bazy poruczników, przeglądając wyrywkowo ich dokumenty. Opinie Kazakov w zasadzie się potwierdziły. Oczywiście nie wiedziała, co jest zawarte w raportach Fletchera, sporządzonych przez niego osobiście. Były przeważnie suche i lakoniczne, jakby Fletcher, zbyt wielkopański na wygłaszanie pochwał, skapywał je z umiarem niczym ciężki sos na deserowe danie. O Kazakov napisał: „Jest kompetentnym oficerem dowodzącym i wykazuje sprawność we wszystkich technicznych aspektach swego zawodu. Nic nie stoi na przeszkodzie dalszego awansu i otrzymania przez nią stanowiska dowódcy jakiegoś statku Floty”.

Napisał „nic nie stoi na przeszkodzie”, ale lepszą wymowę miałoby stwierdzenie, że Kazakov jest chlubą Floty i byłaby znakomitym dowódcą własnego statku. Cóż, styl Fletchera cechował starannie dozowany entuzjazm. Może kapitan uważał, że pochwały nie są konieczne, ponieważ jego oficerowie są dobrze ustosunkowani i ich kroki po szczeblach kariery zostały już wcześniej ustalone.

Na tle szorstkich uwag Fletchera o innych oficerach jego raport na temat Chandry był jak grom z jasnego nieba. „Choć kapitan nie zauważył, by oficer wykazała się technicznymi niekompetencjami, jej impulsywne zachowanie gruntownie zbrukało atmosferę na statku. Jej poziom dojrzałości emocjonalnej nie odpowiada wysokim standardom Floty. Awans nie jest wskazany”.

Dziwnie sformułowane pierwsze zdanie zawierało określenie „niekompetencja”, wsadzone tam bez widocznego uzasadnienia, a pozostała część to czysta trucizna. Martinez patrzył na to przez dłuższą chwilę, potem sprawdził w logu, kiedy Fletcher po raz ostatni wchodził do pliku. O godzinie 2721 poprzedniego wieczoru, zaledwie sześć godzin przed śmiercią.

Zaschło mu w ustach. Chandra zerwała z Fletcherem, a ten dumał dwa dni, po czym wystrzelił w nią rakietę z zamiarem zniszczenia jej kariery.

Kilka godzin później Fletchera zabito.

Martinez zanalizował tę sekwencję zdarzeń. Żeby nie traktować tego jako czysty zbieg okoliczności, należało wykazać, że Chandra wiedziała o podłożonej przez kapitana bombie w dokumentacji. Sprawdził logi komunikatora Fletchera z tego wieczoru. Okazało się, że kapitan tylko raz zadzwonił do sterowni, prawdopodobnie chcąc dostać przed snem raport o sytuacji. Potem sprawdził harmonogram wacht — to nie Chandra miała służbę w tym czasie, lecz szósty porucznik, lady Juliette Corbigny.

Zatem nie ma dowodów, że Chandra znała zawartość raportu. Chyba że Fletcher specjalnie do niej poszedł, by ją osobiście o wszystkim zawiadomić.

Albo może Chandra miała dostęp do dokumentów zamkniętych kapitańskim kluczem. Była przecież oficerem sygnałowym, i do tego sprytnym.

Martinez doszedł do wniosku, że na jego teorię, która niezbyt się klei, za duży wpływ miały whisky i wino. Poza tym nie mógł sobie wyobrazić Chandry rzucającej postawnego Fletchera na kolana i kilkakrotnie walącej jego głową o biurko.

Wstał i spojrzał na chronometr: 2721. Dokładnie o tej godzinie Fletcher z zimną krwią dokonywał ostatnich zmian w aktach personalnych Chandry.

Co za zbieg okoliczności! Przeszedł go dreszcz. Opuścił gabinet, aby przespacerować się korytarzem. Minął kajutę kapitana, zamkniętą teraz, ale mimowolnie zawrócił. Otworzył ją swoim kluczem, wszedł i wywołał światła.

Gabinetowi Fletchera przywrócono nieskazitelny wygląd, proszek daktyloskopijny usunięto. Ciemne biurko lśniło. W powietrzu unosił się zapach politury. Brązowe rzeźby stały niewzruszenie w swoich zbrojach.

Sejf srebrzył się we wnęce. Widocznie Gawbyan naprawił go po włamaniu.

