SIEDEMNAŚCIE

Migotliwy popołudniowy żar pokrył chodnik warstwą melasy, tak gęstą, że mogłaby zniszczyć kolorowe baldachimy i kramy Targu Tekstyliów, który co pięć dni rozkładał się na ulicy przy domu Suli. Kupcy przyjeżdżali przed świtem przyczepami albo trójkołowcami przykrytymi z tyłu plandeką, o świcie podnosili baldachimy i odsłaniali towary, a po zachodzie, gdy skwar ustępował i między stragany wpełzały fioletowe cienie, sprzedawcy składali kramy i odjeżdżali, by następnego dnia handlować w innej dzielnicy.

Sula wracała do domu, niosąc pod pachą pudło z karabinem. Kupcy usiłowali ją kusić, pokazując tanie ubrania, dziecięce ciuszki, buty, pończochy, apaszki, gumowe zabawki bogo, tandetne lalki, proste układanki i gry. Oferowali bele materiału, folie z muzyką i rozrywką, emulsje do opalania, kapelusze przeciwsłoneczne oraz dzianiny — nie na ten upał — zrobione jakoby z runa yormaków, sprzedawane po zaskakująco niskiej cenie.

Mimo upału na targu było tłoczno. Zmęczona, zgrzana, Sula przeciskała się niecierpliwie do drzwi. Tym razem nie dostrzegła nigdzie Jednego-Kroku. Weszła do budynku i gdy przez drzwi mieszkania usłyszała sygnał ręcznego komunikatora, przyśpieszyła. Postawiła pudło na podłodze i natychmiast złapała komunikator ze stołu. Odezwała się, zdyszana.

Casimir patrzył na nią badawczo. Jego wzrok wędrował bezczelnie po jej obrazie zakreślonym ramką.

— Szkoda — powiedział. — Miałem nadzieję, że znowu zastanę cię w wannie.

— Może następnym razem. — Sula włączyła klimatyzację; gdzieś w głębi budynku zmęczona sprężarka zaczęła rzęzić, tłocząc słaby prąd powietrza. Usiadła na krześle obok wazonu Yu-yao i trzymając komunikator w jednej dłoni, zdejmowała buty drugą ręką.

— Chcę się z tobą spotkać dziś wieczór. Podjadę po ciebie o 2101, dobrze?

— Spotkajmy się w klubie.

— O tak wczesnej porze w klubie nic się nie dzieje. — Zmarszczył czoło. — Nie chcesz mi powiedzieć, gdzie mieszkasz?

— Nie mam własnego mieszkania — odparła wesoło Sula. — Waletuję u różnych znajomych.

— No dobrze, do zobaczenia w klubie — powiedział niechętnie. Miała czas wziąć kąpiel, coś przegryźć i trochę popracować nad kolejnym numerem „Bojownika”, gdzie zamierzała umieścić schemat Sidneya dla majsterkowiczów. Potem ubrała się, delikatnie skropiła szyję perfumami sengra i wyszła, niosąc pod pachą pudło z karabinem. Na zielononiebieskim niebie słońce zeszło już nisko, ale na targu nadal panował tłok. Ludzie czują się bezpiecznie w tłumie, pomyślała, choć gdybym była na miejscu Naksydów i chciała zorganizować łapankę, wybrałabym przede wszystkim park lub targ na wolnym powietrzu.

Jeden-Krok stał na swoim zwykłym miejscu. Miał na sobie wypchane szorty i zniszczoną skórzaną kamizelkę.

— Cześć, Jeden-Kroku — powitała go Sula. Jego twarz rozkwitła promiennym uśmiechem.

— Cześć, piękna pani! Jak się czujesz w ten cudowny wieczór? Cuchnął tak, jakby nie kąpał się od wielu upalnych dni. Sula starała się nie zwracać na to uwagi.

— Czy znasz niejakiego Juliena? Przyjaciela Casimira?

Uśmiech natychmiast zniknął z jego oblicza.

— Cudowna, Jeden-Krok radzi trzymać się z daleka od takich ludzi.

— Jeśli mam tak robić, lepiej mi wyjaśnij, dlaczego.

Jeden-Krok zmarszczył brwi.

