Ciemnym, chmurnym popołudniem trzy dni po szaleńczych wyścigach powozów odbyło się spotkanie z ojcem Juliena. Sula starannie wybrała strój. Chcąc wyglądać jak osoba z identyfikatora Floty, nie włożyła soczewek kontaktowych. Kupiła sobie blond perukę do ramion. Miała na sobie zieloną wojskową kurtkę, ale nie w odcieniu zielononiebieskim, charakterystycznym dla mundurów Floty, choć barwa powinna nasuwać militarne skojarzenie. Macnamara — w podobnej kurtce — towarzyszył jej w roli ni to adiutanta, ni to ochroniarza. Szła wyprostowana, rezygnując z mniej formalnej, swobodnej postawy cywila.
Wzięła ze sobą pistolet — tkwił za pasem z tyłu — a Macnamara miał pistolet w bocznej kaburze.
Biorąc pistolety, nie myśleli o obronie — planowali, że w razie wpadki zastrzelą się sami albo siebie nawzajem.
W tych dniach było dużo strzelania. Naksydzi zabili ponad sześćdziesiąt osób za rozpowszechnianie ostatniego numeru „Bojownika”, a zwłaszcza za zamieszczony tam schemat karabinu Sidneya. Potem ktoś zrzucił bomby zapalające na pojazd patrolu motorowego w Starej Trzeciej — w tej dzielnicy na pewno nie wygasła niechęć po masakrze — i jedenastu Tormineli zostało zabitych, a jeszcze więcej pojmano.
Spotkanie odbyło się w prywatnym klubie „Jedwabne Wiatry”, na trzecim piętrze biurowca w dzielnicy Lai-ownów. Casimir spotkał się z Sulą przed budynkiem. Miał na sobie długi płaszcz, w ręce laskę. Wytrzeszczył oczy, gdy zobaczył Sulę, ale zaraz się uśmiechnął i ukłonił w wyrafinowany sposób.
— Mimo wszystko nie za bardzo wyglądasz na nauczycielkę matematyki — stwierdził.
— To dobrze — odparła, przeciągając samogłoski w sposób charakterystyczny dla parów. Casimir uniósł brwi.
— Zupełnie inny głos miałaś tamtej nocy w łóżku.
Sula słyszała za plecami, jak Macnamara bierze głęboki oddech. Nieźle, wywołałam zgorszenie i dąsy jednego z członków zespołu.
— Nie bądź wulgarny — skarciła go tonem para.
Casimir ponownie się ukłonił.
— Wybacz, milady.
Weszli do budynku. W olbrzymim holu lśniącym polerowaną miedzią stał posąg: Lai-own, dwukrotnie większy od naturalnego, trzymał wielki czworościan; Sula nie rozumiała tej alegorii. Umundurowani strażnicy Lai-owni w granatowych kurtkach i wysokich spiczastych czako patrzyli na nich badawczo, ale ich nie zaczepili. Wjechali we trójkę ruchomymi schodami na pierwsze piętro i znaleźli się pod lśniącymi miedzianymi drzwiami klubu. Wisiała tam kartka z informacją, że klub zamknięto na imprezę prywatną.
Casimir otworzył wahadłowe drzwi i wprowadził Sulę i Macnamarę do mrocznego pomieszczenia. Słabe popołudniowe światło padające z zasnutego chmurami nieba odbijało się lekko od miedzianych okuć i polerowanego drewna. Z ciemności wynurzyli się strażnicy Lai-owni — tym razem bez śmiesznych nakryć głowy — i sprawdzili, czy któryś z gości nie ma urządzenia podsłuchowego. Znaleźli broń, ale jej nie tknęli. Najwidoczniej nie brali pod uwagę ewentualności, że Sula i jej towarzysze mogą być zabójcami.
Po przeszukaniu Casimir poprawił swój długi płaszcz, przeszedł do pokoju na zapleczu i zapukał do drzwi.
Sula wygładziła klapy kurtki i wyprostowała plecy. Postanowiła zachowywać się jak starszy dowódca Floty na inspekcji bandy dokerów. Nie mogła tym ludziom wydawać rozkazów, musiała zdobyć autorytet jako par i oficer Floty; tylko tymi kartami mogła teraz zagrać.
Julien otworzył drzwi i na widok Suli wytrzeszczył oczy, po czym nerwowo odsunął się na bok.