Martinez wszedł do kabiny sypialnej i spojrzał na krwawiącą porcelanową postać o nienaturalnie wielkich oczach. Potem rozejrzał się po ścianach: długowłosy niebieskoskóry Terranin gra na flecie; brodaty mężczyzna, martwy lub omdlały, spoczywa w ramionach kobiety w niebieskiej szacie; wielka bestia — albo może Torminel o nienaturalnym pomarańczowym futrze — warczy z ramy, a jego wyciągnięty język przeszywa szczerbata włócznia.

Urocze widoki przed snem — pomyślał. Przerażające.

Jedyny interesujący obraz przedstawiał młodą kobietę w kąpieli, ale tę atrakcyjną scenę psuli odrażający starcy w turbanach, którzy obserwowali dziewczynę z ukrycia.

— Kom, przywołaj Montemara Jukesa do gabinetu kapitana. Ulubiony artysta Fletchera wszedł do pokoju swobodnym krokiem. Miał na sobie nieprzepisowy kombinezon. Stanął niedbale na baczność — dostałby za to ostrą naganę od każdego podoficera. Sądząc po Jukesie i Xi, Fletcher tolerował pewną dawkę niewojskowego luzu wśród swojej świty.

Jukes był postawnym mężczyzną o potarganych siwych włosach i kaprawych niebieskich oczach. Policzki miał nienaturalnie zaczerwienione, oddech — cuchnący sherry. Martinez posłał mu — tak przynajmniej zamierzał — pełen dezaprobaty grymas.

— Proszę ze mną, panie Jukes — powiedział i poprowadził go do sypialni Fletchera.

Jukes szedł w milczeniu. Zatrzymał się w drzwiach, oparł o futrynę i kontemplował wielką porcelanową postać przymocowaną do drzewa.

— Co to jest, panie Jukes?

— Narayanguru. Shaa przywiązali go do drzewa i zamęczyli na śmierć. Jest wszystkowidzący, dlatego ma oczy wokół głowy.

— Wszystkowidzący? To dziwne, że nie widział, co Shaa zamierzają z nim zrobić.

Jukes pokazał żółte zęby.

— Tak, to dziwne.

— Dlaczego on tu jest?

— Chodzi panu o to, dlaczego kapitan Fletcher powiesił Narayanguru w swojej sypialni? — Jukes wzruszył ramionami. — Nie wiem. Zbierał sztukę religijną, a nie mógł tego wystawić publicznie. Może tylko tutaj mógł to powiesić.

— Czy kapitan Fletcher był wyznawcą jakiegoś kultu? To pytanie zaskoczyło Jukesa.

— Możliwe, ale jakiego? — Wszedł do pokoju i wskazał na warczące zwierzę. — To Tranomakoi, personifikacja ducha burzy. — Potem pokazał mężczyznę o niebieskiej skórze. — To Krishna, chyba bóstwo hinduizmu. — Ręka Jukesa powędrowała dalej po okaleczonym panelu, wskazując na omdlałego mężczyznę. — To pieta. Chrześcijaństwo. Ich bóg też został zabity w malowniczy sposób przez Shaa.

— Chrześcijaństwo? — spytał Martinez, zaintrygowany. — Mamy chrześcijan na Laredo, na mojej planecie. W pewne dni roku wkładają białe suknie ze spiczastymi kapturami, przyczepiają łańcuchy i biczują się nawzajem.

— Po co to robią? — Jukes był przestraszony.

— Nie mam pojęcia. Mówi się, że wybierają jednego spośród nich na boga i przybijają go gwoździami do krzyża.

Jukes podrapał się w głowę.

— Jakiś straszny ten kult.

— To wielki zaszczyt. Większość z nich przeżywa.

— A władze nie reagują?

Martinez wzruszył ramionami.

— Wyznawcy krzywdzą tylko siebie nawzajem. Poza tym Laredo jest daleko od Zanshaa.

— Najwyraźniej.

Martinez spojrzał na zakrwawione półprzezroczyste ciało Narayanguru.

— W każdym razie nie jestem ani wyznawcą kultu, ani estetą, i nie mam zamiaru spać pod tym krwawym obiektem. Nawet jednej nocy.

Jukes uśmiechnął się.

— Wcale się nie dziwię.