— Julien jest synem Sergiusza Bakshiego, a Sergiusz to szef kliki Nabrzeża. Nie ma nikogo gorszego od Sergiusza.

Sula skinęła głową. To robi wrażenie: Sergiusz nie tylko jest przywódcą kliki, lecz przede wszystkim udało mu się przez tyle lat unikać kata, że doczekał się dorosłego syna. Rzadko zdarzało się, by ludzie tego pokroju długo żyli.

— Dziękuję, Jeden-Kroku.

— Nie zamierzasz stosować się do rad Jednego-Kroku? — Wyglądał na przygnębionego. — Idziesz się bawić z Julienem?

— To nie on mnie dziś zaprosił. Dobranoc. Dzięki.

— Popełniasz błąd — rzekł Jeden-Krok ponuro.

Sula przepchała się przez Targ Tekstylny, potem weszła w zalaną słońcem uliczkę, usiłując trzymać się zacienionej strony. Upał odbierał jej dech. Skręciła w miły chłód między wysokimi magazynami, zbudowanymi w cieniu jeszcze większego od nich krematorium Nabrzeża. Pokazała Cree przy kontuarze swój fałszywy dowód, potem pojechała windą na górę i otworzyła jeden ze schowków grupy 491. Umieściła pudło z karabinem w skrytce, obok innych pudeł z bronią, skrzynek z amunicją, granatami, materiałami wybuchowymi i pancerzami.

Zastanowiła się przez chwilę, po czym otworzyła jedno z pudełek, wyjęła jakiś mały przedmiot i schowała go do kieszeni.

Casimir czekał z niecierpliwą miną przy samochodzie przed Klubem na Ulicy Kociej. W dłoni trzymał laskę. Miał na sobie miękką białą koszulę z delikatnie wyszywanym szamerunkiem. Zobaczywszy Sulę, nacisnął guzik — lśniące morelowe drzwi schowały się w dachu samochodu.

— Nie znoszę czekania — warknął, chwycił Sulę brutalnie za ramię i wepchnął ją do auta.

Sula znała to, pamiętała, jak to jest, gdy się ma chłopaka z kliki.

Usiadła na morelowej kanapie naprzeciw Juliena i Veroniki ubranej w powiewne szaty i owianej zapachem sengry. Casimir zwalił się obok niej i zasunął drzwi. Sula wezwała na swój mankiet chronometr.

— Przyszłam trzy minuty wcześniej — oznajmiła tonem nauczycielki matematyki. — Wybacz, jeśli psuję ci wieczór.

Casimir chrząknął nieuprzejmie. Veronika rozwarła szeroko niebieskie oczy i powiedziała:

— Chłopaki biorą nas na zakupy.

To też Sula pamiętała.

— Dokąd? — spytała.

— Niespodzianka. — Julien otworzył drzwiczki barku. — Czy ktoś chce coś do picia?

Kierowca Torminel gładko odjechał od krawężnika. Sula wzięła Cytrynowy Szał, a pozostali Kyowan. Auto na sześciu oponach pomknęło przez Grandview na Górkę — rejon położony w cieniu Górnego Miasta, poniżej Leża Wieczności, gdzie prochy panów Shaa czekały w niszach na koniec czasu. Dzielnica tętniła życiem. Były tu sklepy, bary, kawiarnie, ekscentryczne butiki z rzemiosłem ludowym, antykami czy starą biżuterią; na ulicach przeważali Cree, Lai-owni i Terranie.

Samochód zatrzymał się przed domem towarowym o nazwie „Szaty Chesko”. Morelowe drzwi otworzyły się i wszyscy wysiedli, witani przy wejściu przez kobietę Daimonga, której szare ciało spowijał satynowy woal, osobliwie atrakcyjny na kanciastym tułowiu o cienkich ramionach. Kobieta pozdrowiła Casimira dźwięcznym głosem, zwracając się do niego po imieniu.

— Gredel, przedstawiam ci pannę Chesko — powiedział Casimir tonem sugerującym, że oboje są ważnymi osobistościami.

— Miło mi panią poznać — rzekła Sula.

