DWADZIEŚCIA SZEŚĆ

Siły Chen śmignęły przez wormhol, by dołączyć do Jedynie Słusznej i Ortodoksyjnej Floty Odwetu na jej orbicie wokół gwiazdy układu Chijimo. Od razu napotkały zmasowane stado pocisków pędzących ku nim z rykiem jak piekielny krwawy przypływ — i nagle pociski odwróciły się, wyhamowały i leciały obok nowo przybyłych niczym owczarki odprowadzające stado do zagrody. Siły Chen zebrały je, by uzupełnić swoje uszczuplone zasoby.

Sześć dni później Siły Chen dołączyły do właściwej Floty. Wpasowały się w luźną formację między eskadrą flagową i tą, która dotychczas znajdowała się z tyłu eskadry. Przywitały je tendry wysłane z Chijimo z zapasami świeżego jedzenia, alkoholu i delikatesów dla oficerów. Uzupełniono nawet zapasy antymaterii, choć statki mogły jeszcze przez lata funkcjonować na antywodorze ze swych zbiorników paliwa.

Po przybyciu sił Chen Ortodoksyjna Flota składała się z dwudziestu ośmiu statków, z czego połowa to statki nowo zbudowane i z nowymi załogami. Było to największe skupisko okrętów lojalistycznych od czasu lotu Floty Macierzystej ku Magarii.

Po kilku godzinach, gdy załogi sił Chen pławiły się w luksusie stosunkowo świeżych owoców, jedynie częściowo sprasowanych przyspieszeniami, naczelny wódz Tork rozkazał, by Michi Chen, wszyscy kapitanowie i wszyscy pierwsi porucznicy stawili się na pokładzie jego okrętu flagowego. „Sędzia Urhug”.

Martinez i inni włożyli galowe mundury, a potem poszli do doktora Xi, by dał im mieszaninę w sprayu, która przytępi ich zmysły smaku i węchu — statek całkowicie wypełniony Daimongami byłby dla tych zmysłów straszliwym koszmarem.

Towarzystwo zwlekało, czekając w „Żonkilu” do ostatniej minuty przed odcumowaniem i lotem na okręt flagowy. Martinez zauważył, że inni kapitanowie, zarówno terrańscy, jak i torminelscy podobnie opóźniali przybycie.

W śluzie chór Daimongów zapiał pieśń radosnego powitania. Dźwięk był równie ogłuszający, co wspaniały, ale niepokojący odór zgnilizny już zaczynał drapać przełyk Martineza. Jeden z poruczników Torka poprowadził nowo przybyłych korytarzami pełnymi przewodów i przepustów. Weszli do apartamentów Torka, gdzie wszyscy, nawet on sam, wyprężyli się, by zasalutować Globowi Martineza.

Stół był z przezroczystego plastiku wspartego na metalowym szkielecie. Krzesła, również plastikowe, powyginano tak, by pasowały do budowy ciała Daimongów. Ściany pokryto farbą o szpetnym odcieniu, który Martinez mógł określić jedynie jako „rządowa zieleń”, i ozdobiono oprawionymi w ramki dyplomami i świadectwami, które Tork otrzymał na różnych etapach swej kariery zawodowej, fotografiami okrętów, którymi Tork dowodził, oraz fotografiami przodków Torka.

Bardzo się to różniło od wcześniej budowanych luksusowych flagowców, które wyposażano w parkiety, dzieła sztuki zamawiane u znanych malarzy i projektantów oraz wyrafinowane, ręcznie robione meble. „Sędziego Urhuga” zbudowano szybko, spryskano najtańszą dostępną farbą i umeblowano masowo produkowanymi sprzętami, których inteligencja pozwalała jedynie na trzymanie się podłogi w warunkach nieważkości. Krytyczna sytuacja wojenna nie pozwalała na więcej.

— Zajmijcie miejsca, milordowie — powiedział Tork. Paski martwego ciała zwisały mu z twarzy, która stale wyrażała wściekłość, jednak jego głos przypominał aksamitne kuranty.

Martinez położył przed sobą na stole Złoty Glob i przysiadł ostrożnie na krześle, bardziej stosownym dla węższego ciała Daimonga. Obrzydliwy smród zapychał mu przełyk. Odchrząknął i popił wody.

— Przejrzałem raport dowódcy eskadry, Chen — oznajmił Tork — jak również raporty złożone przez wszystkich kapitanów. Jestem zmuszony zauważyć, że nigdy nie spotkałem się z czymś, co dorównywałoby wyczynom sił Chen.

Na te słowa Martinez poczuł pewien przypływ optymizmu. Może Tork złagodniał w ostatnich miesiącach. Może sukces rajdu przekonał go, że należy traktować siły Chen jako przykład dla reszty Floty.

— Siły Chen zniszczyły wiele przekaźnikowych stacji wormholowych, od których zależy nasza cywilizacja — oświadczył Tork. — Zniszczyły planetarny pierścień akceleracyjny i zabiły wielu, może nawet większość mieszkańców Bai-do. Na pokładzie statku flagowego doszło do zabicia przez załogę oficerów, włącznie z kapitanem. Znaleźli się tam mordercy, którym pozwolono przebywać na wolności i kontynuować swą ohydną działalność przez miesiące, zanim zapłacili za swe zbrodnie. Ci sami załoganci-mordercy byli zamieszani w wymuszenia, ciężkie przestępstwa i zdradziecką współpracę z naksydzkimi buntownikami. Mamy nawet dowody sekciarskiej działalności na pokładzie, niezbite dowody, że oficerowie niewłaściwie indoktrynowali załogę co do jej odpowiedzialności przed Flotą i Praxis.

Początkowo słowa Torka brzmiały jak melodyjne kuranty, ale stopniowo jego głos stawał się szorstki, nieznośnie ostry; szarpał Martinezowi nerwy i powodował, że włosy stawały mu dęba. Pod wysokim kołnierzem kapitana rozszalał się pożar gniewu.

— Muszę zadać sobie pytanie — ciągnął Tork — czy to są właściwe działania wojenne. Z pewnością jakiś pirat mógł tu chwalić się tym, że zniszczył stacje wormholowe, że unicestwił planetę, że dokonał morderstw, że należy do sekty. Ale czy są to odpowiednie dla para i oficera działania?

Odwrócił łysą głowę i utkwił wzrok w siedzących przed nim oficerach.

— Nie osądzam. Nie byłem na miejscu. Mówię wam tylko, że podobna działalność nie będzie dopuszczalna w Jedynie Słusznej i Ortodoksyjnej Flocie Odwetu. Nie atakujemy planet. Nie napadamy na bezbronne załogi stacji przekaźnikowych. Istniejemy tylko w jednym celu, a tym celem jest staczanie bitwy z nieprzyjacielską Flotą, bitwy właściwie prowadzonej, i zniszczenie tej Floty, by zakończyć wojnę, która podzieliła nasze imperium. Nie pozwolimy na żadne odchylenia od naszego jedynego zadania.

Dźgał długimi palcami przezroczysty blat stołu.

— Stoczymy z wrogiem bitwę i pobijemy go, stosując formacje i metody, które zostawili nam w spadku nasi przodkowie. W porównaniu z ich wielkością nasza egzystencja wydaje się jedynie cieniem. Nie będzie przyzwolenia na żadną zboczoną taktykę, w rodzaju tych, które zabiły dowódcę Floty, Kangasa. Flota zastosuje właściwą taktykę i we właściwy sposób, i ta taktyka zapewni nam zwycięstwo.

Powiódł uniesionym palcem, wskazując po kolei wszystkich oficerów.

— Nie będzie przedwczesnych rozlotów, milordowie! Każda formacja chcąca dokonać rozlotu musi otrzymać pozwolenie od naczelnego wodza, zanim wykona ten manewr.

Znowu jego głos osiągnął szarpiącą nerwy tonację.

— Wszystko, co ważne, jest wiadome! Wszystko, co idealne, zawarto w Praxis! Każda innowacja to zboczenie od najwyższego prawa. A żadne zboczenia nie są dozwolone!

— Nigdy się nie spodziewałam, że moi dowódcy nazwą mnie piratem — powiedziała Michi, kiedy „Żonkil” opuścił śluzę „Sędziego Urhuga”.

— On nikogo nie osądza — zauważył Martinez.

Ale, dodał w myślach, Tork mógł przynajmniej wspomnieć, że rozbiliśmy dwieście wrogich statków handlowych, prowokując trwały uszczerbek dla naksydzkiej gospodarki, i wykończyliśmy ponad dwadzieścia okrętów wojennych, z którymi Flota nie będzie musiała walczyć przy Zanshaa.

