„Bojownik” z instrukcją, jak należy tworzyć podziemne komórki, rozszedł się wśród mieszkańców Zanshaa. Następny numer zawierał przepis na produkcję bomb zapalających i plastikowych materiałów wybuchowych — co było łatwe — oraz detonatorów — co było trudne.
— Jeśli nauczysz ludzi eksperymentować z czymś takim jak kwas pikrynowy, będziesz miała ofiary z oberwanymi palcami — ostrzegała Spence.
Sula wzruszyła ramionami.
— Napiszę, żeby byli ostrożni — odparła. Przecież nie mogła zaglądać im przez ramię i mówić, jak należy właściwie postępować.
Miała nadzieję, że dysponuje dostateczną wiedzą inżynierską, by zamieścić rysunki techniczne potrzebne do zbudowania broni palnej.
Naksydzi opublikowali portrety dwóch Terran, którzy uciekali z miejsca zabójstwa lorda Makisha. Rysunki zrobiono na podstawie zeznań świadków; Sula przypuszczała, że głównym świadkiem był naksydzki kurator szkolny.
Oba portrety przedstawiały mężczyzn. Żaden z nich w najmniejszym nawet stopniu nie przypominał Suli czy Macnamary.
Sula zastanawiała się, czy nie powinna się czuć urażona. Miała szczupłą figurę, ale nie chłopięcą, i nawet w robotniczym kombinezonie wyglądała na kobietę.
Doszła do wniosku, że Naksydzi mają takie samy problemy z rozróżnianiem Terran, jak Terranie z rozróżnianiem Naksydów.
Właśnie wysyłała biuletyn w pakietach po kilka tysięcy sztuk, gdy usłyszała jakieś krzyki na ulicy. Podeszła do okna: czarnowłosy Terranin biegł ulicą między straganami, uciekając przed policjantami — też Terranami — ale złapali go i gdzieś poprowadzili. Sula próbowała zgadnąć, czy jest przestępcą, zakładnikiem, czy lojalistą, który wkrótce zostanie zabity.
Ludzie na ulicy obserwowali to wydarzenie, nie okazując emocji, ale wyczuwała, że zadają sobie te same pytania. W społeczeństwie panowało napięcie. Kiedyś aresztowanie było rzeczą względnie prostą, teraz było bardzo niebezpieczne, zwłaszcza gdy władze szybko potrzebowały nowych zakładników.
Mieszkańcy Nabrzeża — jeśli nie spali lub nie pracowali — prowadzili życie na ulicy. Mieszkania w domach z prefabrykatów były zbyt ciasne. Teraz, pod okupacją Naksydów, musieli ocenić, czy wychodząc na ulicę po łyk świeżego letniego powietrza, opłaca im się ryzykować, że zostaną zgarnięci i rozstrzelani.
W ciągu ostatnich dni zespół 491 regularnie dostarczał kakao, tytoń i kawę do restauracji i klubów. Operacja była zyskowna, a ponadto była to okazja do plotkowania z obsługą, która mogła podsłuchiwać ciekawe rozmowy między gośćmi.
Przedsięwzięcie dało spory zastrzyk pieniędzy, więc grupa Suli mogła kupić samochód dostawczy. Był to samochód w kształcie purchla z kameleonowymi panelami po bokach, a ponieważ po zniszczeniu pierścienia zabroniono energochłonnych reklam, Sula wynajęła panele na reklamy, co przynosiło dodatkowe dochody.
Choć perspektywa obalenia reżimu Naksydów wydawała się odległa, zespół 491 jako grupa przedsiębiorców odnosił wielkie sukcesy. Powinniśmy być z tego dumni, myślała Sula.
Zespół nie przeprowadził już żadnej akcji przeciw Naksydom, jednak z kabiny ciężarówki Sula mimowolnie szukała potencjalnych celów. Uważała, że muszą coś zrobić.