Dom towarowy był fantastyczny trzykondygnacyjne wnętrze wypełniały przepyszne tkaniny o jaskrawych barwach na tle ścian z przezroczystej żywicy przepuszczającej gasnące światło słoneczne. Przestrzeń wypełniała subtelna muzyka Cree.

Sula nigdy jeszcze nie spotkała kreatora Daimonga projektującego ubrania dla Terran. Sklep musiał mieć znakomitą wentylację albo Chesko używała jakiegoś dezodorantu, który tłumił fetor gnijącego ciała, ponieważ Sula ani przez chwilę nie czuła tego zapachu.

W sklepie Casimirowi od razu poprawił się humor. Spacerował między regałami i wybierał ubrania, oglądając je w świetle i przesuwając dłonią po lśniących bogatych materiałach. Dla Veroniki wybierał stroje miękkie, jasne, migoczące dla Suli — satynowe, ciemniejsze, z jaśniejszymi akcentami na kołnierzu, klapach lub w postaci szala.

Ubiera mnie jak tajemniczą kobietę — pomyślała.

Jego czułki dobrze wyczuwają otoczenie.

Przyjrzała się sobie w dużym displeju i stwierdziła, że Casimir ma dobry gust, choć jej własne wyczucie w sprawach garderoby było niezbyt dobrze rozwinięte.

Prezentowanie kolejnych bogatych strojów sprawiało jej przyjemność. Casimir rzucał własne komentarze, drapował materiał, odkładał na kupki ubrania „dobre”, „może być”, „niedobre”. Chesko robiła uprzejme uwagi karylionowym głosem. Ekspedienci biegali tam i z powrotem z naręczami ubrań.

Z Kulasem było inaczej. Gdy wchodził z Gredel do sklepu, ekspedienci wiedzieli, że trzeba przynieść najbardziej szpanerskie, najdroższe ubrania, a on kupował je jednym machnięciem ręki i płacił plikami banknotów.

Casimir nie chciał nikomu imponować, przynajmniej nie w taki sposób jak Kulas. On chciał zamanifestować swój gust, a nie swoje bogactwo.

— Powinieneś robić zawodowo to co Chesko — stwierdziła Sula.

— Może. Ale chyba otrzymałem nieodpowiednie wykształcenie.

— Mama nie dawała ci dosyć lalek do zabawy — powiedział Julien. Siedział na fotelu w kącie sali; na pociągłej twarzy miał wyrozumiały uśmiech, a w ręce szklaneczkę migowej brandy, którą przyniósł mu któryś z ekspedientów.

— Jestem głodny — oznajmił po półtorej godziny.

Casimir zrobił lekko obrażoną minę, ale wzruszył ramionami i ponownie zaczął przeglądać ubrania, aby dokonać ostatecznego wyboru. Julien wstał z fotela, odstawił szklaneczkę i zwrócił się do ekspedientki:

— Ta sterta. Proszę podliczyć.

Veronika krzyknęła radośnie, podskoczyła do Juliena i go objęła.

— Weźmy jeszcze to — powiedział Casimir i dorzucił do sterty „dobre” kamizelkę. Potem podniósł z innego stosu haftowany żakiet i pokazał go Suli. — Co o tym sądzisz? — spytał. — Mam to dołożyć do twoich rzeczy?

Sula przyjrzała się żakietowi.

— Wybierz tylko jedną, najładniejszą rzecz i daj mi ją.

Ciemne oczy Casimira błysnęły.

— Nie chcesz ode mnie prezentów? — spytał wściekłym głosem. Sula widział wzrok Veroniki — koleżanka patrzyła na nią tak, jakby uważała ją za niespełna rozumu.

— Przyjmę tylko jeden prezent — odparła. — Nie znamy się na tyle dobrze, żebyś mi kupował całą szafę ciuchów.

Przez chwilę wyczuwała, jak gotuje się w nim wściekłość. Postanowił jednak obrócić wszystko w żart.

— Bardzo dobrze. — Wykrzywił usta w cienkim uśmiechu. Przyglądał się przez chwilę zgromadzonym strojom, po czym wyciągnął kostium z czarnego aksamitu z satynowym szamerunkiem, wyszywany na klapach i wzdłuż szwów luźnych spodni srebrnymi paciorkami.

— Czy to się nada?