— Czy mógłby pan… inaczej zaaranżować kolekcję kapitana? Umieścić Narayanguru tak, by nikomu nie zakłócał snu, a w to miejsce powiesić coś przyjemniejszego?

— Tak, milordzie. — Jukes szacował go wzrokiem. — A może chciałby pan, żebym stworzył coś specjalnie dla pana? Mógłbym coś wydrukować i oprawić w ramy, gdyby mi pan powiedział, co pan lubi.

Martineza nigdy nie pytano o jego upodobania w dziedzinie sztuki i nie miał gotowej odpowiedzi, więc sam zapytał:

— Szuka pan nowego patrona, panie Jukes?

— Zawsze. — Jukes odsłonił w uśmiechu żółte zęby. — Proszę wziąć pod uwagę, że prawdopodobnie przez lata będzie pan dowodził „Prześwietnym”. Kolekcja Fletchera przejdzie na jego rodzinę, a pan wolałby nie mieć na ścianach tych kafelków i fresków. To jest okręt wojenny, a nie pałac pełen duchów. Martinez spojrzał na niego.

— Czy to nie pan zaprojektował cały wystrój statku? Nie miałby pan nic przeciwko temu, gdybym kazał skuć kafelki i zamalować freski?

Jukes emanował zawadiackim wódczanym animuszem.

— Zupełnie nie. Wszystko mam zachowane w komputerze. A szczerze mówiąc, nie są to moje najlepsze prace.

Martinez zmarszczył czoło.

— Czy Fletcher nie płacił panu za najlepsze rzeczy?

— Wszystkie te prace to jego wybór, nie mój. Wyważone, klasyczne, nudne. W przeszłości robiłem znacznie lepsze rzeczy, znacznie ciekawsze, ale za to nikt nie płaci, więc… — wzruszył ramionami — znalazłem się na okręcie. Proszę mi wierzyć, nie tego się spodziewałem, gdy kiedyś zaczynałem zajmować się programami graficznymi.

Martineza to bawiło.

— A jak Fletcher pana zaklasyfikował?

— Sprzętowiec pierwszej klasy.

— Ale pan nic nie wie o pracy sprzętowca?

Artysta pokręcił głową.

— Ani trochę, milordzie. Dlatego potrzebuję nowego patrona.

— A więc… — Martinez spojrzał na niebieskiego flecistę — proszę zacząć od usunięcia tych ponuractw i niech pan w to miejsce da coś weselszego. Później porozmawiamy o… prowizji.

Jukes pojaśniał.

— Mam zacząć od zaraz, milordzie?

— Najlepiej po śniadaniu.

— Tak jest, milordzie. Mam spis całej kolekcji kapitana znajdującej się na tym statku. Zlustruję to wieczorem.

Martineza rozbawiło słowo „zlustruję”.

— Dobrze, panie Jukes. Jest pan wolny.

— Tak jest, milordzie. — Tym razem Jukesowi udało się mniej więcej przepisowo zasalutować. Wyszedł.

Martinez też opuścił kwaterę Fletchera i zamknął za sobą drzwi na klucz.

Rozmowa poprawiła mu humor. Poszedł do swojej kabiny i zaskoczony zobaczył, że jeden z jego służących, sprzętowiec Espinosa, rozłożył na podłodze w gabinecie poduszki i wyciągnął się na nich w pełnym ubraniu.

— Co ty tu robisz? — spytał.

Espinosa szybko stanął na baczność. Był młody, muskularny, miał duże ręce o mocnych knykciach.

— Milordzie, pan Alikhan mnie przysłał.

— Ale po co? — Martinez wpatrywał się w jego szczerą twarz.

— Ktoś zabija kapitanów, milordzie. Ja mam pilnować, żeby to się nie powtórzyło.

„Zabija kapitanów”. Nie myślał o tym w ten sposób.

— Bardzo dobrze — odparł. — Spocznij.

Poszedł do kabiny sypialnej, gdzie Alikhan rozłożył jego rzeczy na noc. Wziął szczoteczkę do zębów, zwilżył ją pod kranem i spojrzał na swe odbicie w lustrze.

Kapitan „Prześwietnego” pomyślał.

Choć dokonano morderstw, choć Narayanguru wisiał na drzewie, choć nie wyjaśniono przypadków śmierci, a nieznany zabójca prześladował statek, Martinez i tak odruchowo się uśmiechnął.

Загрузка...