Sula wmaszerowała do pokoju — proste plecy, ręce założone do tyłu. Ta przestrzeń należy do mnie, pomyślała, ale w tym momencie zobaczyła oczy zebranych i serce jej skoczyło do gardła.
Dwaj Terranie, Lai-own i Daimong siedzieli w zacienionym pokoju wyłożonym ciemnymi panelami i patrzyli na nią zza stołu, który wyglądał jak kawał ulicznego bruku. Oblicze Daimonga było z natury nieodgadnione, ale pozostali również mieli pozbawione wyrazu twarze, jakby wyciosane z tego samego kawałka granitu.
Usłyszała, jak Macnamara staje tuż za nią z prawej strony, i uznała to za pożądane wsparcie. Casimir obszedł ich i stanął przy ścianie.
— Panowie — powiedział i ukłonił się w skomplikowany sposób — pozwólcie, że przedstawię porucznik lady Sulę.
— Jestem Sergius Bakshi — odpowiedział jeden z Terran. Nie przypominał Juliena. Miał owalną twarz, równo przycięte wąsy i okrągłe bezduszne oczy wielkiej drapieżnej ryby. Wskazał na Lai-owna. — To Am Tan-dau, dzięki któremu się spotykamy.
Tan-dau nie wyglądał sympatycznie. Siedział rozwalony w wyściełanym fotelu podtrzymującym jego kilokształtny mostek. Jaskrawe modne ubranie marszczyło się na nim, jakby było włożone na worek piór. Skórę miał matową, błony mrużne do połowy opuszczone. Wyglądał na sto lat, ale ciemne pierzaste włosy po obu stronach głowy świadczyły o tym, że jest jeszcze młody.
— To są moi znajomi, którzy mogliby być zainteresowani pani propozycjami — ciągnął Bakshi. Ruchem głowy wskazał Terranina. — To jest pan Patel.
Patel — młody mężczyzna o błyszczących włosach wijących się nad kołnierzem — nawet nie mrugnął w odpowiedzi, gdy Sula skinęła mu lekko głową.
Daimong nazywał się Sagas. Jego szaro-biała twarz miała charakterystyczny dla Daimongów wyraz ogromnego cierpienia.
Sula wiedziała od Casimira, że te cztery osoby tworzą coś w rodzaju komisji regulującej nielegalną działalność w południowych rejonach miasta Zanshaa. Najbardziej liczył się głos Bakshiego, choćby dlatego, że udało mu się dożyć wieku średniego.
— Panowie — odezwała się Sula tonem parów — pozwólcie, że przedstawię swojego adiutanta, pana Macnamarę.
Cztery pary oczu błyskawicznie spojrzały na niego, po czym znowu wszyscy patrzyli na Sulę. W gardle jej zaschło, ale nie chcąc zdradzić zdenerwowania, nawet nie odchrząknęła.
Bakshi złożył swoje wielkie ciastowate dłonie na stole i przemówił.
— Lady Sula, co możemy dla pani zrobić?
Odpowiedź padła natychmiast.
— Pomóżcie mi zabijać Naksydów.
Wbrew oczekiwaniom Suli, nawet takie żądanie nie wywołało żadnej reakcji z ich strony.
Bakshi cały czas wbijał w nią wzrok.
— Przyjmując czysto teoretycznie, że byłoby to możliwe — powiedział — dlaczego mielibyśmy atakować tak potężne osoby, że nawet Flocie nie udało się ich pokonać?
Sula spojrzała na niego: jeśli chce walki na spojrzenia, będzie ją miał.
— Flota wcale nie skończyła jeszcze z Naksydami — odparła. — Nie wiem, czy ma pan możliwości zweryfikowania tego, ale ja wiem, że również w tej chwili przeprowadza ataki głęboko na terytorium wroga. Flota wyrywa rebelii bebechy, a tymczasem główne siły Naksydów utknęły tu i strzegą stolicy.
Bakshi bardzo nieznacznie wzruszył ramionami.
— Możliwe — zauważył — ale to nie zmienia faktu, że Naksydzi są tutaj.
— Skąd mamy pewność? — spytał niewyraźnie Tan-dau. — Skąd mamy pewność, że nie została przysłana przez Naksydów, by nas sprowokować?
Trudno było orzec, do kogo skierował pytanie, ale Sula postanowiła na nie odpowiedzieć.