— Cóż — powiedział głośno — możemy ćwiczyć nową taktykę na własną rękę. Nie musimy mówić Torkowi o wszystkim, co robimy.

Jednak się mylił. Następnego dnia Tork rozbił siły Chen. Lekki krążownik „Niebiański”, uszkodzony przy Protipanu, został wysłany na remont do stoczni przy Antopone. Inny lekki krążownik i fregata zostały przydzielone do nowo sformowanej lekkiej eskadry. Dwa torminelskie krążowniki wcielono do całkowicie torminelskiej dywizji, a dwa pozostałe statki terrańskie stały się jądrem nowiuteńkiej dziewiątej eskadry krążowników, do której dodano trzy statki ocalałe z Floty Macierzystej, też z terrańską załogą, trzy nowo zbudowane terrańskie statki, które jeszcze nie dotarły do Chijimo, i „Bombardowanie Delhi”, statek ocalały z Magarii i od tamtej bitwy nadal w remoncie.

Jedyny daimongski kadet — ocalały ze „Światła Przewodniego”, straconego przy Protipanu — który przebywał na „Prześwietnym” od czasu tamtej bitwy, został przeniesiony na okręt flagowy Torka. Martinez podejrzewał, że prawdopodobnie po to, by zostać przesłuchanym na temat wszystkich zboczeń praktykowanych na okręcie flagowym Michi, odkąd on tam przebywał.

Dobrze, że przynajmniej przydzielono Michi dowództwo nowej eskadry, więc „Prześwietny” nadal pozostawał okrętem flagowym.

Ćwiczenie nowych systemów taktycznych nie było możliwe z tej prostej przyczyny, że Michi i Martinez nie mogli być pewni, że podwładni nie sypną ich przed Torkiem. Siły Chen były bardzo zwarte, zjednoczone zwycięstwem i wiarą w swego dowódcę. Michi mogła ze starymi podkomendnymi przeprowadzać zakazane ćwiczenia, wiedząc, że żaden z nich nie poinformuje Torka o tej działalności. Ale nie miała takiego zaufania do dziewiątej eskadry krążowników. Ani Michi, ani Martinez nie ośmielili się zaproponować nowo przybyłym zakazanych eksperymentów.

— Tork robi to umyślnie — powiedziała Michi. — Próbuje izolować każdego, do kogo nie ma zaufania, i otoczyć go obcymi.

— Miejmy nadzieję, że izolując w ten sposób zarazę, nie rozsiewa równocześnie wirusa — odparł Martinez.

Tork zajmował swą nową formację codziennymi ćwiczeniami wyciągniętymi ze starego repertuaru. Martinez uważał, że sztab Torka musi pracować dwadzieścia dziewięć godzin na dobę, przygotowując scenariusze tych ćwiczeń. Każde posunięcie było zaplanowane. Każdy manewr, każdy wystrzelony pocisk, każda strata w ludziach. Załóg nie osądzano na podstawie tego, jak sprawiały się w obliczu wroga, ale według tego, jak dokładnie wykonywały instrukcje.

Wszyscy, którzy doświadczyli nowego stylu rządzenia — swobodnych eksperymentów w wykonaniu Martineza, Michi i Do-faqa — podczas manewrów Torka cierpieli katusze frustracji. Wszyscy, którzy brali kiedyś udział w prawdziwej bitwie, wiedzieli, że prawdziwa potyczka nigdy nie przebiega według określonego schematu, i widzieli że manewry Torka to bezużyteczna strata czasu.

Tork jednak nigdy nie uczestniczył w rzeczywistej bitwie ani w żadnym z eksperymentów Martineza. Martinez miał tylko nadzieję, że stroną naksydzką dowodzi intelektualny odpowiednik Torka.

Przyznawał jednak, że ćwiczenia te uczyły przynajmniej załogi nowych statków podstawowego manewrowania. Jakość tych jednostek bojowych, z pośpiesznie szkolonymi załogami pod nowo mianowanymi oficerami, była przeważnie nędzna. Nawet on, jako świeżo upieczony szyper na pokładzie nowo obsadzonej załogą „Korony” nie był aż tak niedołężny, jak ci oficerowie.

Czternasta lekka eskadra pod dowództwem Altasza, wysłana na rajd podobny do rajdu sił Chen, przybyła trzy dni po tym, jak eskadra Chen została podzielona. Martinez kiedyś dowodził tą eskadrą i teraz patrzył na displeju taktycznym na swoje dawne okręty z mieszaniną nostalgii i smutku. Na pokładach nie było nikogo ze starych załóg, nikogo z tych, z którymi dzielił niebezpieczeństwa od Magarii aż do Hone-bar. Statki były starymi przyjaciółmi, ale ich załogi były obce.

Michi chciała wiedzieć, jak czternasta eskadra radziła sobie z naksydzkimi relatywistycznymi pociskami. W prywatnej rozmowie zapytała o to Altasza. Ten odparł, że po prostu likwidował wszystkie stacje przekaźnikowe, jakie napotkał.

— Tork dostanie następną szansę użycia określenia „pirat” — powiedziała Michi. Później dowiedziała się, że jej przepowiednia się spełniła.

Rutynowe zajęcia pod dowództwem Torka obejmowały nie tylko ćwiczenia i musztrę. Składano sobie wizyty i rewizyty, odbywały się kolacje, przyjęcia i bankiety. Kiedy dotarły nowo wyprodukowane okręty, starzy znajomi albo przybywali osobiście, albo przesyłali pozdrowienia. Lady Elissa Dalkeith, pierwszy oficer Martineza na „Koronie”, zaprosiła go na miły obiad na swoją nową fregatę „Odwaga”. Blondynek Vonderheydte, którego Martinez promował na porucznika podczas lotu „Korony” z Magarii, zaprosił go na kolację do mesy swego krążownika, gdzie zafascynowanej grupie oficerów opowiedziano ze szczegółami o ucieczce „Korony”. Ari Abacha przybył na pokład „Prześwietnego”, wypił butelkę wina Chenów i rozwlekle skarżył się na mnóstwo roboty, którą musi wykonywać jako drugi oficer na „Wspaniałym”. Srogi główny inżynier, Maheshwari, z ekstrawaganckimi wąsami pomalowanymi na bardzo mocny odcień czerwieni, przysłał pełne szacunku pozdrowienia od załogi maszynowni swojej nowej fregaty. Dowódca eskadry, Do-faq, który wygrał bitwę przy Hone-bar dzięki radom Martineza, uczynił go gościem honorowym wielkiego przyjęcia, na którym Martinez spotkał kadet Kelly, z którą zabawiał się po tym, jak ledwie uniknęli anihilacji z rąk Naksydów. Kelly z szerokim promiennym uśmiechem trzymała się z boku.

Prawie codziennie nadchodziły listy lub wideo od Terzy. Martinez obserwował jej rosnącą ciążę z mieszaniną nabożnej bojaźni, pożądania i frustracji. Jedno wideo ukazywało jego portret, który dumny ojciec Martineza wydrukował i umieścił we foyer pałacu.

Nie było ani słowa, ani znaku od Caroline Suli. Martinez zastanawiał się, gdzie też ona może być.

Kontakty towarzyskie ułatwiały mu promowanie nowego systemu taktycznego w nieformalnych okolicznościach. We Flocie Ortodoksyjnej służyły setki oficerów, niektórzy z nich wysokiej rangi, którzy nigdy nie widzieli bitwy. Bardzo chętnie słuchali więc tego, kto ją widział. Martinez wielokrotnie znowu walczył na obiadach i przyjęciach przy Hone-bar i Protipanu, i zawsze starał się napomknąć o taktyce, która się wtedy sprawdziła. Kiedyś opisywał matematykę nowego systemu kapitanowi z Harzapid, zarozumiałemu mężczyźnie z żółtymi sterczącymi wąsami, i zauważył, że mężczyzna go rozumie.

— Tak — powiedział. — Wypukła powłoka systemu dynamicznego. To wzór Foote'a. Martinez uniósł brwi.

— Co takiego?

— Wzór Foote'a. System opracowany przez jednego ze zdolnych młodych chłopaków, przydzielonych do Czwartej Floty przy Harzapid, lorda Jeremy'ego Foote’a. Reklamował ten system wśród swych przyjaciół, kiedy leciał do Czwartej Floty z Zanshaa, a kiedy już przybył, wszystkich z nim zaznajamiał. Ma wśród młodszych oficerów sporą grupę nawróconych. Szkoda, że lord Tork nie ma do tego przekonania.

Martinez nie wierzył własnym uszom. Dobrze pamiętał Foote’a. Wielkiego blondyna o akcencie i arogancji para, człowieka, który mimo niższego stopnia wojskowego robił, co mógł, aby przy każdym spotkaniu wykazać mu wyższość swojej pozycji towarzyskiej.

