Jedynie Słuszna i Ortodoksyjna Flota Odwetu wzrosła do trzydziestu jednostek, potem trzydziestu pięciu, w końcu do czterdziestu. Naksydzi przy Magarii mieli trzydzieści pięć statków i wielu oficerów Floty chciało natychmiast wyruszyć do walki, ale Tork kontynuował orbitowanie przy Chijimo i swoje musztry. Martinez musiał przyznać, że wódz prawdopodobnie ma słuszność — jeśli chciał zastosować starą taktykę przeciwko Flocie, która już odniosła kolosalne zwycięstwo nad przeciwnikiem wykorzystującym tę właśnie taktykę, trzeba było postarać się o poważną przewagę liczebną.
Flota Naksydów została wzmocniona do trzydziestu siedmiu okrętów, Flota Ortodoksyjna — do czterdziestu sześciu. Tork nadal nie wykonywał żadnych posunięć. Musztrował swoje eskadry i dręczył oficerów; wymagał posłuszeństwa i uległości. Nadal bombardował konwokację żądaniami o przysłanie wsparcia — nie tylko okrętów, ale również statków wspomagających, promów dla lądujących oddziałów oraz wojsk, które miałyby lądować z promów.
Potem meldunki wywiadu wskazały, że Naksydzi mają czterdzieści dwa statki, wobec czego — ponieważ powszechnie wiadomo było, że Naksydzi mają tylko tyle okrętów — nie można było wykluczyć, że przy Zanshaa znajduje się cała naksydzka Flota. Flota Ortodoksyjna wzrosła w tym czasie do pięćdziesięciu dwóch jednostek.
Martinez w duchu aż rwał się do działania. Trzeba nawiązać walkę teraz, zanim Naksydzi zdołają naprawić niedokończone statki, zniszczone w stoczniach przez siły Chen i czternastą eskadrę.
Ale Tork najwyraźniej się nie rwał. Naksydzi zostali wzmocnieni do czterdziestu ośmiu statków, co oznaczało, że mają stocznie wytwarzające okręty wojenne w takich miejscach, do których nie dotarła żadna z wypraw wojennych, prawdopodobnie również na Naxas i Magarii. Potem Tork uzyskał cztery nowe fregaty i cztery nowe krążowniki: „Posłuszeństwo”, „Uległość”, „Podległość” i „Potulność”.
Ta lista wskazywała na to, że Tork brał czynny udział w nadawaniu nazw tym statkom.
— Logicznie rzecz biorąc — powiedział Martinez do Michi — następnym statkiem w sekwencji będzie „Kapitulacja”.
Choć otrzymał posiłki, Tork nadal odmawiał wyruszenia ku Zanshaa. Michi Chen dzieliła się z Martinezem pogłoskami — najwidoczniej otrzymywała je od brata — że zarówno rząd, jak i Zarząd Floty tracą cierpliwość do Torka. Oba te ciała chciały podjąć odpowiednie kroki, nie mogły się tylko zdecydować, czy mają zamienić Torka na jego zastępcę, Kringana, który uprzednio służył w Czwartej Flocie, czy też polecić Torkowi, by zaatakował wroga.
Być może Tork usłyszał te pogłoski, ponieważ oznajmił, że ruszy natychmiast, gdy wzmocnią go trzy dalsze fregaty z Laredo, które już lecą na miejsce. Kiedy fregaty doleciały, Naksydzi dostali pięć statków i przewaga Torka spadła z dwunastu do dziesięciu okrętów.
Tork zwlekał jeszcze przez następne cztery dni po przybyciu fregat z Laredo — wystarczająco długo, jak zauważył Martinez, by wysłać zapytanie do Zarządu Floty na Antopone, i dostać stanowczą odpowiedź. Wreszcie Tork przystąpił do działania. Wysłano rozkazy do dowódców eskadr, na pojedyncze statki i do innych jednostek Floty w innych układach.
Jedynie Słuszna i Ortodoksyjna Flota Odwetu rozpaliła swe potężne żagwie z antymaterii, uformowała eskadry, wykonała ostatni przyśpieszeniowy nawrót wokół Chijimo i rzuciła się ku wormholowi jeden przy Chijimo, by zaatakować nieprzyjaciela, który czekał przy Zanshaa.
Sula przyprowadziła pierwszą z kilku ciężarówek do Górnego Miasta i obrała pałac Ngenich na swoją kwaterę główną. Mapy i sprzęt zostały rozłożone na stole w jadalni. Przodkowie Ngenich patrzyli na to z portretów, zszokowani.
Na pałacowym podwórcu, zasłoniętym drzewami i krzakami oraz posągami innych przodków, ciężarówki przemalowano na kolory Floty. Dwa spychacze o ogromnych ostrzach płużnych i kołach większych od Terranina już czekały na swych przyczepach. Członkowie grupy szturmowej Suli zaczęli mocować wokół kabin kierowców płyty prowizorycznych plastikowych pancerzy.
Shawna Spence z dwojgiem pomocników demontowała wnętrza dwóch samochodów, które później miały zostać napełnione środkami wybuchowymi. Jak sugerowały jej obliczenia, cała ciężarówka-bomba byłaby zbyt silna na zaplanowaną akcję, a dwa samochody osobowe są w sam raz.
P.J. Ngeni kręcił się wszędzie, starając się być pomocny, i wchodził wszystkim w drogę.
W mieście zbierały się grupy bojowe, przynajmniej Sula miała taką nadzieję.
Słońce tonęło powoli w sadzawce koloru hemoglobinowej czerwieni, zwiastując koniec pięknego jesiennego dnia. Fragmenty pierścienia Zanshaa żarzyły się na ciemniejącym niebie. W spokojnym powietrzu unosiły się zapachy wielkiego miasta: nieuprzątnięte śmiecie, więdnące kwiaty, gotowane potrawy. Sula kazała swym ludziom zgromadzić się na tarasie domku P.J. i złożyć tam sprzęt alpinistyczny. Długie liny leżały zwinięte obok uprzęży i wciągaczy, które wyniosą ludzi i sprzęt na ścianę płaskowyżu.
Zanim rozpoczęto wspinaczkę, Sula starannie obejrzała okolicę lornetką ze wzmacniaczem światła. Nikt z naksydzkich strażników przy Bramie Wyniesionych nie zauważył niczego w dole. Jej komunikator mankietowy zaćwierkał. Spojrzała na displej i zobaczyła wiadomość tekstową: CZY CHCESZ SPOTKAĆ SIĘ JUTRO PRZY PIEKARNI?
Grupa u podnóża skały była gotowa.
Sula wysłała odpowiedź — O KTÓREJ? — a potem wydała polecenie przerzucenia długich lin przez balustradę. Na końcu każdej liny znajdował się tłumok z uprzężą wspinaczkową i końcem liny asekuracyjnej. Stanowiska asekuracyjne założyli członkowie grupy szturmowej na tarasie.
Odpowiedź brzmiała: 1301. Oznaczało to, że wszystkie trzy liny dosięgły ziemi, nie zawieszając się na gałęziach ani krzakach. Mniej niż trzy minuty później Sula usłyszała szum silnika elektrycznego i po dalszych kilku sekundach pierwsza głowaukazała się nad tarasem. Ciemną twarz przecinał olśniewająco biały uśmiech.
— Cześć, księżniczko — powiedział Patel i dwójka z grupy szturmowej ruszyła, by ująć go pod ramiona i przenieść na kamienny taras. Sprawnie zdjęto mu uprząż i umieszczono na linie, by zsunęła się w dół. Patel poluzował rzemień karabinu i zdjął ciężki plecak. Sula wskazała na pałac Ngenich.
Przejdź przez dziedziniec do dużego domu. Mamy tam trochę jedzenia.
— Dzięki, księżniczko.
Szum silników oznajmił przybycie kolejnych wspinaczy. Silniki wciągaczy dużej mocy podnosiły ich na linie z szybkością piechura, co znaczyło, że wspinaczka wymaga niewielu umiejętności: nie wypaść z uprzęży, odpychać się stopami od ściany i dobrze pilnować urządzenia.
Pierwsza grupa trzydziestu dziewięciu ludzi składała się z samych Bogo Boys, kompletnego oddziału szturmowego. Wśród nich był Casimir, który objął Sulę ramieniem i dał jej gorącego całusa.