Inni działali niezależnie od niej. Grupa uczniów ze szkoły pomaturalnej w Grandview zorganizowała nieudaną zasadzkę na naksydzkiego oficera Floty, wracającego pociągiem do domu. Oficjalne raporty nie podawały szczegółów, ale prawdopodobnie zamachowcy chcieli pobić oficera do nieprzytomności, a potem ukraść mu broń. Dwóch zamachowców zabito na miejscu, pozostałych złapano. Podczas przesłuchania przyznali, że byli członkami komórki, anarchistycznej, i widocznie wyjawili nazwiska innych jej członków, kolegów i nauczycieli, ponieważ władze przeprowadziły potem serie aresztowań.
W szkole zrobiono czystkę. Domniemani anarchiści zmarli na torturach transmitowanych przez kanał telewizyjny, a rodziny uczniów rozstrzelano.
„Bojownik” uznał ich za męczenników prawdziwego państwa i Praxis.
Pewien Cree, dostawca ryb do restauracji w Grandview, powiedział Suli, że zabito jakiegoś Naksyda; przypuszczalnie zdarzenie to miało miejsce w Starej Trójce, dzielnicy Tormineli. Tłum Tormineli — istot nocnych — dopadł Naksyda nocą, a następnego dnia rano naksydzka policja otoczyła ten rejon miasta, wkroczyła na ulice i zaczęła strzelać na oślep, zabijając setki osób.
— Dlaczego ja o tym nie słyszałam? — spytała Sula. — Sensacyjne informacje powinny rozchodzić się po mieście jak błyskawica.
— Nie zamieszczali tego w dziennikach. — Melodyjny szemrzący głos Cree był zbyt radosny do przekazywania takich wiadomości.
— Sensacyjne informacje pojawiają się w całym mieście w ciągu paru godzin.
Cree zwrócił ku Suli swoje światłoczułe plamy. Czuła wewnętrznymi organami poddźwiękowe pulsowanie sonaru.
— Może się pojawią, moja dociekliwa — odparł Cree — ale wypadek miał miejsce dziś rano. Słyszałem wszystko ze swego okna.
Słyszał, a nie widział. Światłoczułe plamy Cree prawdopodobnie nie były zdolne rozpoznać sytuacji z tak dużej odległości, ale szerokie, wysokie uszy potrafiły dość precyzyjnie ustalić, co się tam działo.
Stara Trójka znajdowała się dość daleko, po drugiej stronie miasta, ale autostrady z komputerowym naprowadzaniem umożliwiały dotarcie na miejsce w niecałą godzinę. Ciężarówka wjechała tam przez sąsiednią dzielnicę, w której mieszkał Cree.
Budynki nosiły ślady po kulach, okna były rozbite, a na chodnikach widniały plamy krwi. Sula doszła do wniosku, że nie ma sensu zapuszczać się dalej.
Resztę szczegółów poznała później, gdy świadectwa zgonu dotarły do komputera Biura Akt. Naksyd zabity przez tłum był pracownikiem oczyszczania miasta i po prostu zakończył swoją zmianę w nieodpowiedniej dzielnicy. Policja zabiła około sześćdziesięciu osób, a nie setki, jak mówił Cree.
Potem Naksydzi szukali ofiar w lokalnym szpitalu — strzelali do wszystkich w izbie przyjęć, zakładając, że te osoby zostały wcześniej zranione podczas ulicznej obławy. Jeśli ktoś złamał tego dnia nogę, miał pecha. Policja zabiła w szpitalu trzydzieści osiem osób.
W następnym numerze „Bojownika” Sula opublikowała częściową listę ofiar. Nie mogła podać pełnej listy, bo w ten sposób zdradziłaby, że ma dostęp do Biura Akt. Jej wyobraźnia generowała melodramatyczne szczegóły: matka umiera, bezskutecznie osłaniając dzieci; wściekły sklepikarz odgania policjantów szczotką, a potem zostaje posiekany kulami; przerażony obywatel, zagoniony w ślepy zaułek, pada zastrzelony, zostawiając krwawe ślady na murze.
Pisząc ten tekst, Sula zdawała sobie sprawę, że żadne słowa, nawet najbardziej wzniosłe nie mogą oddać rzeczywistej tragedii, strachu bezradnych ofiar, terkotania karabinów, jęku umierających, krzyków rannych…
Pamiętała to wszystko z bitwy na Axtattle. Opisywane fikcyjne scenki okrucieństwa były zaledwie łagodną fantazją w porównaniu ze wspomnieniami, które miała przed oczyma.