— Jest bardzo ładny, dziękuję. — Sula z zadowoleniem zauważyła, że nie był to najdroższy ciuch. Skoro nie kupował jej drogich szmat, oznaczało to prawdopodobnie, że nie uważa jej za szmatę.

— Włożysz to dziś wieczór? — spytał i spojrzał na Chesko. — Nie trzeba tego przymierzać?

— Nie, proszę pana. — Daimongo bladej, pozbawionej wyrazu twarzy, nie okazała rozczarowania, że nie udało jej się sprzedać towaru za kilkaset zenitów.

— Z przyjemnością — odparła Sula. Wzięła kostium do przymierzalni, przebrała się i obejrzała w staromodnych lustrach o posrebrzanym spodzie. Kostium chyba rzeczywiście był najładniejszą rzeczą ze stosu ubrań.

Stare ubrania Suli zapakowano. Gdy wyszła z przymierzalni, Julien patrzył na nią z uznaniem, Casimir — bardziej krytycznie. Zakręcił palcem, jakby mieszał w garnku.

— Obróć się — powiedział.

Sula wykonała piruet. Casimir skinął głową, raczej do siebie niż do innych.

— Pasuje — stwierdził. Jego głęboki głos brzmiał zadowoleniem.

— Pójdziemy teraz coś zjeść? — spytał Julien.

Na zewnątrz świecił bladozielono w mroku biały marmur Leża Wieczności. Ulice dyszały w niebo żarem lata niczym zmęczony sprinter na mecie biegu.

Weszli do restauracji o ścianach wyłożonych jasnoczerwonymi i białymi kafelkami, z mnóstwem błyszczących chromowanych detali. W sali było pełno i gwarno, jakby ludzie chcieli napełnić żołądki i dobrze się zabawić przed okresem racjonowania żywności. Casimir i Julien gadali i śmiali się, ale Sula widziała, jak Casimir od czasu do czasu patrzy na nią zamyślony, jakby potwierdzał swój wybór ubrania.

Stworzył z niej osobę, którą podziwiał.

Potem przeszli do baru, również zatłoczonego, gdzie do tańca grał zespół muzyczny. Poprzedniej nocy Casimir tańczył z pewną ociężałością — teraz pełen wigoru, wykonywał z Sulą gimnastyczne podrzuty, obroty, piruety. Poprzednio z lubością demonstrował siłę i opanowanie — teraz ruszał się tak, jakby chciał całe Zanshaa obdzielić swoją radością.

Wczoraj uważał, że to oczywiste, że będę jego dziewczyną, a dziś jest już inaczej — pomyślała Sula.

Dobrze po północy wyszli z baru pod rozgwieżdżone niebo. Sula zobaczyła dwa dziwne kolosy sunące w ciemności. Trzeszczała skóra, w powietrzu niósł się dziwny stajenny zapach.

Casimir zaśmiał się.

— No, wsiadamy — powiedział.

Wskoczył do ledwo widocznego pudła, które unosiło się nad ulicą. Rozległ się trzask, szuranie, zapach stał się bardziej intensywny. Z ciemności wynurzyła się wąska blada dłoń Casimira.

— Chodź!

Sula chwyciła jego rękę i dała się wciągnąć, do gondoli. Usiadła obok niego i dopiero wtedy zorientowała się, gdzie jest.

— Czy to rydwan pai-carów? — spytała, zdziwiona.

— Owszem! — Casimir zaśmiał się na całe gardło. — Wynajęliśmy dwa na dzisiejszy wieczór. — Klepnął w miękki, wyściełany skórą brzeg gondoli i zawołał do kierowcy: Jedziemy!

Rozległ się syk, pacnięcie lejc i powóz ruszył. Ciągnął go pai-car, wysoki ptak, mięsożerny bezlot, a powoził nieinteligentny kuzyn Lai-owna, który siedział na miejscu woźnicy z przodu powozu. Powóz miał dwa wielkie koła ze srebrnego stopu z ornamentacją w formie wycinanki i nadwozie w kształcie łodzi zrobione ze skóry, którą gotowano, obrabiano chemicznie, formowano i ozdabiano kolorowymi metalowymi plakietkami o wzorze charakterystycznym dla danego kierowcy. Z boku gondoli świeciły dwie niezbyt silne latarnie na baterie.