— Julien jest w tylnej straży — powiedział. — Myślę, że dlatego, iż nie chce wjeżdżać na te ścianę.
— Rozumiem go — powiedziała.
Wymieniono pakiety zasilające we wciągaczach. W następnych dostawach był sprzęt: broń, amunicja, środki wybuchowe, graty, których przemycenie w pobliżu chemicznych wąchaczy czuwających na początku jedynej drogi do Górnego Miasta byłoby utrapieniem. Spence i jej drużyna inżynieryjna zaczęła wpychać pakiety materiałów wybuchowych do ogołoconych pojazdów. Między iglicami Górnego Miasta zerwał się chłodny wiatr i Sula zadrżała.
Casimir znikł w ciemnościach. Powrócił po kilku chwilach, niosąc długi płaszcz, którym otulił jej ramiona.
— Z szafy P.J. — szepnął jej do ucha.
— Dziękuję — odpowiedziała i jeszcze raz go pocałowała. Wciąż zerkała przez lornetkę w noc, zwłaszcza na naksydzkie stanowisko ogniowe przy Bramie Wyniesionych. Były tam czujki, ale wydawało się, że interesuje ich głównie ruch nisko w dole, na serpentynowej drodze.
Ostatnie dostawy podjechały na linach statycznych, a potem wciągacze zaczęły znowu windować żołnierzy Suli — skrzydło podziemnej armii imienia lorda dowódcy Eshruga. Bojownicy, głównie Torminele, rekrutowali się przeważnie z Zanshaańskiej Akademii Projektowania. Studenci projektowania przemysłowego stali się bezlitosnymi zabójcami, może dlatego, że byli młodzi i odważni, a może z racji swego pochodzenia torminelskich drapieżników. Teraz będą bardzo użyteczni ze względu na olbrzymie oczy przystosowane donocnego widzenia.
Po skrzydle Eshruga przybyła następna grupa Bogo Boys, a za nią, na samym końcu, Julien. Ale trzech pomocników musiało go wciągać na taras. Był blady i drżał. Dygoczącymi dłońmi zapalił papierosa, a potem pokręcił głową.
— Nigdy więcej nie włożę żadnej z tych uprzęży. Nigdy więcej.
— Jeśli wszystko pójdzie dobrze — odparła Sula — nie będziesz musiał.
Dokonała krótkiej inspekcji swojej armii. Żołnierze leżeli na pałacowych łóżkach, stołach i dywanach, których jeszcze nie zabrano do magazynu. Wielu czyściło i przygotowywało broń. Niektórzy grali w karty. Sidney siedział w antycznym fotelu z daszkiem, w obłoku haszyszowego dymu. Fer Tuga, snajper z Axtattle, chodził, kulejąc, z pokoju do pokoju i patrzył na bojowników z widocznym zdziwieniem. Dotychczas walczył samotnie i teraz widok tylu sprzymierzeńców był dla niego objawieniem.
Sula znalazła P.J. w salonie. Nie wyglądał na modnisia — miał na sobie postrzępiony brązowy pulower i solidne workowate spodnie z siedzeniem obszytym skórą; czasami widziała takie u jeźdźców. Przed nim, na błyszczącym stole z okresu Dwell, leżały rozłożone dwie sztuki broni: długa myśliwska strzelba z kolbą wykładaną kością słoniową i grawerowana srebrem oraz mały pistolet. Czyścił broń starannie i z wielką przesadą. Nawet nie podniósł wzroku, gdy Sula zatrzymała się w drzwiach.
Chciała mu powiedzieć, by zostawił broń w spokoju, poszedł spać i poczekał, aż wojna się skończy i znowu będzie mógł się ubrać w jeden ze swych świetnie skrojonych garniturów i ruszyć do jakiegoś z klubów. Chciała mu powiedzieć, że już udowodnił swą wartość na tysiąc sposobów, że śmierć w walce ulicznej nie sprawi, iż Sempronia Martinez go pokocha. Chciała mu powiedzieć, żeby zjechał kolejką do jakiegoś baru czy restauracji w Dolnym Mieście, znalazł sobie uległą dziewczynę i postarał się wyrzucić z myśli Sempronię.
Chciała to wszystko powiedzieć, ale zrezygnowała. Patrzyła na niego przez chwilę i odeszła bez słowa.
I tak jejsłowa nie miałyby żadnego znaczenia.
Sula leżała przez kilka godzin w ramionach Casimira. Oboje całkowicie ubrani, wyciągnęli się na starej sofie w pokoju na piętrze. Wydawało jej się, że na chwilę zasnęła. Jednak wstała przed świtem, by sprawdzić, czy grupy operacyjne otrzymały posiłek, przeprowadzić ostatni przegląd pojazdów i upewnić się, czy dowódcy grup i zespołów zrozumieli, czego się od nich oczekuje.
Wyszła na taras, kiedy nad stolicą rozgorzał świt. Słońce wznosiło się w zielone niebo z kałuży krwistej czerwieni, takiej samej jak ta, w którą zapadło zeszłego wieczora. Sula skierowała lornetkę na stanowisko ogniowe Naksydów. Wydawało się, że w ciągu nocy nie zaszły żadne zmiany.
Naksydzka obsada wymieniała się o 0736. Wtedy to większość personelu Floty wjeżdżała kolejką, by dołączyć do oficerów, skoszarowanych w hotelach w Górnym Mieście. Sula zaplanowała więc początek ataku na 0701, pół godziny przed zmianą obsady i nieco ponad dwadzieścia minut po wschodzie słońca.
Górne Miasto powoli budziło się do życia. Słyszała nawoływania porannych ptaków i sporadyczne odgłosy ruchu ulicznego. Większa część Dolnego Miasta pozostawała w mroku, choć sporo oświetlonych pojazdów poruszało się po ulicach, przemykając jak duchy między budynkami. Idąc wśród oczekujących bojowników, Sula wydała polecenie, by przeszli do pojazdów.
W milczeniu wsiadali do swoich środków transportu. Sula obserwowała, jak Casimir wchodzi po rampie jednej z ciężarówek, niezgrabny w zbroi, z którą nigdy nie miał szans się oswoić. Obrócił się, zobaczył ją i na jego twarzy pojawił się smętny, na poły ironiczny uśmiech. Podniósł dłoń i zasalutował jej kpiąco, machając palcami przy czole, a potem wsiadł do ciężarówki i dołączył do grupy Bogo Boys.
Sula chciała rzucić się za innymi do ciężarówki, ale nie ruszyła się z miejsca. Była generałem, a nie żołnierzem. Gdy zobaczyła, jak rampa się podnosi, poczuła na szyi zaciskającą się dłoń.
Niech los wam sprzyja — pomyślała. W końcu mogła liczyć tylko na szczęście.
Elektryczne silniki zaczęły napędzać wielkie koła i pojazdy ruszały. Zastanawiała się, co pomyśli sobie ktoś na ulicy, widząc, jak brama służbowa pałacu Ngenich wypluwa transport wojskowy, kilka cywilnych sedanów i dwa spychacze na przyczepach.
Wrota zamknęły się z szumem. Torminelscy strażnicy, zbrojni w karabiny Sidneya, stali za bramą, ukryci przed wzrokiem postronnych, aby bronić pałacu Ngenich przed ewentualnym atakiem. P.J., z pochyloną łysiejącą głową i strzelbą przyciśniętą do piersi, maszerował w cieniu pałacu, oczekując na swą chwilę chwały.
Sula założyła pancerz płytowy i hełm, nie dlatego, by się spodziewała, że ktoś do niej strzeli, ale ponieważ pancerz zawierał urządzenia do bezpiecznej łączności i pakiety akumulatorów. Otworzyła przyłbicę, wzięła lornetkę, i skryła się w cieniu drzewa, skąd mogła obserwować naksydzkich strażników, sama nie będąc widziana.
Eskatary, łuskowate czworonożne ptaki z Naxas, wznosiły nad jej głową gniewne okrzyki, jakby ostrzegając swych dalekich krewniaków przed zbliżającymi się kłopotami. Na ramionach Suli zabębniły suche liście i gałązki.
Zespoły podchodzące na stanowiska zachowywały cisze radiową. Potem Sula usłyszała kilka sygnałów.
— Cztery-dziewięć-jeden, Grzmot gotowy. — To była Spence, trochę zbyt głośna, zbyt podniecona.