— Zabiłam przy Magarii kilka tysięcy Naksydów. Może pan pamięta, że dostałam za to medal. Raczej nie pozwoliliby mi zmienić frontu, nawet gdybym chciała.
— Lady Sula jakoby zginęła — rzucił Tan-dau. Sula lekko się uśmiechnęła.
— Wie pan, jak dokładni są Naksydzi we wszystkich kwestiach.
— Skąd mamy wiedzieć, że ona jest tą prawdziwą… — zaczął Tan-dau i przerwał.
Sula odpowiedziała dopiero wtedy, gdy nabrała pewności, że więcej słów już się nie pojawi.
— Nie możecie wiedzieć. — Wyjęła z kurtki swój identyfikator z Floty. — Proszę sprawdzić mój identyfikator… choć oczywiście Naksydzi mogli go podrobić. Myślę jednak, że zdajecie sobie panowie sprawę… — spojrzała na wszystkich po kolei — że gdyby Naksydzi wybrali was za cel ataku, nie potrzebowaliby mnie. Ogłosiliby stan wyjątkowy, posłali za wami swoich ludzi i nikt już nie zobaczyłby was żywych.
Słuchali tego w ciszy, bez żadnej reakcji.
— Więc po co mamy robić coś, co sprowadzi na nas to wszystko? — odezwał się wreszcie Bakshi.
Sula miała trzy dni, żeby przygotować się do tej rozmowy. Musiała się hamować, by nie wszystko od razu powiedzieć, by zachować spokój i wyłożyć swoje argumenty powoli i z należytym naciskiem.
— Przede wszystkim warto, żebyście byli po stronie zwycięskiej. Już samo to się opłaca. Po drugie, rząd podziemny zamierza przebaczyć i zaproponować amnestię wszystkim, którzy nam pomagają.
Jakby mówiła do ściany. Miała ochotę chodzić w kółko, gestykulować, przemawiać w desperackiej nadziei, że przynajmniej jeden z nich jakoś zareaguje. Ale nakazała sobie spokój, założyła ręce do tyłu i przyjęła postawę wyższości. Musi robić wrażenie osoby władczej i opanowanej. Jeśli okaże słabość, będzie skończona.
— A dlaczego pani sądzi, że potrzebujemy przebaczenia i amnestii? — Sagas odezwał się po raz pierwszy cudownie dźwięczącym głosem.
— Przebaczenie oznacza, że wszelkie dochodzenia, śledztwa skargi i postępowania karne zostaną definitywnie ucięte — wyjaśniła Sula. — Nie tylko w waszych sprawach, również w sprawach waszych przyjaciół, klientów i współpracowników, którzy zechcą pomóc rządowi. Może wam osobiście amnestia nie jest potrzebna, ale przydałaby się niektórym z waszych przyjaciół.
Przesunęła wzrokiem po twarzach mężczyzn; znów nie dostrzegła żadnej reakcji.
— I ostatnia rzecz: jesteście wybitnymi ludźmi sukcesu. Wszyscy znają wasze imiona. Wzbudzacie respekt wśród obywateli, ludzie są świadomi waszej siły. Ale was nie kochają.
Po raz pierwszy udało jej się wywołać jakąś reakcję. Źrenice Sergiusa Bakshiego rozszerzyły się, a nieodgadniony Sagas szarpnął głową.
— Jeśli poprowadzicie walkę z Naksydami, zostaniecie bohaterami — kontynuowała. — Może po raz pierwszy obywatele pomyślą o was jako o ludziach szlachetnych. Będziecie uwielbiani, ponieważ wszyscysię przekonają, że stajecie po właściwej stronie, w obronie obywateli przed Naksydami.
Patel zaśmiał się krótko.
— Walczyć z Naksydami, żeby być kochanym! A to dobre! Jestem za! — Klepnął dłonią w stół i spojrzał na Sulę. Jego zęby błysnęły w szerokim uśmiechu. — Jestem z tobą, księżniczko! Za miłość, to wystarczy!
Sula zerknęła na Casimira. Spojrzał na nią kpiąco; nie dodawał jej wzrokiem otuchy, ale i nie zniechęcał.
Bakshi niecierpliwie machnął ręką i Patel zamilkł. Po nagle przerwanej wesołości zapadła cisza.