Będzie więcej zabitych — pomyślała. Ale współczucie dla ludzi to nie moja specjalność.
Pisała w „Bojowniku”: Potem dodała:
Jak zwykle Naksydzi nie mogli znaleźć prawdziwych wrogów i zadowolili się zabiciem przypadkowych osób. Krytycznie oceniamy Tormineli z tego powodu, że zabili nieodpowiedniego Naksyda. Prawie sto ofiar w zamian za kanalarza — to smutna ignorancja zwykłej arytmetyki. Obywatele, następnym razem wybierzcie urzędnika, oficera policji, nadzorcę, szefa departamentu lub sędziego. I zróbcie wszystko, by nie znaleziono ciała w waszej dzielnicy.
Dwa dni później jakaś emerytka — Torminelka — wysadziła siebie w powietrze we własnym mieszkaniu bombą domowej roboty. Musiała to być bomba zapalająca, ponieważ pół domu zajęło się ogniem.
Naksydzi odszukali dzieci tej Torminelki i wszystkie zabili.
Sula przeglądała w Biurze Akt świadectwa śmierci w poszukiwaniu szczegółów na temat tej Torminelki i jej rodziny. Odkryła, że pewien Naksyd został zabity w wyniku eksplozji bomby, przypisanej „anarchistom i sabotażystom”. Naksyd — drobny urzędnik w Ministerstwie Skarbu — poniósł śmierć, gdyż był bezbronny: jako oficjel zbyt niskiego szczebla nie miał ochroniarza. Bomba była mała, napakowana gwoździami.
W następnym numerze „Bojownika” w tekście żałobnym dla uczczenia starej Torminelki przedstawiono ofiarę jako zaciekłą lojalistkę, oburzoną masakrą w Starej Trójce. Urzędnik podatkowy natomiast to był łajdak, którego skazał podziemny sąd, a wyrok wykonali członkowie podziemnej armii lojalistów ze skrzydła Octaviusa Honga.
W odwecie zabito stu jeden zakładników — Naksydzi jak zwykle przy egzekucjach wybierali liczby pierwsze. Sula zauważyła, że zakładników nie zabijano w odpowiedzi na podłożenie bomby, ale dopiero po upublicznieniu informacji o ataku bombowym. Wydawało się więc, że nie zabijają z powodu ataku, lecz w odwecie za to, że stracili twarz, gdy atak ujawniono. Mogłabym to w przyszłości wykorzystać — pomyślała Sula.
Szukając w Biurze Akt innych rewelacji, odkryła kilka niewyjaśnionych przypadków śmierci starców. Zastanawiała się, czy nie wykorzystać tego i nie uznać, że śmierć nastąpiła wskutek aktów sabotażu. Czy przypadkiem nie ponosi mnie wyobraźnia? — zadawała sobie potem pytanie.
Jeśli nawet, nie tylko ją jedyną. Naksydzkie media ogłosiły, że aresztowano i zgładzono członków skrzydła Octaviusa Honga, wraz z ich rodzinami.
Ale przecież to ja go wymyśliłam! — protestowała w duchu.
Sprawdziła jednak w komputerze Biura Akt: świadectwa zgonu były prawdziwe.
Ulice parowały po deszczu. Zespół 491 podjeżdżał do kawiarni przy Alei Handlu w biznesowej dzielnicy Zanshaa. Koła ciężarówki rozchlapywały wodę na chodniki. Macnamara dotknął dźwigni otwierającej bagażnik, potem energicznie rzucił się do podnoszących się drzwi bagażnika, z których kapały krople. Sula wysiadła, mrużąc oczy w jasnym słońcu i wdychając zapach przejrzałych kwiatów ammatu, pomieszany z zapachem świeżego deszczu.
— Czuję w powietrzu pieniądze — powiedziała do Spence.
Spence zmarszczyła perkaty nosek.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz.