— Cztery-dziewięć-jeden, Deszcz gotowy. — To głos Macnamary.
— Cztery-dziewięć-jeden, Wiatr gotowy. — Serce Suli podskoczyło na dźwięk chropowatego głosu Casimira.
Miała suche usta. Zebrała trochę śliny, by zwilżyć szorstki język i móc wydać rozkazy.
— Kom, do Deszczu. Zapuść Deszcz. Kom, wyślij.
— Kom, do Wiatru. Zapuść Wiatr. Kom, wyślij.
— Deszcz i Wiatr, opanować dwa wejścia do Górnego Miasta. — Słowa Suli zostały zakodowane, skompresowane w mikrosekundowe impulsy i z szybkością światła wystrzelone w miasto. Krótkie potwierdzenia zaśpiewały w jej słuchawkach.
Nastąpiła chwila ciszy; Sula mogłaby przysiąc, że nawet w słuchawkach i hełmie na głowie słyszy odległy dźwięk ciężarówek skręcających za róg i kierujących się ku Naksydom przy Bramie Wyniesionych.
Ciężarówki pomalowano na zielonkawy kolor Floty; wybrano tę samą markę „Słoneczny Promień” i ten sam model, który wykorzystywała Flota. Naksydzi oczekiwali ciężarówek przywożących ich zmienników, kiedy więc wjechały na szeroki taras, beztrosko do nich podeszli. Widząc obniżające się rampy i unoszące się w górę boczne drzwi, spodziewali się, że zaraz wyjdą z nich swoi.
A tymczasem wpadł na nich rój Bogo Boys, plując kulami i ciskając granatami. Naksydzi, choć zaskoczeni, zdołali nawiązać walkę, ale stali na złych pozycjach i w końcu zostali skoszeni. Wszystkich Naksydów, którzy zbliżali się do otwartych drzwi wieżyczki dział antyprotonowych, zabijał Fer Tuga, snajper z Axtattle. Podpełzł w górę, na pozycje naksydzkie, w pelerynie z tkaniny kameleonowej dającej aktywny kamuflaż, dzięki czemu był niemal niewidzialny.
Trzask karabinów oszołomił i uciszył eskatary. Wyglądało to tak, jakby wiedziały, że ich strona właśnie przegrała.
— Deszcz zabezpieczył cel — powiedział Macnamara. Trochę brakowało mu tchu.
— Kom: do Deszczu. Czy możecie wykorzystać działa antymaterii? Kom, wyślij.
— Właśnie to sprawdzam.
Odległy dźwięk strzelaniny dotarł do uszu Suli. Walka o terminal kolejki nadal trwała. Tę potyczkę prowadził Casimir z Sidneyem jako snajperem grupy. Rozległ się daleki trzask granatu, a potem zanikające echa wybuchu, odbijające się od budynków w Górnym Mieście i rozległej bezładnej zabudowy poniżej. Później zapadła cisza. W końcu usłyszała głęboki głos Casimira.
— Tu Wiatr. Wzięliśmy kolejkę. Zmuszamy operatora, żeby sprowadził pociąg do terminalu w Górnym Mieście, gdzie go zablokujemy.
Radość jak powódź zalała serce Suli. Pragnęła wysłać Casimirowi słowa miłości, ale zamiast tego wysłała tylko krótkie potwierdzenie i podbiegła do balustrady, by przesłać następną wiadomość.
— Zapuścić Grom. Powtarzam, zapuścić Grom.
Grom był to atak na hotele „Wielkie Przeznaczenie” i „Imperialny”. Po tej komendzie Spence spuściła z przyczep dwa wielkie spychacze, by swymi ostrzami powywracały bariery wokół budynków.
Sula skierowała lornetkę na scenę u stóp granitowego akropolu: Naksydzi stacjonujący w dwóch bunkrach strzegących serpentyny zareagowali na strzelaninę nad głową; najwyraźniej słyszeli strzały, ale nie byli pewni, skąd dochodzi dźwięk. Niektórzy przykucnęli z uniesioną bronią, inni wstrzymali cały ruch zmierzający do Górnego Miasta. Reszta prawdopodobnie pozostała w bunkrach.
Patrząc na Naksydów, Sula słyszała zziajany głos Spence, która wysłała krótkie komunikaty, gdy nie miała nic ważniejszego do roboty.
— Pług uderzył w barierę! Słyszałaś? Pierwsza bariera po prostu pękła! Nic nie zostało prócz kawałków betonu i pokręconych prętów zbrojeniowych… Cofam się, znowu zaczynam… Usłyszałam trzask drugiego spychacza… Strażnicy reagują… Przydusicie tych strażników!
Sula ponownie skierowała lornetkę na Bramę Wyniesionych. Grupa operacyjna Macnamary zajmowała stanowiska za bramą, gotowa odeprzeć każdy kontratak mający na celu odzyskanie pozycji z tyłu. Komentarze Spence nadal nadchodziły, jejgłos wznosił się do krzyku ponad grzechoczącym dźwiękiem ognia.
— Druga bariera padła! Strażnicy uciekają! Natychmiast wyślijcie samochód! Dalej, dalej! Jest wewnątrz! Wprowadziła samochód prosto do holu hotelu! Słyszę strzelaninę w Imperialnym. Trudno zobaczyć, co tam się dzieje… Ogień wroga! Ogień wroga! Kierowcy już nie ma, wyskoczyła! Skoczyła za spychacz, schowała się… Czekajcie, wszyscy! Cofnąć się!
Sula opuściła lornetkę i zastanawiała się, czy nie powinna się schować, czy w tej odległości od hotelu „Wielkie Przeznaczenie”, na tym otwartym tarasie grozi jej jakieś niebezpieczeństwo.
Wybuch nastąpił w trzech etapach, jeden po drugim. Najpierw był mocny huk, który zdawał się wprawiać świat w krótkie ciche odrętwienie, następnie wielkie uderzenie, które Sula odczuła jako wiatr dmący w twarz, a w końcu wielki ryk, który doszedł z granitowego serca Górnego Miasta. Olbrzymi pióropusz gruzu i kurzu wystrzelił z akropolu, połyskując w jaskrawym poranku.
To powinno obudzić Naksydów — pomyślała.
— Udało się! — Podniecony głos Spence słabo docierał przez ciągły hałas wciąż huczący w głowie Suli. — Zlikwidowaliśmy hotel „Wielkie Przeznaczenie”!
A wraz z nim jakichś sześciuset Naksydów średniego szczebla — pomyślała Sula. Naksydzkich oficerów Floty, oficjeli policyjnych, oficerów Legionu Prawomyślności, urzędników w ministerstwach rządowych…
Kiedy planowali tę operację, żartowała z Casimirem, że naksydzki rząd działałby sprawniej, gdyby wyeliminowano biurokratów średniego szczebla, ale wiedziała, że średnia warstwa to właśnie ci, których umiejętności są niezbędne do podtrzymywania działalności rządu. Zwierzchników awansowano przeważnie ze względu na koneksje rodzinne bądź polityczne, lecz średni poziom to byli ludzie, którzy sprawiali, że system funkcjonował.
— Kom, do Grzmotu. Dobra robota! Co się dzieje w hotelu „Imperialny”?
Nie jestem pewna — brzmiała odpowiedź. — Jesteśmy w wielkim obłoku kurzu. Meldunki, które otrzymałam, są dezorientujące, a nie mogę skontaktować się z operatorem spychacza.
Stopniowo zaczęły nadchodzić meldunki. Druga połowa operacji Grzmot nie szła dobrze. Spychacz zawisł na barierze, a kiedy próbował się uwolnić, jego kierowcę najwidoczniej zastrzelono. W każdym razie kierowca nie odpowiadał i przestał manewrować spychaczem. Spence wysłała spychacz z „Wielkiego Przeznaczenia”, by go wsparł, ale ogromna maszyna musiała okrążyć rozległą kupę gruzów z rozbitego hotelu i zgubiła się w obłoku kurzu. Samochód ze środkami wybuchowymi został poważnie ostrzelany przez strażników hotelowych, a kiedy podniósł się obłok kurzu z hotelu „Wielkie Przeznaczenie”, kierowca skorzystał z okazji i zwiał.