— A czego właściwie wymagałby od nas rząd podziemny… — spytał Bakshi i dodał z chłodną ironią: — w zamian za miłość ludu?
— W całym mieście organizowane są komórki oporu — wyjaśniła Sula — ale nie mają komunikacji między sobą i koordynacji działań. — Znów spojrzała na wszystkich po kolei. — Wy macie już paramilitarną strukturę. Dysponujecie środkami łączności, których rząd nie kontroluje. Dobrze by było, gdybyście podjęli się koordynowania tych grup. Przekazywania informacji od dołu do najwyższego dowództwa, przesyłania rozkazów w dół, zapewnienia dostaw wyposażenia tam, gdzie jest to potrzebne. Chodziło o tego typu sprawy.
Znów zapadła cisza. Bakshi wyprostował palec wskazujący i zaczął stukać nim w stół. U osoby tak spokojnej i powściągliwej, ten gest wydawał się dramatyczny jak wystrzał z pistoletu.
— Muszę wiedzieć jedno. Lord gubernator Pahn-ko został pojmany i zabity. Kto w zasadzie przewodzi rządowi podziemnemu?
Sula zacisnęła zęby, by nie zawyć z rozpaczy. Tego pytania się obawiała.
Wcześniej postanowiła, że nie będzie okłamywać obecnych tu osób. Konsekwencje takiego kłamstwa byłyby zbyt tragiczne.
— Ja pozostałam najstarszym oficerem — oznajmiła.
Patel wytrzeszczył ze zdziwienia oczy. Otworzył usta, ale nic nie powiedział. Tan-dau spojrzał z ukosa na Bakshiego.
— Jest pani porucznikiem, do tego młodym i niedawno awansowanym — zauważył Bakshi.
— To prawda — odparła Sula. Poczuła, jak pot gromadzi się pod jej blond peruką. — Ale jestem również parem ze starożytnej rodziny i uznanym pogromcą Naksydów.
— Wydaje mi się — Tan-dau zwrócił się ogólnie do wszystkich — że ona chce, byśmy za nią prowadzili jej wojnę. Ciekawe, co ona do tego wniesie.
W Suli wezbrała arogancka desperacja.
— Swoje wyszkolenie, swoje nazwisko i swoją umiejętność zabijania Naksydów.
Bakshi spojrzał na nią.
— Jestem pewien, że pani sprawność i odwaga są stosowne do zadania — powiedział. — Ale pani jest żołnierzem. — Rozejrzał się na boki i rozłożył ręce. — My natomiast jesteśmy ludźmi handlu i pokoju. Musimy myśleć o naszych interesach, o naszych rodzinach. Jeśli włączymy się do ruchu oporu, narazimy wszystkie nasze sprawy zawodowe na niebezpieczeństwo.
Sula już mała odpowiedzieć, ale Bakshi powstrzymał ją gestem dłoni.
— Zapewniła nas pani, że Flota lojalistów powróci i że Zanshaa zostanie uwolniona spod panowania Naksydów. Jeśli tak, to nie ma potrzeby tworzyć podziemnej armii. A jeśli pani się myli i Naksydzi nie zostaną wypędzeni, wszyscy z ruchu oporu nieuchronnie zginą. — Powoli pokręcił głową. — Życzymy pani wszystkiego najlepszego, ale nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy się w to angażować. Za duże ryzyko.
Znów zapadła ciężka cisza.
— Wszyscy panowie się z tym zgadzacie? — Sula spojrzała z rozpaczą po innych.
Tan-dau i Sagas nie odezwali się. Patel uśmiechnął się smętnie.
— Księżniczko, szkoda, że argument z miłością nie zadziałał — powiedział. — Mogło być ciekawie.
— Naksydzi już podskubują wasze interesy. Gdy zacznie się reglamentacja i wejdziecie na rynek żywności, będziecie musieli konkurować z klanami ustawionymi przez Naksydów, a oni was zniszczą.
Bakshi znów spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem.
— A dlaczego sądzi pani, że zaangażujemy się w nielegalne dostawy żywności?
— Rozwój rynku nielegalnych dostaw jest nieunikniony — odparła Sula. — Jeśli wy nie staniecie na czele, stracicie kontrolę na rzecz ludzi, którzy tym się zajmą.
Po raz kolejny zapadła cisza. Bakshi rozłożył ręce.