W kawiarni Sula odebrała pieniądze od krzywo uśmiechającego się właściciela, chudzielca w nieskazitelnie białym fartuchu. Potem dała znak Macnamarze, żeby wyładował hermetyczne skrzynie — zawierały kawę onamaka z Harzapid — i postawił je ostrożnie za barem.
— Dziękuję — powiedział właściciel kawiarni i spojrzał krytycznie na mokre ślady stóp na lśniących kafelkach. — A tak w ogóle to dwóch dżentelmenów chce z wami porozmawiać.
Sula odwróciła się i zobaczyła dwóch mężczyzn wstających od małego marmurowego stolika.
— Dobra kawa — powiedział jeden z nich i nerwy Suli napięły się.
Wysoki mężczyzna miał na sobie jaskrawą kwiecistą marynarkę i sięgające prawie do pach spodnie na szelkach; spod dzwonowatych nogawek wystawały ciężkie buty. Jego szyję zdobił gruby srebrny naszyjnik, upstrzony sztucznymi rubinami wielkości kciuka, a podobną bransoletę miał na nadgarstku.
— Bardzo dobra kawa — potwierdził jego partner. Był niższy, ale miał rozbudowane ćwiczeniami tors i ramiona, a włosy wygolone w idealną kryzę, która wisiała nad czołem jak koguci grzebień.
— Chodzi tylko o to — ciągnął pierwszy — czy ma pani pozwolenie na obrót kawą.
Sula wyczuła, że Macnamara podchodzi do niej z boku. Dla lepszej równowagi przesunęła stopę do tyłu. Zaniepokojona Spence, widząc, że coś złego zaczyna się dziać, przepychała się do przodu.
Sula spojrzała na dryblasa.
— A pan to kto?
Zaatakował ją, prawdopodobnie chcąc dać jej nauczkę, by nie zadawała zuchwałych pytań. Miał jednak do czynienia z osobą po kursie sztuk walki we Flocie. Sula zablokowała jego ramię i przejechała pięścią po nerwie promieniowym, a potem pociągnęła go do przodu i zadała kantem dłoni cios w gardło. Gdy mężczyzna pochylił się, by złapać się za szyję, wpakowała mu dwa kciuki w oczodoły. Potem po prostu chwyciła dłońmi jego głowę i walnęła nią w uniesione w górę kolano.
Nos dryblasa zdrowo chrupnął. Ponieważ facet w pozycji pochylonej dławił się, Sula z łatwością dołożyła mu łokciem w kark, powalając go na podłogę.
Tymczasem Macnamara rozprawiał się z kulturystą. Wymiana ciosów i kopniaków była mniej więcej równorzędna i rozstrzygnięcie nastąpiło dopiero wówczas, gdy Spence cisnęła osiłkowi w twarz dzbanek gorącej kawy i uszkodziła mu kolano zamaszystym kopniakiem.
Potem cała trójka z zespołu 491 skopała kulturystę, aż zupełnie zamarł.
Macnamara przeszukał obu mężczyzn; znalazł dwa pistolety, których nie zdążyli wyciągnąć. Jedyni dwaj klienci kawiarni obserwowali całą tę scenę z przerażeniem w oczach i niepewnie zerkali na swe displeje mankietowe, jakby zamierzali zawołać policję. Sula weszła za bufet i chwyciła właściciela za włosy.
— Co to za ludzie, którym nas sprzedałeś? — spytała.
— Są z ulicy Cnoty — odparł mężczyzna. — Płacę im haracz.
Sula zacisnęła zęby.
— Myślę, że nie będę ci już sprzedawać kawy.
Wściekła, wzięła skrzynkę onamaki, jakby to była poduszka i zaniosła ją do ciężarówki.
— Cholera! — Była zła na samą siebie. — Cholera! Cholera! — Uderzyła pięścią w oparcie fotela.
— Nieźle z tego wyszliśmy — stwierdził Macnamara. Próbował wymacać zadrapanie na policzku, które osiłek zrobił mu swoimi pierścieniami.
— Nie o to mi chodzi — warknęła Sula. — Zapomniałam o podatku! Cholera! — Uderzyła się w czoło. — Powinnam była to przewidzieć! A niech to! — Znów walnęła pięścią w fotel.