W końcu Spence kazała swoim ludziom ukryć się i zdetonowała samochód. Sama eksplozja okazała się spektakularna, ale „Imperialny” odniósł tylko powierzchowne szkody. Budynek został uszkodzony i wszystkie okna wybito, ale oceniono, że ofiar wśród wrogów było niewiele. Obłok szczątków był tylko bladym odbiciem gęstej chmury znad hotelu „Wielkie Przeznaczenie”.
Sula rozkazała Spence trzymać hotel pod ogniem. To przynajmniej przygwoździ Naksydów i uniemożliwi im dotarcie do posterunków awaryjnych.
— Cztery-dziewięć-jeden, tu Deszcz. — Spokojny głos Macnamary rozbrzmiewał w uszach Suli. — Okazało się, że działa antyprotonowe są już aktywne. Amunicja była zamknięta, ale otworzyłem pudła kluczami oficerów i teraz butle do antyprotonów są już załadowane do obu dział. Jesteśmy gotowi do strzelania.
Wspaniale — odpowiedziała. — Zlikwidujmy blokadę drogi.
Skierowała znowu lornetkę w dół, na bunkry pilnujące początku serpentyny, i zobaczyła, że wszyscystrażnicy patrzą w górę na olbrzymi połyskujący obłok, w który zmienili się ich towarzysze. Wtedy nastąpił głośny huk i część bliższego bunkra znikła w syczącym błysku, a strażnicy stojący w pobliżu zostali ciśnięci na ziemię.
Pamiętając, że wkoło lata mnóstwo bardzo szybkich neutronów i cząsteczek gamma, Sula cofnęła się od balustrady. Słyszała tylko dalsze salwy, które Macnamara pakował w stanowisko ogniowe, zamieniając je i naksydzkich strażników w cząstki elementarne i rozżarzoną szlakę. Niepohamowane poczucie sukcesu napełniło jej serce, kiedy zdała sobie sprawę, że właśnie padła ostatnia przeszkoda na drodze do powodzenia Projektu Daliang.
— Kom, do wszystkich jednostek! — zawołała. — Zacząć Powódź! Zacząć Powódź! Powtarzam: zacząć Powódź! Kom, wyślij.
Znowu doszła do balustrady. Nie musiała długo czekać, by konwój ciężarówek i samochodów wytoczył się z Dolnego Miasta ku zburzonej zaporze drogowej, wioząc pierwsze grupy bojowe, którym kazano przygotować się do szturmu więzień. Teraz przewodnicy poinformowali kierowców o ich prawdziwym celu i konwoje skierowały się długim, wąskim szlakiem ku Bramie Wyniesionych.
Sula obserwowała, jak pierwsze konwoje wspinają się na akropol; widziała jasne snopy czołowych świateł. A potem wróciła biegiem do domu i wysłała światu wiadomość.
„BOJOWNIK”
To wiadomość od Białego Ducha.
Dziś odzyskamy nasze miasto!
Od miesięcy czekaliśmy na powrót Floty na Zanshaa, by wyparła naksydzkich okupantów i przywróciła naszemu światu właściwy rząd.
Choć ten dzień jeszcze należy do przyszłości, nie ma potrzeby dłużej czekać. Od jakiegoś czasu budowaliśmy naszą siłę, zbieraliśmy broń i szkoliliśmy się. Nie potrzebujemy już Floty. Sami możemy wykonać to zadanie.
Wszystkie zespoły operacyjne, wszystkie komórki i grupy wzywa się obecnie do walki. Uderzajcie w rebeliantów wszędzie, gdzie ich znajdziecie! Atakujcie naksydzkich oficjeli, zabijajcie strażników, sabotujcie ich sprzęt!
Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, czy podjąć działania przeciw rebelii, wiedzcie, że czas działań właśnie nadszedł. Jeśli masz pistolet, wykorzystaj go! Jeśli możesz uszkodzić jakiś sprzęt wroga, zrób to! Jeśli masz kamień, rzuć go! Miasto Zanshaamoże być nasze jużzakilka godzin!
Jeśli jesteś członkiem służb bezpieczeństwa, wysyłamy ci następujące ostrzeżenie. Uważaj, jak się dziś zachowujesz i do której strony się przyłączasz. Upewnij się, że to właściwa strona.
Wielu wrogów Naksydów nie należało do armii podziemnej, wielu nie ośmieliło się do niej zgłosić. Sula chciała, żeby wszyscy ci ludzie natychmiast zaczęli działać. Im więcej sygnałów alarmowych będzie brzęczało wokół naksydzkich uszu, tym lepiej.
A jeśli rzeczywiście ktoś był tak niemądry, że posłuchał jej rady i rzucał w Naksydów kamieniami, kule, które Naksydzi wystrzelą w odwecie, nie będą przynajmniej skierowane ani w nią samą, ani w jej towarzyszy.
Potrzebowali wszelkiej możliwej pomocy. Obliczała, że armia podziemna liczy sześć do siedmiu tysięcy lojalistów, a na planecie było nieco ponad osiemset milionów Naksydów. Przydadzą się wszyscy, których uda się zwerbować, choćby po to, by te proporcje były mniej absurdalne.
Zamiast zwykłych pięćdziesięciu tysięcy wysłała przez serwer Biura Akt milion egzemplarzy „Bojownika”. Podejrzewała, że wszyscy pracownicy Biura Akt mają teraz znacznie pilniejsze rzeczy do roboty niż obserwowanie, co robi serwer wysyłkowy.
Jak zwykle wyłączyła logowanie serwera, więc nie będzie zapisu, że jej wiadomości zostały wysłane. I jak zwykle dodała adres fałszywego węzła jako punkt wyjścia wiadomości.
Fałszywy węzeł mieścił się w Wielkim Azylu, masywnej, przykrytej kopułą konstrukcji na jednym z krańców Górnego Miasta. Z tego miejsca Shaa zarządzali swym imperium. To tak jakby sami Shaa wstali z martwych, by potępić Naksydów.
Dodała teraz Wielkich Panów do zdumiewającego zestawu swoich tożsamości z ostatnich kilku miesięcy: lady Sula, Biały Duch, Lucy Daubrac, Jill Durmanow, Gredel, dowódca zespołu znany jedynie jako 491. Pytanie, która osoba jest prawdziwa, było bezcelowe. Najważniejsze, że wszystkie zabijały Naksydów.
Kiedy przyjdzie koniec zabijania, może zada sobie pytanie, kim jest naprawdę.
Poczekała, aż konsola na biurku P.J. potwierdzi, że „Bojownik” został rozesłany, a potem wylogowała się z komputera Biura Akt i wróciła na taras. Obłok kurzu i gruzu rozpraszał się w lekkim porannym wietrze. Strumień pojazdów piął się po drodze serpentynowej. Każdy pojazd był pełen bojowników przygotowujących się do przejęcia Górnego Miasta.
Poszła do jadalni, gdzie na stole leżały jej mapy. Grupy nadjeżdżające po serpentynie nie przybywały w jakimś określonym porządku. Pierwszym grupom polecono, by ubezpieczały dwa przyczółki — przy kolejce linowej i przy Bramie Wyniesionych. Następne grupy miały wzmocnić oddział Spence, który nadal prowadził bardzo niebezpieczne oblężenie hotelu „Imperialny” i uwięzionych wewnątrz oficjeli — Naksydów, którzy przewyższali liczebnie napastników w proporcji dwadzieścia do jednego.
Posiłki przybyły w ostatniej chwili. Położenie Spence bardzo szybko stawało się krytyczne. Osoba dowodząca naksydzkimi siłami bezpieczeństwa na akropolu musiała otrzymywać mnóstwo dezorientujących informacji, ale jedna rzecz była jasna: setki Naksydów w hotelu „Imperialnym” jednogłośnie wołają o pomoc.
Wysłano należytą pomoc: bojówkarze Legionu Prawomyślności — dwie kompanie — przybyli w czarnych zbrojach włożonych na czarne mundury, w specjalnych czarnych pojazdach i z matową czarną bronią, jednostki te zostały wzmocnione przez wszystkie dostępne dzielnicowe i zmotoryzowane patrole. Z łatwością przebiły się przez rzadkie linie Spence i wdarły się do hotelu, gdzie zaczęły organizować ewakuację.
Na szczęście Spence otrzymała już posiłki. Gdy rozmieszczono je wokół hotelu, naksydzki dowódca uświadomił sobie, że ma problem.