Kołysząc się, powóz zjechał z Górki, a potem sunął po płaskiej miejskiej przestrzeni. Sula oparła się o ramię Casimira. Ciemne domy wznosiły się po obu stronach jak ściany kanionu. Plaśnięcia stóp pai-cara i jego sapanie odbijały się echem od ścian budowli. Na ulicy nie było prawie żadnego ruchu, tylko limuzyna z ochroniarzami-Torminelami jechała w pewnej odległości za powozem; kierowca Torminel potrafił znakomicie nawigować dzięki wielkim, dostosowanym do nocnego widzenia oczom.

— Czy to legalne? — spytała Sula.

— Oczywiście nie. — Casimir błysnął w uśmiechu białymi zębami. — Takich wozów nie można używać poza obrębem parku.

— Nie obawiasz się policji?

— Policja tonie w milionach podań o karty żywnościowe. Przez następne miesiące ulice należą do nas.

W mroku rozległ się śmiech Veroniki. Sula usłyszała człapanie innej pary stóp i zobaczyła, jak z lewej strony wyłania się dziki pysk o piłopodobnych zębach, należący do pai-cara, a za ptakiem — woźnica i Julien z Veroniką. Julien wychylił się z powozu i pijackim gestem pomachał dłonią.

— Zakładam się o setkę, że pokonam was do ulicy Medycznej! Sula poczuła, jak ciało Casimira sztywnieje, gdy twarz Juliena zniknęła w ciemnościach.

— Szybciej! — zawołał do woźnicy. Woźnica syknął i machnął lejcami. Powóz przyśpieszył, trzeszcząc i kiwając się.

Znowu dobiegł ich drwiący śmiech Veroniki. Casimir warknął i pochylił się do przodu.

— Szybciej! — zawołał. Nerwy Suli napięły się, świadome niebezpieczeństwa.

W biurowcach paliło się światło w kilku oknach, tam, gdzie pracowały ekipy sprzątające. Pod jedną z niewielu działających latarni ulicznych stali dwaj Trominele w brązowych mundurach służby cywilnej i wiedli sprzeczkę. Gdy powozy przemknęły obok nich, zamilkli i wytrzeszczyli swoje wielkie oczy. Boczne latarnie powozu Juliena zbliżały się.

— Szybciej! — zawołał Casimir i odwrócił się do Suli. Śmiech wydobywał się z głębi jego płuc. Jej twarz także rozjaśniła się uśmiechem.

To szaleństwo — pomyślała. Totalne szaleństwo.

Słyszała, jak Julien popędza swego woźnicę, i widziała, jak na zakręcie spod ślizgających się kół lecą iskry. Siła odśrodkowa cisnęła ją na Casimira. Opiekuńczo otoczył ją ramieniem.

— Szybciej!

Dźwięczny śmiech Veroniki dobiegał teraz z bliska. Casimir przechylał się to na lewo, to na prawo, by zza pleców woźnicy lepiej widzieć goniony powóz. Przejeżdżali teraz przez skrzyżowanie i oba powozy zajaśniały bielą w reflektorach potężnej maszyny do czyszczenia ulic. Sula mrugnęła, oślepiona. Na policzkach czuła nocny chłód. Bijące serce miała aż w gardle.

Powozy zrównały się i Julien zaklął. Na kolejnym zakręcie metalowe koła wpadły w poślizg i dwukółka Juliena zbliżyła się do drugiego powozu; woźnica Casimira, chcąc uniknąć kolizji, zmuszony był zrobić większy łuk. Julien znowu ich wyprzedzał.

— Cholera! — Casimir zeskoczył ze swego siedzenia na kozioł woźnicy. Bladą dłonią sięgnął do kieszeni. — Dwadzieścia zenitów, jeśli go pokonasz! — zawołał. Dwadzieścia zenitów to dwukrotna stawka za powóz, pai-cara i woźnicę.

Wozak odpowiedział zdecydowanym sykiem. Pai-car wyczuł chyba nastrój pasażerów, bo wrzasnął energicznie i przyśpieszył.