— Czy naprawdę pan sądzi, że lord Jeremy rozumie tę matematykę? — spytał.

Kapitan sprawiał wrażenie zaskoczonego.

— Przecież on to wymyślił.

— Nie, to nieprawda. — W głosie Martineza słychać było niezadowolenie. — Kiedy opracowywałem ten system, konsultowałem go z innymi oficerami, między innymi z lady Sulą, bohaterką spod Magarii. Pamięta ją pan?

Kapitan próbował śledzić tok jego rozumowania.

— Konsultował się pan wtedy z lordem Jeremym?

— Nie. — Martinez czuł, jak jego twarz rozciąga gniewny uśmiech. — Lord Jeremy był cenzorem na pokładzie statku lady Suli. Miał kompletny zapis naszej korespondencji i najwidoczniej rozprowadzał to wśród swoich przyjaciół w Czwartej Flocie jako wzór Foote'a.

Kapitan przez chwilę przetrawiał tę nowinę, a potem przybrał surowy wyraz twarzy.

— Z całą pewnością nie — oznajmił stanowczo. — Znałem ojca lorda Jeremy]ego. To godny dziedzic najznakomitszych przodków. Nie wyobrażam sobie, aby ktoś z tej rodziny zrobił taką rzecz.

Martinez poczuł, jak drapieżny uśmiech wraca mu na twarz.

— Z pewnością zapytam go o to przy najbliższym spotkaniu. Okazja nadarzyła się dziesięć dni później, na przyjęciu dla oficerów nowo przybyłego „Świetnego”. Krążownik stosownie nazwano, gdyż był to jeden z latających pałaców starej Czwartej Floty, ciężko uszkodzony w dniu buntu, ale teraz naprawiony i przywrócony do służby. Foote był jednym z młodszych oficerów na krążowniku.

Martinez odczekał trochę i gdy przyjęcie rozwinęło się i odprężony podporucznik Foote rozmawiał z grupą swoich kumpli, zbliżył się do nich. Ponieważ było to oficjalne przyjęcie, a Martinez nosił Złoty Glob, Foote i jego znajomy byli zmuszeni wyprężyć się w salucie.

— Foote! — krzyknął z radością Martinez. — Jak długo się nie widzieliśmy!

Przełożył Glob do lewej dłoni i wyciągnął rękę. Zaskoczony Foote uścisnął ją.

— Ogromnie się cieszę, że pana widzę, kapitanie — powiedział. Próbował wycofać dłoń, ale Martinez mocno ją trzymał.

Tak, to był ten sam Foote. Wielki, przystojny, z kosmykiem blond włosów opadającym na prawą stronę czoła i miną wyrażającą arogancką pogardę. Ten wyraz twarzy prawdopodobnie utrwalił mu się już w kołysce.

— Wszyscy mi opowiadają o wzorze Foote'a! — wykrzyknął Martinez. — Koniecznie musi pan mi go wytłumaczyć!

Foote zarumienił się. Znowu próbował wycofać dłoń, ale Martinez nadal ją trzymał.

— Ja nigdy tak tego nie nazywałem.

— Jest pan zbyt skromny! — powiedział Martinez i spojrzał na innych oficerów, młodych parów z wysokiej kasty, których Foote uważał za równych sobie.

— Lordzie Jeremy — rzekł — musi pan koniecznie wyjaśnić przyjaciołom, gdzie po raz pierwszy spotkał pan ten wzór!

Wyraz bladych oczu oficera świadczył o pośpiesznych spekulacjach. Wreszcie Foote wyprostował się, a kiedy przemówił, w jego arystokratycznym tonie dźwięczało lekkie rozbawienie.

— Oczywiście spotkałem ten wzór, gdy dopełniałem obowiązku cenzurowania korespondencji lady Suli i pana, milordzie. Uderzyła mnie pomysłowość zastosowania wzoru do rozwiązywania problemów taktycznych, jakie pojawiły się w bitwie przy Magarii, i postanowiłem rozpropagować go wśród oficerów.

Martinez musiał przyznać, że Foote znalazł najzręczniejsze wyjście z sytuacji. Uświadomił sobie, że przyznanie się do autorstwa wzoru doprowadzi do upokorzenia go; zamiast tego wolał wystąpić jedynie w roli popularyzatora.

Martinez uśmiechnął się szeroko.

— Wie pan — powiedział, wciąż potrząsając dłonią Foote’a — powinien pan wspomnieć o prawdziwych autorach tego wzoru. Byłoby to bardziej uczciwie.

Foote znalazł gładką odpowiedź.

— Zrobiłbym to, gdybym miał pewność co do autorów. Wiedziałem, że pan jest w to zamieszany i lady Sula, ale korespondencja wskazywała, że inni oficerowie również brali w tym udział, a ja nie znałem nazwisk. A ponadto… — obejrzał się przez ramię, jakby się bał, że ktoś go podsłucha — zorientowałem się co do kontrowersyjnej natury tej pracy. Wszyscy, których nazwiska wiązały się z tym wzorem, narazili się niektórym starszym oficerom.

— Jak to uprzejmie z pańskiej strony, że nie powiązał pan tego z moim nazwiskiem! — wykrzyknął Martinez, mając nadzieję, że zabrzmiało to jak fałszywa życzliwość. — Ale w przyszłości nie musi pan tego robić. Jestem przekonany, że nie zdołałby pan nawet w najmniejszym stopniu zmienić opinii lorda Torka o mnie.

Foote tylko uniósł w górę wyniosłą brew. Martinez odwrócił się, by spojrzeć na kompanów Foote'a — obserwowali ich obydwu, niektórzy z podejrzliwością, inni zaskoczeni.

— Nie będę już dłużej pana zatrzymywał, proszę wracać do przyjaciół — powiedział i puścił dłoń Foote'a. Potem powiódł spojrzeniem po twarzach stojących obok oficerów.

— Lepiej pilnujcie swych wzorów — powiedział — bo możecie odkryć, że Foote przekazuje je najrozmaitszym ludziom.

Znów się uśmiechnął, kiwnął Globem, odwrócił się i odszedł.

Martinez wiedział, że przy tak intensywnym życiu towarzyskim oficerów informacja o rozmowie rozejdzie się w ciągu paru dni po całej Flocie Ortodoksyjnej.

Odwet to małostkowe uczucie, pomyślał, ale czasami daje dziwną satysfakcję. A w organizacji zwanej Ortodoksyjną Flotą Odwetu, zemsta wydawała się mieć błogosławieństwo wyższych władz.


* * *

Kolejka linowa zaskrzypiała, gdy liny naprężyły się, i fotel Suli zakołysał się w zawieszeniu kardanowym. Wagonik wjeżdżał w górę między stanowiskami działowymi — wieżyczkami z ciężkiego, prawie niezniszczalnego plastiku, które umieszczono na tarasach po obu stronach terminalu. Z wieżyczek wystawały lufy dział antyprotonowych, gotowych przemienić każdego napastnika w obłok cząstek elementarnych.

W górnym terminalu Sula wyszła z wagonika na taras wybrukowany płaskimi kamieniami. Podmuch wiatru uderzył ją w twarz. Jedna z wieżyczek, brzydka i bezkształtna, przysiadła nisko na tarasie. Działo, załoga i mechanizm obracający ledwie się w niej mieściły. Ze szczytu wystawały przysadziste wentylatorki, peryskopy i anteny. Z tyłu znajdowały się zamknięte drzwi, obliczone na rozmiary Naksydów.

Naksydzcy strażnicy, przebierając nogami, mknęli obok lub dla ochrony od wiatru stawali za wieżyczką. Sula udała, że poprawia długi szal, a potem wzięła torbę na zakupy i skierowała się do miasta.

Ładunki w torebkach — pomyślała. Trzeba dostarczyć dużo energii kinetycznej, a wtedy zrobimy ze wszystkiego, co znajduje się w środku, jajecznicę. I nie ma znaczenia, że same wieżyczki nie zostaną zniszczone. Niestety, jajecznica mogłaby się zrobić również z wrażliwej amunicji antyprotonowej. W rezultacie nastąpiłby wybuch, który… nieważne, co jeszcze by zrobił, ale przynajmniej rozwiązałby jej problem.

A jednak dobrze by było, gdybyśmy mogli wykorzystać te działa — pomyślała.

Ciekawe, kiedy załoga działa otrzymuje posiłki. Z pewnością drzwi są wtedy otwierane.

Ale nawet gdyby działa antyprotonowe zniszczono lub zdobyto, nie ma jak przetransportować w górę większych sił. Zbocze było strome i ludzie nie mogliby wspinać się po nim zbyt szybko, a po przybyciu na miejsce byliby wyczerpani. Ponadto nawet mała, słabo uzbrojona grupa w górnym terminalu kolejki zdołałaby powstrzymać całą armię.