Naksydzi nie mieli wystarczającej liczby środków transportu, by wywieźć wszystkich z hotelu, a w tych okolicznościach wzywanie miejskiego autobusu byłoby raczej bezcelowe. Postanowili otworzyć korytarz prowadzący do odległego krańca Górnego Miasta, pod kopułę Wielkiego Azylu, gdzie mieściły się ministerstwa rządowe. Nie było jasne, czy chcieli swymi pojazdami wahadłowo przewozić swoich podopiecznych, czy kazali im szybko maszerować w bezpieczne miejsce, gdyż naksydzki plan zaraz na początku zawiódł. Kiedy budzący grozę Legion Prawomyślności wytoczył się z hotelu, napotkał ostry ogień z okolicznych budynków. Granaty, rakiety i bomby lały się jak deszcz na ich pojazdy. Ich odwrót był znacznie szybszy i bardziej bezładny niż natarcie; zostawili za sobą na ulicy trzy płonące wraki.
Po dwudziestu minutach Naksydzi jeszcze raz spróbowali przemknąć się w innym kierunku. Znowu zmuszono ich do powrotu do hotelu.
Sula uznała, że sprawy toczą się dość pomyślnie. Podobało jej się, że siły Legionu utknęły w hotelu „Imperialnym”, zamiast bronić ministrów i konwokacji. Uznała, że pora stworzyć jeszcze jeden front, i następnym grupom docierającym do Bram Wyniesionych kazano zameldować się w pałacu Ngenich.
Aby Projekt Daliang zakończył się sukcesem, należało opanować pewne cele: Ministerstwo Wiedzy, gdzie znajdowały się sztaby głównych środków przekazu; Biuro Cenzora, które kontrolowało wszystkie wiadomości wysyłane na całej Zanshaa, czy nie zawierają sformułowań wrogich Naksydom; dowództwo Floty Naksydzkiej organ nadzoru nad naksydzkim wojskiem oraz Ministerstwo Prawa i Władzy, które kontrolowało Flotę i jej dowództwo; Ministerstwo Policji, a także Ministerstwo Obrony Praxis, któremu podlegał Legion Prawomyślności.
I oczywiście samą konwokację, gdzie Komitet Ocalenia Praxis, naczelne ciało naksydzkiej rebelii, spotykał się ze swoją posłuszną legislaturą.
Wszystkie te główne wydziały rządowe skupiały się w jednym miejscu, w cieniu granitowej kopuły Wielkiego Azylu. Właśnie tym obszarem Sula zamierzała zawładnąć.
Wezwała dowódców grup i zespołów na spotkanie w jadalni. Chciała ustalić, jakimi kwalifikacjami dysponują dowódcy oraz jaki jest stan wyposażenia każdej z grup. Najbardziej kompetentnych zarezerwowała na atak na rządowe wydziały. Innych posłała, by przejęli szpital Chwała Higienie, aby ranni bojownicy mieli opiekę medyczną. Najmniej kompetentnym dała polecenie, by przeczesali domy znaczniejszych Naksydów i jak najwięcej z nich przyprowadzili do aresztu.
— Chcę ich mieć żywych, rozumiecie? — powiedziała. — Będą zakładnikami. Są nam potrzebni, byśmy dzięki nim przeżyli.
Grupy operacyjne wyruszyły po zakładników. Sula wiedziała, że nie obędzie się bez łupiestwa i wandalizmu. Dowódców pozostałych grup zebrała wokół stołu i zaczęli planować wielokierunkowy atak wzdłuż wszystkich ulic wiodących do Wielkiego Azylu.
— Niech kolumna bojowników posuwa się po obu stronach ulicy. Pojazdy powinny pozostawać w tyle, ale mają być gotowe do udzielenia wsparcia. Jasne? Jakieś pytania?
Młoda Lai-own podniosła dłoń.
— Czy jesteś prawdziwą lady Sulą, czy podróbką, jak mówią? — spytała.
Sula uśmiechnęła się szeroko.
— Jestem równie prawdziwa jak ty — odparła.
Kazała im zacząć atak o 0826. Amatorszczyzna armii stanowiła poważną wadę; atak szerokim frontem był konieczny, gdyż w żaden sposób nie mogła podejść wroga, mogła tylko wszędzie atakować i mieć nadzieję, że komuś dopisze szczęście. I musiała cały atak zorganizować sama, mając łączność tylko z tymi, którzy byli zaopatrzeni w nagłowniki lub mogli korzystać z ręcznych komunikatorów. Ogromnie potrzebowała sztabu, ale nim nie dysponowała. Spence i Macnamara mogliby spełnić taką rolę, ale mieli swoje własne zadania, a ona nikomu innemu nie ufała.
Podczas kiedy nowe siły atakujące zajmowały stanowiska, otrzymała bieżący raport Casimira na temat wydarzeń przy kolejce. Naksydzkie siły bezpieczeństwa z hoteli w Dolnym Mieście w końcu się zorganizowały i wezwały operatora kolejki, by wysłał po nich na dół pociąg. Operator — starszy Daimong, który od dziesięcioleci pracował na tym stanowisku — odmówił, twierdząc, że jakiś wojskowy rozkazał mu trzymać pociąg przy górnym terminalu. Naksydzi powtórzyli żądanie, Daimong ponownie odmówił.
Wtedy Naksydzi porozumieli się z dowództwem. Starszy kapitan naksydzkiej Floty skontaktował się z terminalem i unieważnił rozkaz. Daimong odpowiedział, że rozkaz nie nadszedł z Floty, więc Flota nie może go odwoływać. Wobec tego zapytano go, kto wydał rozkaz, a Daimong odpowiedział, że nie wie.
Kolejne wezwania nadeszły z patrolu dzielnicowego, patrolu zmotoryzowanego i Legionu Prawomyślności. Za każdym razem Daimong odpowiadał, że nie mogą odwoływać rozkazu, gdyż rozkaz nie pochodził z tej służby.
— Jaki oficer wydał ten rozkaz? — spytał w końcu Naksyd.
— Ten, który jest tu na miejscu.
— Daj mi z nim porozmawiać!
Daimong cofnął się i Casimir podszedł do jednostki komunikacyjnej. Miał na sobie pancerz Floty i trzymał w ręku karabin. Naksyd patrzył bez słowa, a jego łuski błyskały czerwonymi nieczytelnymi wzorami.
— Czego pan chce? — zapytał Casimir.
Naksyd pokonał wreszcie zdziwienie i wydusił z siebie polecenie:
— Musi pan natychmiast wysłać na dół kolejkę!
Casimir popatrzył prosto w kamerę.
— Mam cię w dupie — powiedział — Pracuję dla Białego Ducha.
Sula śmiała się, gdy Casimir jej to relacjonował. On i współpracujący Daimong trzymali Naksydów w dolnym terminalu przez ponad pół godziny, i w tym czasie Naksydzi nie mogli mieszać się do bitwy w Górnym Mieście.
Wreszcie Naksydzi ruszyli pieszo w górę po stromych torach i ścieżkach technicznych z obu stron kolejki. Zespoły Casimira, umieszczone w pałacach nad Dolnym Miastem otworzyły ogień i zepchnęły podchodzących w dół zbocza. Casimir meldował, że czasami trudno mu było zmusić ludzi do przerwania ognia; martwił się, że ta strzelanina zżera zapasy amunicji.
Reorganizacja zabrała Naksydom kilka minut, a potem Casimir zameldował, że słyszy, jak chórem krzyczą: „Śmierć anarchistom! Niech żyją nasi wodzowie! Naprzód do Górnego Miasta!”.
Znowu ruszyli naprzód, tym razem lepiej zorganizowani; ustawione na czele siły bezpieczeństwa Floty w zielonkawych pancerzach pomykały po stromym zboczu tak szybko, jak tylko mogły ich nieść wszystkie cztery nogi. Bojownicy Casimira spuścili na nich chmurę ognia, ale Naksydzi dalej atakowali, tratując rannych i umierających. Wtedy dwa działa z antymaterią dały ognia. Przód długiej kolumny zachwiał się i próbowali zawrócić, jednak ci z tyłu nadal pchali ich naprzód. W wyniku zderzenia Naksydzi spadali z torów, koziołkowali po pionowych granitowych płytach i spadali połamani u stóp akropolu. Pozostali przy życiu wycofali się i ukryli.