Odwołała pozostałe poranne dostawy i wściekała się przez całą drogę powrotną do domu. Na widok Jednego-Kroka, który przycupnął w cieniu na ganku, złość jej opadła. Jeden-Krok wyprostował długie nogi i wstał z promiennym uśmiechem na ustach.
— Piękna pani! Przychodzisz wspaniała jak słońce i delikatna jak kwiat! — deklamował.
— Muszę się czegoś dowiedzieć — powiedziała Sula.
— Co tylko chcesz! — Jeden-Krok wysunął ramię. — Co tylko chcesz, moja piękna!
— Powiedz mi coś o gangu z ulicy Cnoty.
Z twarzy mężczyzny zniknął wyraz zadowolenia.
— Czy zadarłaś z nimi, moja urocza?
— Oni zadarli z firmą, w której pracuję.
Nagle okazał zainteresowanie.
— Masz pracę? Prawdziwą pracę?
— Jestem dostawcą. Ale powiedz mi coś o ludziach z ulicy Cnoty.
Jeden-Krok wyrzucił w górę ramiona.
— A co ja mogę powiedzieć? To jedna z grup w mieście. Zbierają haracz po obu stronach ulicy Cnoty.
— Tylko w tym rejonie?
— Mniej więcej.
Ulica Cnoty na szczęście znajdowała się w odległej części miasta. Sula odetchnęła.
— A kto zbiera haracz na Nabrzeżu?
Jeden-Krok spojrzał na nią uważnie.
— Lepiej, moja urocza, żebyś trzymała się od nich z daleka.
— Chcę tylko wiedzieć.
Twarz mężczyzny skamieniała.
— Klika Nabrzeża. Niezbyt wyszukana nazwa, ale im na tym nie zależy. Muszę od nich kupować różne rzeczy, żebym mógł prowadzić swój interes.
— Czy nabrzeżni są gorsi od innych? Lepsi?
Od strony warsztatów szkutniczych dobiegał odgłos młotów pneumatycznych. Jeden-Krok wzruszył ramionami.
— To zależy, z kim ma się do czynienia.
— Jeśli chciałabym wejść w jakiś interes, to z kim powinnam porozmawiać?
— Jaki interes? — Jeden-Krok miał podejrzliwą minę.
— Nie chcę przez całe życie jeździć ciężarówką.
— Piękna pani, po pożyczkę idziesz do patrona swojego klanu. Sula zaśmiała się.
— Po przyjściu Naksydów patron mojego klanu uciekł na złamanie karku. Jego patron również. I tak wszyscy po kolei.
— Wojna to niedobry czas na rozpoczynanie nowego biznesu.
— Zależy jakiego biznesu.
Patrzyła na niego tak długo, aż poruszył się niespokojnie i przerwał milczenie.
— Możesz pogadać z Casimirem — powiedział niechętnie. — Nie jest taki zły jak pozostali.
— Casimir jaki?
— Nazywają go Mały Casimir. Kiedyś był inny Casimir, starszy, ale Dużego Casimira zabito.
Sula czuła, jak uśmiech rozciąga kąciki jej ust.
— Więc mam zapukać do jego drzwi i zapytać o Małego Casimira?
— Casimir Massoud — powiedział Jeden-Krok. — Ma biuro w budynku Kalpeia na ulicy Kociej, w tym ich klubie, ale on ma powody, żeby nie przesiadywać w biurze.
— Mianowicie?
Jeden-Krok rozejrzał się w lewo i w prawo. Zniżył głos.
— Policja dostała rozkaz, żeby złapać zakładników, prawda? Zostaną rozstrzelani, jeśli nie posłuchają Naksydów, ale wszyscy będą ich nienawidzić, jeśli to zrobią, więc kombinują, kogo wziąć, żeby sąsiedzi go nie żałowali. Biorą tych, którzy już siedzą w więzieniu, oraz łobuzów i różnych dziwnych ludzi, którzy mieszkają na ulicy. W ten sposób policji się wydaje, że zwykli ludzie mniej ją będą nienawidzić.