Wszystkie większe siły musiałyby wykorzystać wijącą się serpentynami drogę po drugiej stronie akropolu. Posuwanie się tą drogą to kolejny problem, nie wspominając o tym, że byłaby pod intensywnym ostrzałem.

Pomysły wirowały w mózgu Suli, kiedy przecięła pieszo Górne Miasto i znalazła się przy oznaczonej dwiema kolumnami Bramie Wyniesionych. Tutaj serpentynowa droga wchodziła na płaskowyż. Miejsca strzegła następna para dział antyprotonowych w wieżyczkach. Spoglądając w drugą stronę, Sula dostrzegła wielką budowlę z beczkowatym dachem — pałac Ngenich. Z tyłu budynku znajdował się taras i banian ocieniający domek P.J.

Z domku P.J. można by obserwować stanowiska obrony, patrzeć, kiedy zmieniają się straże i kiedy nadchodzą posiłki — pomyślała.

A ponadto zmarzła.

P.J. rozpromienił się, gdy pojawiła się na progu, i zaoferował jej herbatę i zupę.

— Żałuję, że nie mogę być bardziej przydatny — powiedział, obserwując, jak je. — Nie dostarczam wam obecnie zbyt wielu informacji. Moje kluby są niemal puste — więcej służby niż członków. Wszyscy, którzy mogli, wyjechali.

— Nadal jesteś w dobrym miejscu — stwierdziła Sula. — Wszystkie informacje, których dostarczasz, są cenne. — Jej próby wspierania morale P.J. stały się tak częste, że w zasadzie mogła te teksty recytować podczas snu. — Liczę na ciebie, że zostaniesz w Górnym Mieście, i będziesz trzymał ucho przy ziemi.

— Jestem niezłym strzelcem. Mógłbym przenieść się do Dolnego Miasta i zostać zabójcą.

Sula wymiotła chlebem resztki zupy. Zupę przyprawiono cytryną i szafranem — niezwykłe, lecz w tym wypadku udane połączenie.

— Jesteś tutaj potrzebny — powtórzyła.

— Po co? — odparł ponuro P.J. — Zupę możesz kupić w restauracji.

— Zakładam, że masz lornetkę.

— Tak. Oczywiście.

— Chciałabym, żebyś uważał na te działa antyprotonowe przy Bramie Wyniesionych. Sprawdzaj je regularnie. Dowiedz się, kiedy wymieniają załogi, kiedy je karmią. Kiedy drzwi w bunkrach są otwarte, a kiedy zamknięte.

P.J. spoglądał na nią przenikliwie.

— Macie zamiar je zaatakować?

— Owszem. Chciałabym mieć parę dział antyprotonowych. Albo przynajmniej amunicję.

Jej grupę operacyjną szkolono w posługiwaniu się tą bronią i siły pozostawione pod komendą dowódcy Floty, Eshruga, miały ją na składzie, ale Sula nie wiedziała gdzie. Prawdopodobnie broń wpadła w ręce Naksydów.

Może właśnie te cztery działa w Górnym Mieście kiedyś należały do podziemnego rządu. Odebranie ich byłoby naprawdę słuszne.

— Och, P.J., jeszcze jedno — dodała Sula. — Nie znasz przypadkiem jakichś ekspertów od wspinaczki?


* * *

Raport P.J. był zdumiewająco szczegółowy. Wyglądało na to, że sprawdzał baterie co pół godziny i nie spał w nocy, by je obserwować. Zauważył czas zmiany wacht, godziny posiłków, liczbę strażników i typ środka transportu, którym przyjeżdżali z koszar i do nich wracali.

Sula zaczęła regularnie odwiedzać Górne Miasto, by obserwować obie wieżyczki strzegące kolejki, ale jej spostrzeżenia tylko potwierdzały dane P.J. W końcu oszczędziła sobie jeżdżenia i założyła, że obie baterie dział mają taki sam rozkład dnia.

Gdy zimne wiatry straciły siłę, znalazła odpowiedź na pytanie, kiedy drzwi bunkrów są otwarte — podczas dobrej pogody. Wieżyczki były małe, ciasne i załoga wolała przebywać na zewnątrz, nawet podczas jesiennych wichur szalejących wokół granitowych blanków akropolu.

— Zatem wyznaczymy atak na jakiś przyjemny dzień — powiedziała na naradzie. — Musimy tylko obejrzeć długoterminową prognozę pogody.

— To prawdopodobnie możemy zrobić, księżniczko — powiedział Patel z uśmiechem. — Martwi mnie natomiast wspinaczka na tę cholerną skałę.

Narada odbywała się w apartamencie hotelowym Patela. Siedzieli wokół eleganckiego stołu z chromowymi krawędziami, który wyglądał dziwnie w zestawieniu z wymyślnie lakierowanymi szafkami, kolekcją staroci i z bukietami jaskrawych wonnych kwiatów. Pomieszczenie, jego osobliwości i zapachy, wydawało się idealnym środowiskiem człowieka, który zaofiarował się walczyć dla miłości.

— Warto jakoś potrenować tę wspinaczkę — powiedział Julien. — Musimy nie tylko sami dostać się na tę skałę, ale także przenieść tam sprzęt. — Uśmiechnął się z przymusem. — Nie jestem amatorem wysokości.

Było jasne, że żaden frontalny atak na akropol nie może się powieść. Pozycje, które kontrolowały dwie drogi do Górnego Miasta — kolejkę linową i serpentynę — mogły być zdobyte jedynie od tyłu, a to oznaczało, że trzeba najpierw przemycić na akropol jakieś zbrojne grupy.

Poprowadzenie armii w górę po klifie nie byłoby możliwe w czasie pokoju, kiedy długi granitowy masyw Górnego Miasta był iluminowany jaskrawymi reflektorami. Po zniszczeniu pierścienia niedostatek elektryczności spowodował wyłączenie reflektorów. Nawet większość lamp ulicznych w Górnym Mieście nie świeciła, więc okolica była pełna cieni.

Ogromny pałac Ngenich wystarczy, by ukryć dwie grupy operacyjne, dopóki nie nadejdzie pora, by się stamtąd ruszyć.

— Możemy zorganizować trening na prawdziwej skale — zaproponował Macnamara. — Wywieziemy ludzi na wieś i niech się wdrapują na skarpę.

Julien popatrzył na niego, zaszokowany. Był chłopcem z miasta i sam pomysł udania się na wieś był mu obcy.

— Czy nie możemy tego robić gdzieś w mieście? — zapytał. — Wspinać się na jakiś budynek czy coś takiego?

Sula uśmiechnęła się.

— To zwróciłoby uwagę. — Spojrzała na Macnamarę. — Ty opracujesz plan szkoleniowy podróży na wieś i wspinaczek. Chcę, by każdy wspiął się na górę co najmniej dwukrotnie.

Julien był zaniepokojony.

— Nie będzie tam węży i innych takich rzeczy? — zapytał.

Casimir wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Będą. Wielkie, złośliwe i jadowite.

Macnamara prychnął i zapisał polecenie w notesie. Nie lubił gangsterów i nie był w stanie tego ukryć. Bogo Boys reagowali na to z pogodną protekcjonalnością: nienawidzili ich ludzie znacznie bardziej interesujący od Macnamary.

Sula pociągnęła wody sodowej i zajrzała do terminarza.

— Martwię się o bezpieczeństwo. To wielka operacja. Wystarczy jakiś przeciek i większość z nas zginie.

— Niech krąg wtajemniczonych pozostanie jak najmniejszy — poradził Casimir. — Jedynie niewielu z nas powinno wiedzieć o rzeczywistym celu.

Spence strząsnęła popiół z papierosa do jednej z eleganckich popielniczek Patela; przebywanie w towarzystwie gangsterów i praca przy dostawach między innymi tytoniu nauczyły ją palić.

— Myślałam o tym — powiedziała. — Powinniśmy ukryć jedną wielką akcję pod inną wielką akcją. Każemy im przygotować się na jedno, a potem właściwego dnia wszyscy otrzymają nowe rozkazy.

Sula spojrzała na nią z zaskoczeniem.

— Co może być większego od ataku na Górne Miasto?

— Atak na Wi-hun. — Było to lotnisko, które Naksydzi wykorzystywali jako bazę dla swoich promów. — To mogłoby wyciągnąć siły bezpieczeństwa na wieś.

— Nie — sprzeciwił się Casimir. — Powiemy, że zdobędziemy więzienia i wyzwolimy wszystkich zakładników.

Sula spojrzała na niego z podziwem.