— Prawdopodobnie wymyślą coś mądrzejszego — powiedział Casimir.
Sula martwiła się, że po nieudanym ataku na kolejkę wróg spróbuje wspiąć się do Górnego Miasta w jakimś innym miejscu, a w tej chwili Sula nie dysponowała siłami, które mogłyby ich powstrzymać. Wysłała więc grupy operacyjne na zwiad w różne punkty skalnego obrzeża miasta — miały obserwować, czy któryś z Naksydów nie zamienił się w kozicę.
Dostała meldunki, że szpital Chwała Higienie został zdobyty. Był strzeżony, ale nienaksydzka, prywatna ochrona szpitala trzymała się na uboczu. Niektórzy ochroniarze nawet dołączyli do lojalistów, ale dysponowali jedynie pistoletami i pałkami obezwładniającymi.
Wzmożony terkot strzałów dochodzący przez otwarte okno jadalni, powiadomił Sulę, że skoordynowana ofensywa na rządowy kompleks rozpoczęła się wcześniej niż planowano. Strzelanina przerodziła się w ciągły huk, a potem przygasała. Słychać było tylko pojedyncze strzały snajperów. Sula jak szalona starała się skontaktować ze swymi jednostkami i dowiedzieć, co poszło nie tak. Wydawało się, że wszystkie grupy przeszły do obrony, skryły się przed ogniem i czekały na rozwój wydarzeń.
— Każ swoim ludziom się ruszyć — powiedziała przez komunikator do jednego z dowódców grup. Był to młody Terranin o cofniętym nieogolonym podbródku i przestraszonym wyrazie twarzy, jakby nigdy się nie spodziewał, że znajdzie się w takiej sytuacji.
Może i się nie spodziewał. Niewiele osób z jej armii brało udział w prawdziwej walce. Ci, którzy wcześniej przekazywali informacje i rozprowadzali kopie „Bojownika”, podkładali bomby pod domy Naksydów albo strzelali do wroga z bezpiecznej odległości, odkryli teraz, jak wygląda prawdziwa bitwa, w której wróg się broni.
— Nooo, ruszyć ludzi będzie trudno — odparł dowódca. — Posuwaliśmy się po ulicy, ale kiedy Naksydzi otworzyli ogień, wszyscy powskakiwali do sklepów i biur. Teraz są rozproszeni. Nie wiem, jak mam ich zmusić, żeby znów ruszyli czy…
— Po prostu wyłaź stamtąd i spędź ich do kupy! — zażądała Sula.
— Nooo, rozumie pani, żeby to zrobić, musiałbym wyjść na ulicę, a tamci mają karabiny maszynowe.
— Wezwij pojazdy, żeby cię osłaniały ogniem!
— Nooo, rozumie pani, te samochody nie chcą podjechać bliżej. Będą ostrzelane, a nie mają pancerzy ani nic takiego.
— Zmuś ich, żeby się ruszyli, ty tchórzliwy sukinsynu! — wrzasnęła Sula. — Albo pojadę tam i osobiście strzelę ci w tę pieprzoną głowę!
— Przestraszona twarz młodego człowieka przybrała wyraz głębokiego oburzenia.
— Jeśli zamierza pani mówić w ten sposób, nie widzę powodów, by kontynuować tę rozmowę.
Sula patrzyła z otwartymi ustami na pomarańczowy symbol końca rozmowy.
— Sukinsyn! — krzyknęła i już podniosła rękę, by wyrzucić jednostkę komunikacyjną przez otwarte okno, ale rozmyśliła się.
Wezwała następne jednostki i uzyskała zapewnienie, że będą próbowały ruszyć do przodu. Strzelanina na chwilę się wzmogła, potem znowu ucichła. Wściekłe bębnienie karabinów maszynowych niosło się w porannym powietrzu. Sula wiedziała, że karabiny były zaprogramowane tak, żeby strzelały do wszystkich ruchomych obiektów, wykrytych w pewnym określonym obszarze. Trudno będzie skłonić bojowników, by ruszyli im naprzeciw, dopóki karabiny nie wyczerpią swych zapasów amunicji.
Zastanawiała się nad wysłaniem do akcji własnych rezerw, ale bała się, że również zostaną przygwożdżone. Wszyscy, którym mogłaby zaufać, że zdołają przeprowadzić zwiad, mieli do wykonania jakieś inne ważne zadania. Uświadomiła sobie, że musi to zrobić sama.
Zwinęła mapy i wyszła z pałacu, mijając przy bramie torminelskich wartowników. Kilka grup bojowników, którzy właśnie przybyli, zaparkowało na ulicy, oczekując rozkazów.
— Potrzebuję kogoś, kto mnie podwiezie — powiedziała. Jakiś Lai-own wstał, by otworzyć drzwi swego długiego, fioletowego samochodu, ale wtedy usłyszała znajomy głos.
— Raczej ja, piękna pani.
Sula uśmiechnęła się.
— Jeden-Krok!
Niegdysiejszy włóczęga z Nabrzeża miał na sobie czysty kombinezon i ciężkie buty. Na ramieniu zawiesił Sidneya Model Jeden, a wokół szyi zawiązał sznureczki tanich szklanych paciorków.
Pobiegła do ciężarówki i uścisnęła go.
— Jeden-Krok cię nie widywał — powiedział z wyrzutem. — Śliczna pani była zbyt zajęta.
— Za chwilę będę jeszcze bardziej zajęta.
— Masz. — Zdjął sznureczek paciorków i włożył go na szyję Suli. — Dzięki temu będziesz bezpieczna.
Zamrugała.
— Dzięki.
Każde wsparcie jest dobre — pomyślała.
Wskoczyła na siedzenie pasażera w ciężarówce. Jeden-Krok uruchomił pojazd i wyjechał na zatłoczoną ulicę.
Przez następnych dwadzieścia minut oglądała teren bitwy; rozbite samochody i trupy znaczyły miejsca, gdzie atakujący posunęli się najdalej. Długie proste ulice stanowiły dla wrażej broni idealne pole rażenia. Naksydzi panowali nad ulicą i umacniali swoje pozycje. Trzeba zmienić tę sytuację — pomyślała.
Gdy kończyła objazd, gdzieś w mieście usłyszała odgłosy ogniowej burzy. Zatrzymała się i poczekała na wiadomości.
— Cztery-dziewięć-jeden — odezwał się w jej hełmie głos Casimira — tu Wiatr. Naksydzi coś kombinują. Mnóstwo strzałów z hoteli w dole. Cel jest oczywisty: mamy nie wyściubiać nosa. Słyszę, jak krzyczą, więc wkrótce znowu będzie natarcie.
Sula zapytała, czy jest w kłopotach.
— Mamy się świetnie, kochanie — powiedział. — Rób, co musisz, i nie martw się o nas.
Zapytała, czy może się obyć bez Sidneya.
— Sidneya? Jasne. Dokąd go wysłać?
Kazała go skierować na plac Ashbar, gdzie zgromadziła swe rezerwy. Tam, wśród zapachów kwitnących drzew ayaca, rozwinęła mapy na marmurowej ławce pod posągiem „Oświata Przynosi Radość Ludowi”. Sidney przybył akurat w chwili, gdy strzelanina przy kolejce przeszła w potężny ryk.
— Mieszkasz w Górnym Miesicie, jak obejść te naksydzkie pozycje? — zapytała.
Prócz długich prostych ulic, w Górnym Mieście były również małe spacerowe alejki ze sklepikami, a także przejścia i placyki z tyłu sklepów, przeznaczone dla pojazdów dostawczych. Sula doszła po raz pierwszy do sklepu Sidneya właśnie jedną z takich uliczek. Na jej mapach były zaznaczone, ale trudno było się zorientować, jak się na te uliczki dostać i co tam właściwie jest.
Sidney wskazał znane mu objazdy i wyjaśnił, jaki jest do nich dostęp. Sula wezwała kilku swoich dowódców i przekazała im instrukcje.
— Unikajcie głównych dróg — powiedziała. — Zostawcie pojazdy za sobą i posuwajcie się uliczkami. Można się tam spodziewać Naksydów, ale nie będą mieli przewagi pozycyjnej i zdołacie ich dosięgnąć. Ruszajcie się, a dotrzecie za stanowiska tych ciężkich karabinów i będziecie mogli je zlikwidować. — Spojrzała na Sidneya. — Mógłbyś poprowadzić jedną z grup?