Droga biegła przez kanał i na moście powóz Casimira znalazł się tuż za powozem Juliena. Do Suli dotarł kwaśny powiew znad wody. Ktoś na brzegu, krzyknął zaskoczony. Koła podskoczyły na wybojach i Sulą rzuciło jak ziarnkiem grochu w butelce. Na zakręcie została przyparta do skórzanego boku gondoli, który lekko się wygiął.

Zaśmiała się na myśl, że jej życie mogłoby się teraz skończyć, że mogłaby zginąć w absurdalnym wypadku powozu albo dostać się do więzienia i cała praca — zespół 491, „Bojownik” oraz walka z Naksydami — przepadłaby wskutek tej lekkomyślnej, obłąkańczej eskapady…

Dobrze mi tak — pomyślała.

Między domami rozbrzmiewało echo ciężkiego oddechu pai-cara.

— Jeszcze dwadzieścia! — Casimir położył na koźle drugą monetę.

Powóz zatoczył się na pojazd Juliena, który, popędzał woźnicę na stojąco, ale jego pai-car sprawiał już wrażenie półżywego. Nagle pojawiło się światło reflektorów, rozległ się sygnał alarmowy i woźnica Juliena gwałtownie ściągnął lejce, by uniknąć zderzenia z taksówką wiozącą rozśpiewany chór Cree.

Julien wrzasnął, niezadowolony, a Casimir zaśmiał się triumfalnie, gdy auto ze śpiewakami znikało w tyle.

Jechali przez spokojną dzielnicę biurowców, a potem bardziej ożywiony rejon Grandview. Po ulicach chodzili ludzie, taksówki czekały przy krawężnikach na klientów. Sula zobaczyła na skrzyżowaniu migający sygnał stopu.

— Jedź! — krzyknął Casimir i położył następną monetę. Woźnica spojrzał na niego dziko, ale posłusznie pogonił ptaka.

I wtedy Sula usłyszała z przodu łomot i zobaczyła białe światło sygnalizatora. Serce skoczyło jej do gardła.

Powóz wpadł na skrzyżowanie. Śmiech Casimira dzwonił jej w uszach. Widziała jaskrawe białe światło, słyszała trąbienie sygnału alarmowego i pisk opon. Sula otoczyła głowę ramionami, gdy pai-car zawył z przerażenia.

Skórzany brzeg gondoli wbił się w jej żebra, kiedy powóz został pchnięty w bok. Boczna latarnia eksplodowała odłamkami kryształu. Jedno ze srebrnych kół odpadło, potoczyło się w dół ulicy i zostało zmiażdżone przez ciężarówkę. Gondola opadła ciężko na złamaną oś. Przerażony ptak usiłował odciągnąć na bok przechylony powóz.

Oś szorowała po jezdni tuż przy uchu Suli, strzelając iskrami. Kiedy na chwilę otwarła oczy, zobaczyła Casimira, który tracąc równowagę, leciał na nią, machając rozłożonymi na boki rękoma. Udało jej się przesunąć do wzniesionej w górę części gondoli, dzięki czemu uniknęła zgniecenia.

Przywarła do brzegu gondoli i odwróciła się do Casimira. Ten zaśmiewał się basem, aż drżała oś na jezdni. Sula zsunęła się ku niemu, objęła go ramionami i stłumiła pocałunkiem jego śmiech.

Dyszący pai-car zatrzymał się, warczał niezadowolony, potem odwrócił się w uprzęży i usiłował zaatakować woźnicę ostrymi zębami, ale ten skutecznie go powstrzymał uderzeniami po pysku. Sula usłyszała odgłosy zawracania ciężarówki i hamowania drugiego powozu oraz kroki ludzi nadciągających na miejsce wypadku.

— Jak pojmuję, nikt nie został ranny — powiedział Cree bulgoczącym głosem.

Tym razem Sula zaśmiewała się do rozpuku. Wraz z Casimirem wypełzli z rozbitego powozu, akurat gdy cicho podjeżdżała morelowa limuzyna. Ochroniarze-Torminele zjawili się we właściwym momencie, by powstrzymać od bijatyki wściekłego Daimonga — kierowcę ciężarówki. Julien i Casimir rozdali tyle pieniędzy, by zadowolić wszystkich, zwłaszcza woźniców, potem cała czwórka wsiadła do limuzyny i pojechała do Hotelu Mnogich Błogosławieństw.