— Milady, nic nie możemy zrobić. — Odwrócił się do Casimira i spojrzał na niego kamiennym wzrokiem. — Nasi współpracownicy też nic nie mogą zrobić.
— Oczywiście, Sergiusu — powiedział cicho Casimir.
Sula spojrzała z wyższością na wszystkich po kolei, ale żaden się nie odezwał. Zacisnęła dłonie z tyłu, aż paznokcie wbiły się w ciało. Chciała przedstawić więcej argumentów, ale wiedziała, że to bezcelowe, i zrezygnowała.
— Dziękuję zatem, że panowie zechcieli mnie wysłuchać — powiedziała i zwróciła się do Tan-dau: — Jestem wdzięczna, że zaproponował pan to miejsce na nasze spotkanie.
— Niech szczęście pani sprzyja, milady — odparł Tan-dau oficjalną formułką.
A szczęście właśnie ją opuściło. Energicznie skinęła wszystkim głową i wykonała przepisowo w tył zwrot.
Macnamara już zdążył podejść do drzwi i otworzyć je przed nią. Wymaszerowała z wyprostowanymi plecami i wysoko zadartą blond głową.
Dranie — pomyślała.
Usłyszała z tyłu jakiś hałas — to Macnamara chciał zamknąć drzwi, a Casimir usiłował się przez nie przecisnąć. W końcu mu się udało i dogoniwszy Sulę, zrównał z nią krok.
— Poszło lepiej niż oczekiwałem — powiedział.
— Niepotrzebna mi teraz twoja ironia.
— To nie ironia — odparł uprzejmie. — Mogło być znacznie gorzej.
— Nie wiem jak.
— Och, wiedziałem, że za pierwszym razem nie zgodzą się z tobą. Ale słuchali. Dałaś im wiele do myślenia. Wezmą pod uwagę wszystko, co od ciebie usłyszeli. — W jego oczach było rozbawienie i uznanie. — Muszę przyznać, że potrafisz zrobić wrażenie. Stanęłaś przed tymi ludźmi i patrzyłaś na nich tak, jakby wyszli właśnie ze śmierdzącego kanału. — Pokręcił głową. — Zupełnie nie rozumiem, jak ty to robisz ze swoim głosem. Gdy po raz pierwszy z tobą rozmawiałem, mógłbym przysiąc, że mówiłaś akcentem Nabrzeża.
— Z jakiegoś powodu wybrano mnie do tych zadań — odparła. Ale jej zdolność naśladowania wymowy wcale nie była tym powodem. Gdy zerwała z Martinezem, pomyślała, że zabijać lub dać się zabić będzie miłą odmianą po jej niedolach, a głupi zwierzchnicy po prostu wzięli ją i tyle.
Przechodzili przez frontowe drzwi klubu. Tym razem Macnamara nie próbował przynajmniej trzasnąć Casimira drzwiami. Punkt za uprzejmość — pomyślała.
Zwłoka przy drzwiach pozwoliła Julienowi dogonić ich w zewnętrznym korytarzu, wyłożonym miedzianymi płytami.
— Przykro mi — zwrócił się do Suli. — Następnym razem będziesz miała więcej szczęścia.
— Jestem pewna, że zrobiłeś, co mogłeś. — Tylko tyle była w stanie powiedzieć, żeby nie warczeć.
— W ubiegłym roku Tan-dau został ranny podczas próby zamachu i nie nadaje się do nowych przygód. Sagas nie jest typem Daimonga-ryzykanta. A tato — uśmiechnął się smętnie i pokręcił głową — nie osiągnął swojej pozycji dzięki nadstawianiu karku.
— A Patel? — spytała. Julien zaśmiał się.
— On by za tobą poszedł, zresztą słyszałaś. Chętnie walczyłby z Naksydami dla miłości, jak powiedział, ale decyzje komisji zapadają jednogłośnie, więc musiał się podporządkować.
Zjechali na dół ruchomymi schodami i wyszli na ulicę. Chodnik był mokry, powietrze świeżo pachniało — podczas gdy Sula rozmawiała z komisją, spadł krótki deszcz.
— Gdzie jest postój taksówek? — spytała.
— Za rogiem. — Wskazał głową. — Słuchaj, przykro mi z powodu tego, co się dziś stało. Chciałbym ci to wynagrodzić.