Oczywiście, milady.
Wysłała ich w drogę i poszła do skupionych na placu jednostek rezerwowych. Zgiełk przy kolejce cichł.
— Tym razem prowadziła ich policja — zameldował Casimir. — Patrol miejski. Chyba zaczyna im brakować grup desantowych Floty. — Zaśmiał się, a zabrzmiało to jak odgłos łupka osuwającego się po zboczu. — Następną szarżę może poprowadzi patrol zmotoryzowany.
Podniesiona na duchu, Sula poszła na miejsce, gdzie zaparkowano parę pojazdów, i wskoczyła na platformę ciężarówki.
— Zbierzcie się tutaj! — zawołała i zdjęła hełm. Potrząsnęła blond włosami i spojrzała na wojowników. Było ich trzystu czy czterystu, większości z nich nigdy nie widziała na oczy. Byli wśród nich Lai-owni z pierzastymi włosami, niżsi od nich Torminele z wielkimi widzącymi w nocy oczyma, ocienionymi teraz okularami ochronnymi, bladzi, pozbawieni wyrazu twarzy Daimongowie z rozwartymi ustami i okrągłymi, pustymi oczyma, Cree o ogromnych uszach i fioletowych ciałach oraz Terranie, wyglądający bardziej na wścibskich uczniów niż zdeterminowanych żołnierzy.
Sula zaczerpnęła powietrza słodkiego od zapachu porannego kwiecia i krzyknęła w przestrzeń poranka:
— Który z was jest najdzielniejszy?
Po chwili zaskoczenia usłyszała na wpół artykułowane okrzyki i zobaczyła las pięści i uniesionych w górę karabinów.
— Dobrze — powiedziała i zaczęła wskazywać. — Ty, ty i ty tam… — Potem spojrzała na człowieka z paciorkami wokół szyi. — Ty nie, Jeden-Kroku, dla ciebie mam inne zadanie.
Kiedy wybrała kilkunastu — pięciu Tormineli, dwóch Daimongów, trzech Terran i parę Lai-ownów, tak do siebie podobnych, że mogliby być bliźniakami — zaprowadziła ich do hydraulicznych tylnych wrót ciężarówki.
— Potrzebuję najodważniejszych, ponieważ musicie jechać pełnym gazem w górę Bulwaru Praxis i ulicą Jedynie Słusznego Pokoju. Macie jechać, póki wasze pojazdy nie zostaną tak uszkodzone strzałami, że nie będziecie już mogli wprawić ich w ruch.
Naksydzką ciężką broń sterowaną komputerowo zaprogramowano tak, by strzelała do wszystkich poruszających się obiektów.
Plan Suli polegał na dostarczeniu celów, które ściągną na siebie wszystkie pociski przeciwnika, celów, za którymi jej pozostałe siły mogłyby zaatakować.
— Będziecie szarżowali tyłem, tak by tył ciężarówki przyjął na siebie większość uszkodzeń i by to nie było samobójstwo.
Przynajmniej nie tak jawne i nie natychmiastowe — pomyślała.
Uaktywniła funkcję zapisu na swym displeju mankietowym.
— Podajcie swoje nazwiska, by was odnaleziono w historycznych zapisach tej bitwy.
Kiedy podawali swoje nazwiska, w ich głosie dźwięczała duma.
Potem Sula wydała rozkazy reszcie rezerwy. Mieli wsiąść w pojazdy i szarżować ulicami za grupą szturmową. Nie powinni się zatrzymywać ani uciekać pod osłonę, dopóki cała grupa szturmowa nie zostanie zatrzymana albo póki ich pojazdy nie zostaną trafione.
— Ruszajcie na dźwięk klaksonów — powiedziała. Teraz zwróciła się do Jednego-Kroku.
— Wróć do pałacu Ngenich — powiedziała — i przyprowadź tu na plac wszystkie grupy, które tam czekają.
Wiedziała, że może powtarzać tę sztuczkę wielokrotnie, za każdym razem z nowym mięsem armatnim.
Podczas, kiedy czekała na Bulwarze Praxis, a jej armia zajmowała stanowiska, przy kolejce znowu zaczęła się strzelanina. Casimir meldował, że to taka sama taktyka jak poprzednio — ogień przykrywający dla ataku, który jeszcze się nie rozpoczął.
— Czy przypuszczasz, że to wszystko po to, by odciągnąć naszą uwagę od czegoś innego? — zauważył.
Sula też o tym pomyślała. Próbowała skontaktować się z zespołami umieszczonymi na obrzeżu, ale nie mieli żadnych wieści. Potem włożyła nagłownik i wywołała Macnamarę.
— Tu nic się nie dzieje, milady — zameldował. — W ogóle ani śladu Naksydów. Kilka grup operacyjnych nadal podjeżdża drogą. Zablokowaliśmy drogę ciężarówkami i nie pozwalamy im przejechać, póki ich nie zidentyfikujemy, a następnie kierujemy ich do pałacu Ngenich, jak rozkazałaś.
Kazała Macnamarze, by posyłał ich teraz na plac Ashbar.
— Tak jest, milady.
— Jaki jest stan dział antymaterii? — zapytała. — Czy możesz je ruszyć z zamocowań?
Tak, milady. To są takie same działa, na jakich się szkoliliśmy; możemy je wyjąć z wieżyczek. Będziemy musieli zdjąć, a potem zamocować wielką osłonę przeciwradiacyjną, dlatego to zajmie trochę czasu.
Dobrze. Wyciągnijcie jedno i umieśćcie je z tyłu ciężarówki. Powiedźcie mi, jak skończycie.
Martwiła się o działa antyprotonowe — były niezwyciężone do czasu, aż Naksydzi rozwalą je w proch swymi własnymi działami antyprotonowymi. Wydostać broń z rzucających się w oczy wieżyczek i umieścić ją w bardziej zakamuflowanym miejscu to najlepszy sposób ich ocalenia.
Z przodu nagle rozległy się strzały. Sula nie wiedziała, skąd dochodzą, musiała wiec założyć, że to jedna z grup wysłanych w uliczki natknęła się na wroga. Nie chciała, by Naksydzi posłali tam dodatkowe posiłki, więc uznała, że przyszedł czas na rozpoczęcie następnego ataku.
— Włączcie klaksony! — zawołała. — Idziemy! Samochody, ciężarówki i furgonetki zaczęły trąbić, wydając dźwięki od kokieteryjnego pisku do basowego ryku organów. Szwadron samobójców ruszył, kierując odwróconymi tyłem do przodu dużymi pojazdami. Nawet na tylnym biegu prowadzili w bardzo dobrym tempie. Sula miała nadzieję, że dzięki jeździe wężykiem utrzymają się przy życiu.
Kiedy natarcie osiągnęło zaprogramowaną strefę obronną Naksydów, rozległo się bębnienie — to pociski spadające na ciężarówki. Kawałki pojazdów zaczęły odlatywać i łomotać o jezdnię.
Sula pomyślała, że karabinów maszynowych jest conajmniej trzy, gdyż przynajmniej trzy ciężarówki zostały jednocześnie trafione.
Reszta rezerwy jechała za nimi; karabiny wystające z okien od czasu do czasu ostrzeliwały budynki. Sula pędziła po chodniku, póki nie natknęła się na pierwsze rozrzucone tu ciała. Dała wtedy nura do jakiegoś sklepu, gdzie kule najwyraźniej popsuły kompozycję towarów na wystawie.
Spomiędzy kaset z piórami i papeterii spojrzało na nią pięciu Tormineli.
— Ruszajcie! — krzyknęła. — Jesteście potrzebni! Niech wasza jednostka idzie do przodu i przeskoczy przez oddziały, które wysłałam!
Zdaje się, że Torminele dostrzegli sens takiego działania, gdyż wybiegli ze sklepu, po drodze waląc w okna i drzwi i wołając swych towarzyszy, by do nich dołączyli.
Na Ulicy zapanował hałaśliwy chaos. Zapach spalenizny drapał w gardle. Kule trzaskały nad głowami. Sula przebiegła sprintem bulwar i przeskoczyła trupa, który leżał rozciągnięty w drzwiach sklepu warzywnego.