Sula siedziała na kolanach Casimira i cały czas go całowała.

Był inny od Martineza. Może to najbardziej ją pociągało.

Koniecznie chciała wziąć prysznic przed pójściem do łóżka. Potem nalegała, by Casimir też wziął prysznic.

— Mogliśmy wykapać się razem — zrzędził.

— Mógłbyś się ogolić — zaproponowała.

Gderając, poszedł pod prysznic. Sula czekała owinięta w luksusowy aksamitny szlafrok. Została sama — to był błąd, gdyż nie miała nic do roboty i mogła jedynie myśleć, a gdy zaczynała myśleć, zaczynała się bać.

Całą noc grała — rola Gredel była tyle samo warta co rola Suli — ale w łóżku nie mogła grać. Nie miała doświadczenia. Z Kulasem była zbyt młoda, a z Martinezem… doświadczenie z Martinezem to coś bardzo wyjątkowego.

Za kilka minut Casimir pójdzie do łóżka z młodą, niezbyt doświadczoną partnerką, pozbawioną pewności siebie i arogancji — cech dotąd udawanych.

Sula zastanawiała się, czyby się nie ubrać i nie wyjść, ale przypomniała sobie śmiech Casimira, gdy rozbity powóz sunął ze zgrzytem po ulicy, zapach jego ciała, gdy otoczyła go ramionami i krew pulsowała jej w skroniach.

Przygasiła lampy. Może w ciemności Casimir nie zauważy zmiany.

Otworzyły się drzwi łazienki i Casimir stanął w ramie żółtego światła. Krew w Suli zawrzała. Bez namysłu podeszła do mężczyzny i pociągnęła go do łóżka. Był wykąpany, ogolony i pachniał mydłem taswa.

Dotykał ją smukłymi palcami. Nie tak jak Martinez, odkryła z ulgą. Martinez okazywał cierpliwość, dawał, a Casimir niecierpliwie pożądał.

To dobrze, bo dzięki temu dostała pozwolenie na okazanie niecierpliwego pożądania.

— O! — powiedział zdziwiony. — Tak naprawdę jesteś blondynką!

Zaśmiała się krótko.

— To tylko jedna z moich tajemnic.

Strach minął. To ją zdziwiło, ponieważ w przeszłości zawsze jej towarzyszył. Chyba Martinez ją z tego wyzwolił.

Albo może nie bała się, ponieważ wiedziała o pewnych rzeczach, o których nie wiedział Casimir. Miała w ręku karty. Zachowywała kontrolę nad sytuacją, bez względu na to, czy Casimir zdawał sobie z tego sprawę, czy nie.

Godzinę później postanowiła rozegrać partię kart i wydała pokojowi polecenie, by zapalił światło. Casimir drgnął i przesłonił oczy. Sula wypełzła z łóżka i sięgnęła po torbę, w którą zapakowano w sklepie jej stare ubrania.

— Gredel, co robisz? — mruknął Casimir.

— Chcę ci coś pokazać. — Włożyła żakiet i wywołała displej mankietowy. Potem aktywowała ścianę wideo i przekazała jej zawartość pamięci mankietu. — Spójrz!

Casimir zamrugał, wpatrując się w schematy Sidneya Model Jeden. Skrzywił się.

— Co to takiego?

— Jutrzejsze wydanie „Bojownika”.

— Jutrzejsze co? — Patrzył na nią i zaczynał rozumieć. Zaszokowany, otworzył usta.

Wyjęła z wewnętrznej kieszeni przedmiot, który zabrała wieczorem ze schowka. Otworzyła płaski plastikowy futerał i pokazała swój identyfikator z Floty.

— Jestem Caroline, lady Sula — oznajmiła. — Reprezentuję armię podziemną.

Zapadła cisza. Casimir zacisnął mocno powieki, jakby jej nie dowierzał.

— Jasna cholera! — Otworzył oczy.

— Nadal chciałbyś mi sprawić nową garderobę? — spytała z uśmiechem. — Możesz, jeśli masz ochotę.

Загрузка...