Mógłbyś zebrać armię? — pomyślała złośliwie, ale powiedziała tylko:
— Byłoby bardzo miło.
— Jutro wieczór? — spytał. — Zapraszam na obiad do swojej restauracji. Nazywa się „Dwie Batuty” i mieści się przy skwerze Harmonii. Kucharzem jest Cree. Jest znakomity.
Sula zastanawiała się, czy ten Cree uważa restaurację za swoją, a nie za własność Juliena, ale teraz to nie był odpowiedni czas na takie pytania. Zgodziła się przyjść na obiad o 2401.
— Może po ciebie przyjadę? — zaproponował Casimir. — Czy ciągle jesteś w przelocie między jednym a drugim mieszkaniem?
— Zawsze jestem w przelocie — skłamała — a teraz wiesz dlaczego. Spotkajmy się w klubie.
— Masz ochotę gdzieś pójść dziś wieczorem?
Sula doszła do wniosku, że jest zbyt wściekła, by grać rolę dziewczyny klikmena.
— Nie dziś — odparła. — Muszę zabić sędziego.
Casimir był zaskoczony.
— Zatem powodzenia.
Pocałowała go.
— Do zobaczenia jutro.
Poszli z Macnamarą po taksówkę. W drodze do domu Macnamara siedział ze skrzyżowanymi ramionami i patrzył prosto przed siebie. Jego mięśnie szczęki cały czas pracowały.
— O co ci chodzi? — spytała Sula.
— O nic, milady.
— To dobrze! Bo naprawdę nie potrzebuję żadnych dodatkowych pieprzonych problemów!
Jechali w kamiennej ciszy. Sula wysiadła z taksówki dwie przecznice przed swoim domem. Znów zaczął padać deszcz. Zarzuciła kurtkę na głowę i pobiegła. Jeden-Krok, który wraz z kilkoma innymi osobami schował się przed ulewą pod markizą, zareagował z opóźnieniem, gdy przebiegła obok z rozpuszczonymi blond włosami.
W mieszkaniu rzuciła mokrą perukę na poręcz krzesła i uczesała swe krótkie farbowane włosy. Zastanawiała się, czy nie sprawdzić wiadomości, ale zrezygnowała z tego, wiedząc, że wiadomości tylko jeszcze bardziej ją zdenerwują.
W końcu postanowiła wziąć długą kąpiel, a potem poczytać ostatni tom zagadek matematycznych i może książkę, którą dwa dni temu kupiła na straganie. „Historia dyplomacji Europy w dobie Napoleona” — rzecz wydrukowana przez studenta historii do własnego użytku, w taniej oprawie. Sula bardzo lubiła takie czytadła.
Wzięła książkę do wanny. Lektura przyniosła jej pewne pocieszenie. W porównaniu z takimi osobnikami jak Paweł II czy Godoy, jej zwierzchnicy wydawali się niepodważalnie… błyskotliwi.
Po kąpieli owinęła się w szlafrok i przeszła do frontowego pokoju. Deszcz nadal lał. Długo patrzyła na swój wazon Yu-yao, na spękaną glazurę, która odbijała koraliki wody spływające po szybie.
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
Wydawał się atrakcyjny. Starannie go sprawdziła, wysondowała umysłem, jak sonduje się językiem otwór po wyrwanym zębie.
Pomysł wydawał się coraz lepszy. Wzięła czystą kartkę, pióro i naszkicowała schemat wraz ze wszystkimi możliwymi implikacjami.
Nie zauważyła żadnych słabych stron. W żaden sposób nie można będzie wytropić, że pomysł pochodzi od niej.
Może zawdzięczała ten pomysł Metternichowi lub Castlereaghowi albo Talleyrandowi. Może to zasługa faktu, że całe popołudnie wpatrywała się w oczy Sergiusa Bakshiego, podobne do oczu drapieżnej ryby, i zastanawiała się, co się za nimi kryje.
A może ta intryga to całkowicie wytwór jej umysłu, myśli, które rozwinęły się, gdy patrzyła na odbicie deszczowych kropli. W takim razie naprawdę musi podziwiać swój umysł.
Zniszczyła kartkę, żeby nie zostały żadne dowody. Spojrzała na prawy kciuk, na grubą zabliźnioną ranę, pod którą kiedyś był odcisk jej palca.
To bardzo ważne, by w tej sprawie nie pozostawić żadnych śladów.