Coś w jego wyglądzie kazało jej się zatrzymać, nim weszła do sklepu. To był P.J. Ngeni. Trafiono go w pierś i upadł plecami na chodnik. Jego wymyślna myśliwska strzelba leżała w poprzek ciała. Na twarzy miał wyraz smętnego zaskoczenia.
Sula poczuła, jakby przyciśnięto jej do twarzy miękką poduszkę, i z wysiłkiem zaczerpnęła tchu.
Lubiła P.J. Jego uprzejmą życzliwość, głupią zuchwałość i wyczucie towarzyskie. Był uosobieniem wszystkich złudzeń i śmiesznostek starego porządku i wszystkiego, co wojna skazała na zagładę.
Obok kula odbiła się rykoszetem od chodnika. Sula otworzyła drzwi i weszła do sklepu. Troje Terran podniosło na nią wzrok. Jednym z nich był wyglądający na zaskoczonego mężczyzna, który wcześniej odmówił wykonania rozkazu ataku, drugim to młoda kobieta o tłustych włosach, trzecim — nastolatek z trądzikiem i wargami poplamionymi sokiem jagodowym. Najwidoczniej raczyli się nieracjonowaną żywnością.
— Zbierzcie swoich ludzi — rozkazała Sula. — Idźcie w górę ulicy. Przeskoczycie jednostki, które właśnie tu weszły.
— Nooo — odezwał się mężczyzna — to będzie trudne, bo…
— Wszystko mi jedno, trudne czy nie! Po prostu idź i to wykonaj.
— Nooo — powiedział młody człowiek — mieliśmy atakować więzienie. Nawet nie wiem, co robimy tutaj na wzgórzu.
W żyłach Suli rozpaliła się wściekłość.
— Właśnie wygrywamy wojnę, ty tępy wypierdku! A teraz wyłaź stąd!
— Wie pani, sądzę, że to nie jest dobry pomysł, bo…
Sula przypomniała sobie, że zostawiła karabin w pałacu Ngenich. Sięgnęła więc po pistolet, wyciągnęła go z kabury, dotknęła guzika aktywacji i wycelowała w dowódcę grupy.
— Ty się tu ukrywasz, a dzielni żołnierze co chwila giną — rzekła. — Teraz zachowasz się jak przywódca, czy mam cię zastrzelić, jak obiecałam w naszej ostatniej rozmowie?
Na widok pistoletu kobieta i chłopiec wybałuszyli oczy. Twarz dowódcy wyrażała upór.
— Nie zrobię tego, zanim nie powiem, co mam do powiedzenia, bo…
Sula strzeliła mu w głowę. Kobieta pisnęła cicho, kiedy opryskała ją krew i kawałki mózgu. Chłopiec cofnął się i przewrócił na skrzynkę granatów. Małe fioletowoczerwone owoce rozsypały się po podłodze.
A ona zobaczyła martwą Caro Sulę, z bladą jak papier przezroczystą skórą. Zobaczyła, jak Caro znika w rzece jak, jej włosy połyskują niczym złoto.
Przez chwilę, kiedy patrzyła na ciało, widziała, jak Caro Sula odwzajemnia jej spojrzenie.
Miedziany zapach krwi zalał jej zmysły i musiała mocno wziąć się w garść, gdy żołądek podszedł jej do gardła. Pistolet zakołysał się w jej ręku.
— Jazda na ulicę — powiedziała pozostałej dwójce. — I to natychmiast! Jeśli zobaczę, że kierujecie się gdzie indziej, nie w stronę bitwy, zastrzelę was oboje, daję słowo!
Wycofywali się, trzymając w dłoniach broń tak, jakby nigdy wcześniej jej nie oglądali.
— W górę ulicy! — krzyknęła Sula. Dwójka dobiegła do drzwi, przekroczyła ostrożnie ciało P.J. Ngeniego i puściła się kłusem w górę ulicy, tam, gdzie toczyła się walka.
Sula ruszyła za nimi. Podniosła strzelbę P.J. i spojrzała na displej. Nie oddano z niej ani jednego strzału.
Przewiesiła strzelbę przez ramię i ruszyła ulicą, waląc po drodze w drzwi i okna.
— Wychodźcie stamtąd, tchórzliwe worki z gównem! Ruszajcie się! Ruszajcie się, wy bezużyteczni podcieracze dup! — wołała.
Bojownicy wynurzali się z kryjówek, a ona wysyłała ich w burzę ognia. Wszystkie pojazdy zjechały z ulicy lub zostały zniszczone. Ogień karabinowy nieprzerwanie ryczał.
Wyciągnęła tylu bojowników ilu się dało, a potem pomaszerowała z powrotem na plac Ashbar, gdzie przybywały już nowe jednostki. Jeśli obecny atak się nie powiedzie, zamierzała jeszcze raz zastosować sztuczkę z ciężarówkami — samobójcami.
Okazało się to niepotrzebne. Sidney i inni zwiadowcy znaleźli drogę przez labirynt uliczek i dostali się na tył pozycji naksydzkich. Zaatakowali je, zdobyli niektóre stanowiska ciężkiej broni i zwrócili ją przeciwko innym umocnionym stanowiskom. Bojownicy próbujący podejść w górę ulicy rzucili się naprzód, gdy tylko zniszczono naksydzkie stanowiska obrony. Naksydzi nie mieli głębszych rezerw, a ich stanowiska nie miały wsparcia, dlatego musieli się wycofać, bo zostaliby odcięci, a większość musiała się poddać. Bojownicy Suli opanowali Ministerstwo Prawa i Władzy, Ministerstwo Policji, Ministerstwo Obrony Praxis i Sąd Najwyższy ze wspaniałym widokiem na otaczające tereny.
Sulę opanowało szalone uczucie triumfu. Wywołała Casimira.
— Odparliśmy następny atak — odpowiedział Julien. — Wyrzynamy ich, ale oni ciągle podchodzą.
— Julien? — powiedziała ze zdziwieniem. — Gdzie jest Casimir?
— Poszedł zrobić porządek w paru jednostkach, które źle sterują ogniem. Ciągle marnują amunicję. Przekazał mi swoje protokoły łączności na czas wykonywania tego zadania.
Sula odetchnęła z ulgą.
— Kom, do Wiatru — rzekła. — Powiedz mu, że go szaleńczo kocham. Powiedz, że z tego końca wydaje się, że zajęliśmy budynki rządowe. Kom, wyślij.
— Spodziewaliśmy się, że je zajmiesz — brzmiała odpowiedź. Ale cieszyła się za wcześnie. Kiedy armia próbowała wejść do siedziby dowództwa, bojownicy wpadli w poważne tarapaty.
Zainstalowano tam jedną z tych jednostek, które Naksydzi wykorzystywali przeciwko snajperom — wyjaśniono później Suli.
— Jak wystrzelisz na ich teren jedną kulę, seria z broni automatycznej rozerwie cię na strzępy.
Na szczęście Macnamara zameldował, że wyciągnął działo antyprotonowe z wieżyczki i umieścił je na platformie ciężarówki. Sula skierowała działo do siedziby dowództwa.
Zautomatyzowany system obronny mógł wykryć każdą kulę czy rakietę wycelowaną w jego kierunku, nie wykrywał jednak drobnego ładunku antyprotonów podróżującego wzdłuż elektronowego promienia z jedną trzecią szybkości światła.
Macnamara zniszczył obronę dowództwa w ciągu dziesięciu minut. Lojaliści zaatakowali z rykiem, ścigając ocalałych strażników po labiryncie korytarzy. W pokoju sytuacyjnym sztabu schwytali dowództwo Floty naksydzkiej.
Ministerstwo Wiedzy wzięto bez walki. Naksydzkie siły bezpieczeństwa próbowały się bronić na dziedzińcu Izby Konwokacji, ale zaatakowały je przeważające siły bojowników i nastąpiła masakra.
Czterdziestu uległych wobec rebelii konwokatów schwytano, gdy ukrywali się w różnych częściach budynku. Lady Kushdai, która przewodniczyła Komitetowi Ocalenia Praxis, została pojmana w pokojach należących uprzednio do lorda seniora konwokacji.
Sula wygrała jedyną bitwę lądową w historii imperium.
Miasto Zanshaa należało teraz do niej. Rząd również.