— Doskonale — powiedziała. — Szturm na więzienia będzie wymagał tych samych umiejętności, co atak na Górne Miasto. Pozwoli nam to wytłumaczyć wszystkie ćwiczenia szkoleniowe. Postawimy obserwatorów przy więzieniach, każemy ludziom robić notatki na temat liczby strażników, godzin zmian i tak dalej. Jeśli Naksydzi o tym się dowiedzą, zebrane dane jeszcze bardziej to uwiarygodnią.

— Siły bezpieczeństwa zostaną wyciągnięte z Górnego Miasta — zauważyła Spence. — W śródmieściu nie ma więzień.

— W miarę możności chciałabym całkowicie odizolować Górne Miasto — powiedziała Sula. — W pałacach Górnego Miasta jest całe przywództwo wojskowe i polityczne. Dowódcy średniego szczebla mieszkają w zarekwirowanych hotelach na akropolu, zwłaszcza w „Wielkim Przeznaczeniu”, a większość zwykłych żołnierzy śpi w hotelach w dolnym mieście, u stóp kolejki linowej. Jeśli uda się nie dopuścić oficerów do ich oddziałów, Naksydzi będą musieli sobie poradzić z brakiem dowódców, zanim w ogóle zdołają cokolwiek zrobić.

— Księżniczko, czy nie możemy jakoś tych oficerów załatwić w nocy, kiedy śpią? — spytał Patel.

— Chciałam zniszczyć hotel „Wielkie Przeznaczenie” już dawno, stosując ciężarówkę-bombę, ale Hong wolał skoncentrować się najpierw na ataku na aleję Axtattle.

A to przyniosło koniec Honga i armii podziemnej, z wyjątkiem zespołu 491.

— Czy teraz nie możemy wykorzystać ciężarówki-bomby? — spytał Patel.

— Mają barykady wokół hotelu. Nie doprowadzimy tam ciężarówki.

— Barykady można przerwać — zauważyła Spence, praktyczny inżynier.

— Potrzebowalibyśmy do tego ciężkiego sprzętu — odparła Sula. — A jak mamy go wciągnąć na skałę?

Spence pomachała papierosem i wzruszyła ramionami.

— Przypuszczam, że w Górnym Mieście prowadzą jakieś roboty budowlane. Byłby to dobry pretekst.

— Zorganizujesz to?

Spence znowu wzruszyła ramionami.

— Jasne.

— I jakieś bomby-ciężarówki?

— Oczywiście. — Uśmiechnęła się. — Tak naprawdę bomby to coś bardziej zgodnego z moją specjalnością.

Patel spojrzał na Spence i również się uśmiechnął.

— Wiem, skąd możemy wziąć potrzebny sprzęt. Magazyn rządowy, niedaleko jednego z moich przedsiębiorstw. Wątpię, by go w nocy pilnowano.

— Pozwól mi najpierw przejść się do Górnego Miasta i dokładnie zobaczyć, co jest potrzebne.

Julien popatrzył po ludziach siedzących przy stole.

— Wiecie — powiedział — zaczynam wierzyć, że rzeczywiście to zrobimy.

Casimir spojrzał na Sulę i zaśmiał się dudniąco. Miał roziskrzone oczy.

— Jak może nam się nie udać, kiedy prowadzi nas Biały Duch? — spytał.


* * *

Zaraz po ataku naksydzkim pociskiem nadeszła jesień. Z północnego zachodu dęły mroźne wiatry, wyły wokół węgłów budynków jak żałobnicy płaczący w bólu po zagładzie Remby. Zimny wiatr wiał całymi dniami. Liście zbrązowiały, stały się kruche. Wiatr zdmuchnął je z drzew, nim zdążyły zaprezentować żółte i pomarańczowe wspaniałości.

Sula w wiatrówce i szaliku na jasnych włosach, podróżowała po Górnym Mieście, potwierdzając wiadomości przekazane przez P.J., Sidneya i innych informatorów. Zwracała uwagę na środki obrony i ich rozmieszczenie, na ustawienie patroli policyjnych. Interesowały ją także hotele i pałace, gdzie sypiali funkcjonariusze sił bezpieczeństwa.

Projekt zaczynał być zdumiewająco realny. Naksydzkie środki obrony w Górnym Mieście okazały się zaskakująco słabe. Większość sił bezpieczeństwa nie była w ogóle skoszarowana w Górnym Mieście, lecz w kompleksie hotelowym wokół stacji kolejowej przy podstawie zębatki. Gdyby podziemna armia zaatakowała w nocy i zdołała zająć dwie drogi na wierzchołek akropolu, miałaby szanse na utrzymanie przyczółka na Górnym Mieście, przynajmniej przez jakiś czas.

Sula nazwała tę akcję Projekt Daliang na cześć kampanii stoczonej przez Sun Pin, generała Qi. Kiedy Wei zaatakował Zhao, Zhao wezwało na pomoc OJ. Oczekiwano, że Sun Pin wkroczy do Zhao, by pomóc wyrzucić napastników, ale on pomaszerował prosto na Daliang, stolicę Wei, co zmusiło Wei do zaprzestania kampanii i wycofania się w popłochu.

Sula nigdy nie wyjaśniła nikomu pochodzenia tej nazwy. Nie chciała skusić losu.

Gdy zimny wiatr ucichł i rześka jesień ochłodziła dobry nastrój lata, kiedy wybuchy i strzały z karabinów nadal trzęsły oknami stolicy, zaczęła robić poważne plany.

Naksydzi byli słabsi niż oczekiwano, więc zajęła się wyłącznie własnymi siłami. Jej żołnierze nigdy nie byli szkoleni do prawdziwej bitwy i nie miała pojęcia, czy potrafią taką bitwę stoczyć. Innym problemem było bezpieczeństwo — wiedziała, że wśród jej żołnierzy z pewnością są informatorzy, więc gromadzenie grup operacyjnych i konieczne drobiazgowe plany trudno będzie utrzymać w tajemnicy.

W tym czasie jeszcze dwa razy pokazała się publicznie w mundurze. Raz w tajnej klinice, gdzie skradzionymi środkami przeciwpromiennymi leczono ocalałych z zagłady w Rembie. Drugi raz na Festiwalu Żniw. W czasach reglamentacji była to smutna uroczystość. Sula przybyła do Starej Trójki z konwojem skradzionej żywności, wręczyła zaskoczonym Torminelom ocalałym z policyjnej masakry kilka egzemplarzy „Bojownika” i zniknęła, zanim policja zdążyła się pojawić.

Tym razem znowu usłyszała słowa „Biały Duch”, wyseplenione między kłami Tormineli.

Każdej takiej demonstracji poświęciła wzmiankę w „Bojowniku”. Na murach miasta zaczęły pojawiać się napisy: „Niech żyje Biały Duch!”, „Za Białego Ducha i Praxis!”, „Precz z Naksydami, wiwat Biały Duch!”.

Tajemniczy snajper z alei Axtattle nadal się pojawiał i atakował z wysokości konwoje wojskowe. Sula dowiedziała się, kto to jest, po jego szóstym wypadzie, gdy został ranny w strzelaninie i rodzina przywiozła go do jednej z tajnych klinik.

Snajperem był emerytowany Daimong, Fer Tuga, przewodnik myśliwski z Rezerwatu Ambramas, oddalonego o pół kontynentu. Podczas regularnych wizyt w Zanshaa, u swojej córki, brał myśliwską strzelbę i zabijał Naksydów.

Ostatnim razem poszło mu źle. Naksydzki konwój odpowiedział gradem celnego ognia kilka sekund po wystrzeleniu przez Daimonga pierwszego naboju. Fer Tuga ledwie uszedł z życiem.

— Naksydzi musieli zastosować coś nowego — powiedział. — Albo zobaczyli mnie za zaciemnionym oknem, albo dostrzegli kulę w locie.

Okazało się, że chodzi o ten drugi przypadek. Mały przenośmy wielofazowy system radarowy łączył się przez sprytnie zaprogramowany komputer z pomostami ze zautomatyzowaną bronią.

Od tej chwili taktyka snajperska stała się mniej opłacalna. Żeby to skompensować, postanowiono zwiększyć wykorzystanie bomb. Bomby stały się większe, bardziej złożone i wyspecjalizowane do atakowania różnych celów.

W odpowiedzi Naksydzi przenieśli do stolicy więcej sił bezpieczeństwa, co tylko pomnożyło potencjalne cele.


* * *

Projekt Daliang mógł się nie powieść z wielu powodów i Sula starała się je wszystkie przewidzieć. Spędzała mnóstwo czasu nad planami miasta i rozkładami, starając się ustalić właściwy czas spotkań. Z magazynów rządowych wyciągnięto dwa lekkie spychacze. W pobliżu więzień ustawiono obserwatorów. Wśród całej podziemnej armii rozpuszczono pogłoskę, że operacja nastąpi za chwilę i że jej częścią będzie zdobywanie i utrzymanie budynków. Bomby, granaty i rakiety wytwarzano i magazynowano w tajnych składach. Po domach zaprzęgnięto babcie do produkcji amunicji do karabinów Sidneya.

Sula udała się do Górnego Miasta. Tego dnia chłodna mżawka zabarwiła na ciemno kamienie tarasu. Chciała sprawdzić pusty Pałac Ngenich i upewnić się, że nadaje się na kryjówkę dla Bogo Boys i innych oddziałów uderzeniowych, które wdrapią się na skały.

P.J. był bardziej pogodny niż zazwyczaj.

— Z chęcią pokażę ci to stare miejsce, ale kiedy macie zamiar je wykorzystać?

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Wyrzucili mnie. Jakiś naksydzki klan zarekwirował moją posiadłość. Dostałem zawiadomienie dwa dni temu; dali mi dziesięć dni, bym opuścił dom wraz z rzeczami. — Uśmiechnął się promiennie. — Mogę teraz być użyteczny. Nie muszę mieszkać w Górnym Mieście. Mogę przenieść się do Dolnego Miasta i zostać żołnierzem armii podziemnej.

Sula już gorączkowo kombinowała.

— Czy możemy sprawdzić prognozę pogody? — zapytała.

Poprowadził ją do biurka, gdzie po wydaniu kilku poleceń dowiedziała się, że zimna mżawka będzie trwać jeszcze dwa dni, a następnie zostanie odsunięta przez front atmosferyczny z południowego zachodu. Nadejdą co najmniej cztery dni pięknej, słonecznej letniej pogody.

Oto nasz czas — pomyślała. Miała nadzieję, że sześć dni wystarczy.

Wyprostowała się i spojrzała na P.J.

— Myślę, że do przewożenia swoich rzeczy do nowego mieszkania wykorzystasz naszą firmę transportową.

Wzruszył ramionami.

— Nie mam żadnych cenniejszych osobistych rzeczy. Przynajmniej od kiedy mój ojciec stracił wszystkie pieniądze.

— Zapominasz o kupie broni od Sidneya, która ciągle jest u ciebie składowana.

— Och. — P.J. wytrzeszczył oczy.

— I z pewnością klan Ngenich nie chce, by wszystkie ich meble i inne rzeczy przypadły Naksydom. A może Naksydzi kazali wszystko zostawić?

Wydawało się, że P.J. nie zastanawia się nad tym.

— Nie. Przypuszczam, że mogę wszystko zabrać.

— Wobec tego to my usuniemy graty twego klanu. Muszę jednak obejrzeć pałac. Oczywiście pod warunkiem, że nie masz nic przeciw temu, byśmy wykorzystali to miejsce na naszą ostatnią operację.

— Jasne. Oczywiście. — Na twarzy P.J. pojawił się niepokój. — Ale czy naprawdę będę mógł dołączyć do armii podziemnej, kiedy opuszczę Górne Miasto?

— P.J. — powiedziała — zawsze byłeś w armii podziemnej. Byłeś moim pierwszym rekrutem.

Chyba był zadowolony.

— Cóż, tak. Dziękuję. Ale chodziło mi o to, by zostać prawdziwym żołnierzem.

— Zawsze byłeś prawdziwym żołnierzem.

Na policzkach P.J. pojawił się rumieniec zaskoczenia i zadowolenia.

— Ja tylko chciałem być… być szlachetny i zasłużyć sobie….

— Zasłużyłeś sobie z nawiązką — zapewniła go Sula. — Ale według mnie, lepiej ci jest bez niej.

Po jej słowach długa twarz P.J. posmutniała.

— Och, nie wiem. Ona była taka inteligentna, wesoła i… — Zamilkł.

Coś z tego, co wcześniej powiedział, dotarło teraz do Suli.

— P.J., wspomniałeś, że twój ojciec stracił rodzinne pieniądze.

— Tak. Hazard i… — Westchnął. — Również inny typ hazardu: niemądre inwestycje. Akcje i obligacje, sam nie wiem co. Mój ojciec przez długi czas ukrywał straty i mogłem wieść przyjemne życie: samochody, ubrania, rozrywki i… — szukał słów — zwykłe rzeczy. Ale to wszystko były pożyczone pieniądze. Dożyłem trzydziestu pięciu lat i wtedy… — Pokazał puste dłonie. — Wtedy wszystko diabli wzięli.

Sula była zaskoczona. Zawsze uważała, że P.J. roztrwonił swoje pieniądze na rozpustę. Tymczasem on pędził zupełnie zwykłe życie członka swojej klasy społecznej i nie zwracał uwagi, co się dzieje wokół, aż w końcu okazało się, że już nie może prowadzić zwykłego życia. Stał się obiektem litości i pogardy. Jego krewni usiłowali go sprzedać klanowi Martinezów, ale został odrzucony przez kobietę, którą kochał, i wpakowany w małżeństwo z kimś innym.

Może moje własne życie było łatwiejsze, myślała Sula, ponieważ nigdy nie miałam pieniędzy, do których mogłabym się przyzwyczaić.

— Współczuję ci, P.J. — powiedziała.

Miał na twarzy wyraz nieutulonego żalu.

— Wiem, że w sprawie mego małżeństwa z Sempronią chodziło tylko o pieniądze — powiedział. — A ja byłem tak bezużyteczny i śmieszny, że nie traktowano mnie poważnie i… — Oczy zalśniły mu łzami. Odwrócił się. — Obejrzyjmy pałac, dobrze? Mam tutaj klucz.

Sula poszła za nim przez podwórze i przepastny pusty dom, pełen ciszy, duchów i zbierającego się kurzu. Chciała go pocieszyć, ale wiedziała, że nie jest odpowiednią do tego kobietą.

Był jeszcze jedną ofiarą ambicji Martinezów. Tak samo jak ona.


* * *

Nastąpiły trzy dni gorączkowej pracy i kulejący, nieskoordynowany gigant, jakim była armia podziemna, zaczął wydostawać się z błota, w którym tkwił, i przygotowywać do wykonania pierwszych wielkich kroków. Ciężarówki wjeżdżały do Górnego Miasta, wywoziły meble Ngenich i zastępowały je farbą, płótnem, środkami medycznymi i sprzętem wspinaczkowym. Sula prowadziła ciężarówki, notując na mapie, które pałace mają strażników, a więc w których jest coś wartego pilnowania. Zastanawiała się, co stanie się ze strażnikami w wypadku alarmu: czy będą tkwili na swoich stanowiskach, czy ruszą do walki? Przypuszczała, że wkrótce się tego dowie.

Otwarto skrytki magazynowe. Wyjęto i umieszczono w chętnych dłoniach potężny arsenał zespołu 491. Przyjaciele z policji otworzyli magazyn. Ponad czterysta nowoczesnych karabinów automatycznych, broń krótka, amunicja, zestawy pancerzy osobistych oraz granaty i ich wyrzutnie stały się własnością armii podziemnej. Nawet nie trzeba było przekupywać policji.

Paru wywiadowców obserwujących więzienie aresztowano, ale najwidoczniej przekazali Naksydom fałszywe informacje, które im wcześniej powierzono. Dzięki przyjacielskim kontaktom, które kliki utrzymywały z agentami jednostek stojących na straży prawa, Sula dowiedziała się, że policję i personel Floty przeniesiono ze śródmieścia w oczekiwaniu na zmasowane próby grupowych ucieczek więźniów.

Najwidoczniej Naksydzi cieszyli się, że zaraz zatrzasną pułapkę. Biały Duch też był zadowolony. Czas pokaże, kto z nich ma rację.

W końcu nadeszła chwila, kiedy wysłano ostatnią wiadomość, przygotowano ostatnią broń, zrobiono, przejrzano i przerobiono ostatnie plany. Kiedy słońce dotknęło horyzontu, Sula wkroczyła do domu, w którym ukrywała się razem z Casimirem. Mężczyzna był ubrany w długi płaszcz od Chesko z trójkątnymi lustrami i błyszczące buty z cholewami. W ręce trzymał długą laskę z połyskującą kulą z górskiego kryształu.

Pokój pachniał lawendą. Zatrzymała się w progu, zdumiona. Odwrócił się ku niej, poły jego płaszcza załopotały, gdy wymyślnie się skłonił.

— Witaj, lady Sula. Spędzimy dziś wieczór na mieście.

— Oszalałeś — odparła. — Czy zdajesz sobie sprawę, jak wiele…

— O wszystko zadbano — przerwał jej. — Żołnierze wykonują całą pracę, a generał może odpocząć. — Odsunął się na bok i odsłonił rozpostartą na łóżku suknię z zielonej mory. — Postarałem się o bardziej stosowny strój wyjściowy.

Sula zamknęła za sobą drzwi i weszła do pokoju.

— Casimir, jestem kompletnym wrakiem. Nie spałam od kilku dni. Funkcjonuję na kawie i cukrze. Nie ma mowy, bym zrobiła coś takiego.

— Przygotowałem odprężającą kąpiel — odparł i spojrzał teatralnie na swój displej mankietowy — Samochód zajedzie po nas za pół godziny.

Sula weszła do łazienki, zdjęła ubranie i położyła się w pachnącej lawendą wannie. Poleciła kranowi z gorącą wodą, by się otworzył. Kiedy z wanny zaczęła unosić się para, zamknęła oczy. Upłynęła zaledwie chwila, gdy obudziła się gwałtownie. Casimir pukał do drzwi.

— Samochód będzie tu za dziesięć minut — powiedział. Umyła się szybko mydłem, potem się wysuszyła, wyszczotkowała włosy, użyła kosmetyków i wyszła naga do frontowego pokoju, by włożyć suknię. Casimir patrzył na nią z fotela, z uśmiechem konesera na twarzy. Suknia pasowała idealnie. Wstał z fotela i nachylił się, by ucałować jej obnażone ramię. Potarł wargami o jej obojczyk, co wywołało w nerwach Suli wrażenie ogromnej przyjemności.

Samochód, długi sedan, prowadziło dwóch torminelskich ochroniarzy Casimira. Od chwili gdy Casimir zszedł do podziemia pierwszy raz widziała ochroniarzy. Rzucali się w oczy i trzeba było przesunąć ich do innych zadań.

Samochód jechał ostrożnie w gęstniejących cieniach. Zatrzymał się przed bocznym wejściem do klubu na Górce. Wewnątrz panował mrok, gdzieniegdzie zakłócony plamami światła. Plamy światła padały na stół przykryty nieskazitelnie białym, świeżo wyprasowanym obrusem, błyszczący parkiet taneczny oraz na puste stanowisko orkiestry. W świetle odbitym od stołu stał wysoki kelner, Lai-own.

— Sir — powiedział. — Madame.

Lai-own nalał szampana dla Casimira i wodę sodową dla Suli, po czym zniknął w mroku.

— Zrobiłeś to tylko dla nas? — zapytała Sula.

— Niezupełnie tylko dla nas — odparł i wtedy usłyszała śmiech Veroniki.

Dziewczyna weszła z Julienem; obydwoje byli ubrani w kosztowne stroje, choć bez tego zmysłu estetycznego, jaki miał Casimir. Veronika miała swój połyskujący łańcuszek na kostce. Sula nie widziała jej od chwili, gdy ta wyszła z więzienia. Veronika spojrzała na nią i oczy jej się rozszerzyły.

— Słyszałam, że jesteś parem! — powiedziała. — Że jesteś Białym Duchem, dowódcą armii podziemnej! — Machnęła ręką. — Wszystkim mówię, że cię znałam, kiedy byłaś tylko nauczycielką matematyki!

Kelner przyniósł drinki i posiłek. Kiedy skończyli jeść i podano kawę, weszła czteroosobowa orkiestra Cree i zaczęła stroić instrumenty. Po plecach Suli przebiegł dreszcz niepokoju. Przypomniała sobie Cree w sklepie odzieżowym, tego, który pierwszy zwrócił się do niej jako do Białego Ducha. „Ty jesteś tamtą” — powiedział.

Cree z jego wspaniałym słuchem musiał rozpoznać jej głos z wideoklipów w „Bojowniku”. Teraz zastanawiała się, czy będzie śmiała odezwać się przy orkiestrze.

Dotknęła uda Casimira i nachyliła się do niego.

— Jesteś pewien, że nic nam nie grozi? — szepnęła.

Uśmiechnął się szeroko.

— Mam dwa zespoły ekstrakcyjne czekające na zewnątrz — powiedział. — Gdyby ktokolwiek nadszedł, wchodzą do walki. — Pocałował ją w ucho. — I mam zaplanowaną drogę ucieczki. Dokładnie tak jak mnie uczyłaś.

— Po wojnie okaże się, że klika Nabrzeża zdobyła mnóstwo niebezpiecznych umiejętności — zauważyła.

Orkiestra zaczęła grać. Obie pary weszły na parkiet i nerwowość Suli znikła. Położyła głowę na ramieniu Casimira i zamknęła oczy. Istniała teraz całkowicie w świecie doznań: muzyki, której rytm zgadzał się z biciem jej serca, bliskości rozkołysanego ciała Casimira, jego głębokiego, piżmowego zapachu. W szybszych tańcach z radością pozwoliła się prowadzić, tak jak to robił przez cały wieczór. Z milczącą powagą przyjmował tę odpowiedzialność. Cały czas patrzył na nią, tylko z rzadka odrywał spojrzenie swych czarnych oczu od jej twarzy.

Orkiestra ucichła. Brawa tancerzy zginęły w ogromnym, pustym pomieszczeniu. Casimir ujął dłoń Suli i poprowadził dziewczynę do stołu.

— Następny akt jest tylko dla ciebie — oznajmił.

Na scenę wstąpiła Terrańska kobieta w szeleszczącej burzy spódnic; twarz miała upudrowaną na biało, z wyjątkiem dwóch okrągłych uróżowanych plam wysoko na policzkach. Nosiła się jak wojownik: broda wysoko, oczy błyszczące władczą dumą.

Tancerka derivoo. Serce Suli zabiło i ścisnęła dłoń Casimira.

— Dziękuję — szepnęła.

Julien podniósł brew.

— Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, jakie to dla nas poświęcenie — powiedział.

Derivoo stała w plamie światła. Jeden z Cree zagrał akord i artystka zaczęła śpiewać. Jej silny głos opowiadał o namiętnej miłości, która miała stać się cierpieniem. Kochanek, który kiedyś ją uwielbiał, teraz zamienił się w kamień. Każda sylaba szarpała nerwy Suli, każde słowo parzyło. Śpiewaczka mówiła o zetknięciu się samotnego serca kobiety z Pustką, świadomego, że zwycięstwo Pustki jest z góry przesądzone.

Przez pół godziny samotny mocny głos stawiał czoła wszelkim okropnościom: smutkowi, izolacji, śmierci, utraconej miłości, gwałtowi, przerażeniu. W świecie derivoo nie było zmiłowania, ale nie było też rezygnacji. Derivoo dumnie weszła do królestwa śmierci i umarła, rzucając całemu światu pogardliwe wyzwanie.

Wykonanie było wspaniałe. Sula słuchała w milczącym zachwycie, w pewnych momentach biła brawo, aż paliły ją dłonie.

Nie mogła sobie wymarzyć niczego doskonalszego: słuchała tych pieśni akurat wtedy, gdy za chwilę miała desperacko postawić swoje życie na jedną kartę. Przypomniały jej, że jej własne życie jesttylko iskierką w ciemności, tak przelotną, że prawie nie ma znaczenia, czy zakończy się ono już teraz, czy później.

Na zakończenie występu derivoo zastygła na chwilę w pozie buntu, a potem odwróciła się i zniknęła w ciemności. Sula biła brawo i krzyczała, ale śpiewaczka wzgardziła pomysłem, że mogłaby bisować.

Sula odwróciła się do Casimira.

— To było wspaniałe — powiedziała.

— Owszem. — Ujął ją za rękę. — Obserwowałem cię cały czas. Nigdy nie widziałem ciebie takiego wyrazu twarzy.

— Zaśpiewaj w ten sposób — odparła — a znowu go ujrzysz. — Zwróciła się do Juliena i Veroniki. — Co o tym myślicie? — zapytała.

Veronika lekko wytrzeszczyła oczy.

— Nie mam pojęcia. Nigdy jeszcze nie widziałam derivoo na żywo.

Julien poluzował kołnierzyk.

— Dla mnie jest to trochę zbyt emocjonalne — odparł — ale to wspaniała wykonawczyni, przyznaję.

Obie pary rozstały się. Casimir i Sula wrócili do długiego samochodu z torminelskimi ochroniarzami i wyjechali z tej dzielnicy za pojazdami zespołu ekstrakcyjnego. Kiedy znaleźli się sami w mieszkaniu, pachnącym lawendowym olejkiem do kąpieli, Sula objęła Casimira i obdarzyła go długim, wdzięcznym pocałunkiem.

— To był najlepszy wieczór, jaki mogłam sobie wyobrazić — szepnęła.

Czuła przy sobie ciepło jego ciała.

— Chciałem ofiarować ci jedną specjalną noc, byś ją zapamiętała, zanim skończy się nasz wspólny czas.

Na jego słowa nerwy Suli zadrgały.

— Co masz na myśli?

Głęboki głos Casimira brzmiał tak, jakby coś mu przeszkadzało w gardle, ale jego słowa były doskonale logiczne.

— Jeśli nam się nie uda, nie będziemy mieli powodów do zmartwień, ponieważ prawdopodobnie przynajmniej jedno z nas zginie. A jeśli się uda, znowu staniesz się lady Sulą, a ja zostanę tym, kim jestem. Lady Sula żyje w zupełnie innym świecie niż ja. — Spróbował uśmiechnąć się. — Ale to w porządku. Jest tak, jak powinno być. Jestem, kim jestem, i nie mam prawa się skarżyć.

— To wcale nie musi tak być — zaprotestowała.

Casimir zaśmiał się.

— Co masz zamiar zrobić? — zapytał. — Przedstawić mnie swoim parowskim przyjaciołom? A kim ja dla nich będę? Egzotycznym zwierzątkiem domowym.

Sula cofnęła się, czuła, jak jej twarz twardnieje z gniewu.

— To nieprawda — oświadczyła.

W jego głosie pojawiła się nutka pogardy.

— Oczywiście, że to prawda. Jestem klikmenem. Dla mnie jedyny sposób, by dostać się do Górnego Miasta, to wkroczyć tam na czele walczącej armii.

Z jej serca wyrywały się gniewne słowa, ale w ostatniej chwili je powstrzymała. Nie zniszcz tego — pomyślała. W przeszłości rujnowałaś cudowne wieczory, i jeśli nie będziesz ostrożna, zrujnujesz również ten.

— Ja też walczę, żeby tam się dostać — powiedziała.

— Tak. I wiem, jak wiele musiało cię kosztować dojście tam, gdzie teraz jesteś.

Zachwiała się. Miała pewność, że Casimir dowiedział się o Caro Suli. W jaki sposób? — myślała gorączkowo.

— Co masz na myśli? — spytała szeptem.

— Tę noc, kiedy aresztowano Juliena. To przedstawienie, które odegrałaś w moim gabinecie, pokazując, że pod płaszczem jesteś naga. To, co zrobiłaś tamtej nocy kompletnie mną wstrząsnęło. — Wyciągnął chłodną dłoń i przeciągnął długim palcem po jej obnażonym ramieniu. — Nie zachowywałaś się już tak od tamtego czasu, ale nie musiałaś. Otrzymałaś to, co chciałaś: nie byłem obecny przy aresztowaniu Juliena, które zaaranżowałaś, by przeciągnąć starego Sergiusza na swoją stronę w tej wojnie.

Jej nerwy zmieniły się w lód.

— Kto jeszcze o tym wie? — spytała.

— Ja się zorientowałem, ponieważ byłem tam i widziałem, jak bardzo przekonujący spektakl odegrałaś, bym dał się na to złapać. Julien nigdy się tego nie domyśli, ale nie dam głowy, czy Sergius w końcu do tego nie dojdzie.

Sula głęboko odetchnęła. Kręciło jej się w głowie.

— Tak — powiedziała. — Z początku tobą manipulowałam. — Zaśmiała się nerwowo. — Czemu nie? Nie znałam cię. Ale teraz cię znam. Nie jesteś już dla mnie osobą, którą mogłabym tak po prostu wykorzystać.

Uniósł brwi.

— Jaki to był akcent?

Przez chwilę patrzyła na niego.

— Co takiego?

— Teraz mówisz z innym akcentem. Nie Nabrzeże, nie Górne Miasto.

— Spannan. Fabsy. Gdzie się u… to znaczy, gdzie dorastałam.

— Przebywałaś na Spannanie dostatecznie długo, by podchwycić wymowę, ale wyjechałaś stamtąd i zostałaś lady Sulą z eleganckim akcentem. I zrobisz to ponownie, kiedy wygramy wojnę. — Odwrócił się, przycisnął dłoń do czoła. — Przepraszam — powiedział. — Zdenerwowałem cię. Nie powinienem był tego wywlekać dzisiaj, tuż przed wyruszeniem na Górne Miasto. Musisz się skupić na zadaniu.

Patrzyła na niego, a rozpacz niczym powódź zalewała jej serce.

— Posłuchaj. Jako lady Sula jestem okropna. Strasznie podły ze mnie par. — Poszła za nim, dotknęła jego ramienia. — Znacznie lepiej idzie mi jako Gredel. Jako Białemu Duchowi.

Casimir popatrzył na jej dłoń na swym ramieniu. Usta wykrzywił mu gorzki uśmiech.

— Może nie cierpisz być lady Sulą, ale nią jesteś. I musisz być, jeśli wygramy. A ja nadal będę Casimirem Massoudem, klikmenem z Nabrzeża. Gdzie wyląduję, kiedy wrócą wszyscy parowie, by rządzić?

Nie jestem lady Sulą! — pomyślała rozpaczliwie. Nie mogła jednak powiedzieć tego głośno, a nawet gdyby powiedziała, nie miałoby to żadnego znaczenia.

Opuściła dłoń i wyprostowała się, prawdziwa w swojej rozpaczy jak najlepsza derivoo.

— Wylądujesz jako lord Sula — powiedziała. — Jeśli tylko zechcesz nim być.

Szczęka opadła mu ze zdumienia. Odwrócił się i spojrzał Suli w twarz.

— Nie mówisz poważnie.

— Czemu nie? Nie możesz już być gorszym parem ode mnie. Przez jego twarz przemknął wyraz pogardy.

— Będą się śmiali — odparł. — Będę dziwolągiem, klikmenem w pałacu w Górnym Mieście, póki ktoś nie dowie się o niektórych moich sprawkach, a wtedy mnie osądzą i skażą na uduszenie.

— Mylisz się. — Słowa wylały się z jej ust kaskadą. — Pamiętasz, że obiecałam amnestię? Po amnestii nie musisz wracać do swego dawnego życia. Jesteś szanowanym biznesmenem, prawdopodobnie dostaniesz medal i podziękowania od imperium.

— A co potem? Będę siedział w pałacu i gnił?

— Nie. Będziesz robił pieniądze. — Roześmiała się histerycznie. — Nie rozumiesz tego, prawda? Jak parowie doszli do pieniędzy? Ukradli je. — Znowu się zaśmiała. — Tylko że oni robili to legalnie! Jeśli masz odpowiednie układy, jeśli odpowiednio się nazywasz, możesz wejść w legalny biznes i czerpać z tego wieczne zyski. Tego nie nazywa się ochroną czy wymuszeniem, to stosunki patron-klient! Po prostu wystarczy posługiwać się odpowiednim słownictwem!

Sula nie mogła już spokojnie ustać. Zrobiła dwa kroki w kierunku ściany, potem zawróciła i powtórzyła tę samą drogę.

— Istnieją dwa sposoby przejęcia Górnego Miasta — powiedziała, nie przerywając marszu. — Jeden za pomocą armat, i za dwa dni to zrobimy. Drugi za pomocą właściwego nazwiska, a Sula jest jednym z takich nazwisk. Nie masz zielonego pojęcia, jak dalece imperium dojrzało, by je złupić. Wszystko się chwieje, i to nie tylko z tego powodu, że Naksydzi zrobili się chciwi. Zostaniemy piratami i zostawimy za sobą dymiące ruiny. Co ty na to?

Przystanęła i uśmiechnęła się do niego szeroko. Na jego twarzy pojawiły się kolejno zdumienie, zmieszanie, irytacja i niechętne zrozumienie.

— Wierzę, że możesz to zrobić — powiedział łagodnym głosem.

— My oboje możemy to zrobić — odparła. — Będę potrzebowała pomocy. Powiedziałam ci, że nędzny ze mnie par.

— Życie to taka dziwna przygoda. Casimir pokręcił głową. — Jak mógłbym powiedzieć „nie” na propozycję zostania lordem?

Wtuliła się w jego ramiona i poczuła, jak mocno ją obejmują.

Był tylko do rozwiązania mały problem z parowskim bankiem genów, z tą kroplą krwi, którą musi dostarczyć, jeśli kiedykolwiek wyjdzie za mąż, i która może dowieść, że jest uzurpatorką. Ta kropla krwi rozdzieliła ją z Martinezem.

Ale bank genów znajdował się w Górnym Mieście i jeśli wygra bitwę w ciągu kilku następnych dni, genetyczne zapiski klanu Sula mogą zniknąć w zamieszaniu, które nastąpi, a wraz z nimi wszelkie bariery na drodze do ślubu.

Nie tylko klikmeni walczą teraz dla miłości — pomyślała.

Загрузка...