Sula przypomniała sobie aresztowanie pod swoimi oknami. Czyżby to był rekieter gangu, wystawiony przez ludzi, na których chciał wymuszać ochronę?
— Ale czy ktoś taki jak Casimir nie kupuje sobie u policji nietykalności? — spytała.
Jeden-Krok uśmiechnął się i skinął głową.
— Piękna pani, znasz się na tych sprawach. Tak, policja chroni szefów klik i aresztuje gangsterów niższego szczebla: złodziejów, porywaczy, poborców haraczy, ale wtedy przestają płynąć pieniądze. W końcu Casimir nie będzie już mógł opłacać policji i trafi do Niebieskich Śluz, i zostanie rozstrzelany jako zakładnik, gdy podziemna armia zdetonuje bombę.
Z nieba zaczęły spadać grube, gorące krople deszczu. Jeden-Krok skrzywił się, gdy kropla trafiła go w oko. Sula, zamyślona, nie zwracała uwagi na deszcz.
Miała coś, czego potrzebował Casimir. Otwierały się przed nią liczne możliwości, jeśli tylko właściwie z nim pogra.
Potrzebowała jako próbek stosownych dokumentów, więc dopiero po dwóch dniach mogła złożyć Casimirowi propozycję. W tym czasie miały miejsce dwie eksplozje bombowe w różnych rejonach miasta; nikt przy tym nie zginął, ale wybuchy były na tyle silne, że Naksydzi nie mogli tego ukryć. Zabito pięćdziesięciu trzech zakładników.
Czekając na dokumenty, Sula wybrała się z Macnamarą i Spence do klubu na ulicę Kocią. W tym olbrzymim gmachu jedna orkiestra taneczna grała w głównej sali, a druga na niższym piętrze; były tam również obudowane szklanymi ścianami korty do gry w piłkę, długi łukowaty bar z czarnej ceramiki i srebrnego stopu oraz szeroki wybór rozrywek komputerowych. Kobiety w obwisłych pantalonach, noszące w kaburach na biodrach butelki, wędrowały od stolika do stolika i nalewały klientom drinki wprost do otwartych ust. Palenie było dozwolone i pod sufitem wisiała mgła dymu tytoniowego i haszyszu.
Sula zamówiła wodę gazowaną i z uśmiechem rozglądała się po klubie. Gredel spędziła wiele wieczorów w takich miejscach ze swym kochankiem Kulasem, który prowadził podobną działalność jak Casimir. Na Zanshaa nazywali ich członkami kliki, na Spannan — linkbojami. Byli młodzi, gdyż rzadko udawało im się dożyć późnego wieku przed spotkaniem z garotą czy karną zsyłką na farmę. Ojciec Gredel był linkbojem — uciekł, zanim go oskarżono, a jej matka spędziła wiele lat w rolniczej komunie, pokutując za postępki męża.
Gredel wyrosła w środowisku, gdzie musiała spotykać się z pewnymi ludźmi oraz podejmować pewne decyzje. Próbowała jednak nie popełniać błędów matki, tylko swoje własne.
Otoczyły ją odgłosy życia klubowego, muzyka, śmiech, elektroniczne krzyki. Dopiero niedawno osiągnęła dojrzałość — dwadzieścia trzy lata — ale klub przy ulicy Kociej wydawał jej się miejscem dla młodych. Odwoływano się tu do cielesności, erotycznego pożądania, oferowano rytm, towarzystwo, zapomnienie. To nudnawe dla terrorystki organizującej zamachy bombowe, w których giną ludzie.
Gdy wracała do domu, cuchnąc występkami innych ludzi, Jeden-Krok spojrzał na nią z wyrzutem.
— Jeden-Krok dałby ci lepszą rozrywkę.
— Jeden-Kroku… — zaczęła Sula i kichnęła. Nie była przyzwyczajona do zadymionych pomieszczeń. Postanowiła przed snem umyć głowę, a ubrania schować w szczelnej torbie, żeby nie czuć ich obrzydliwego zapachu.
— Jeden-Krok powinien pracować — powiedziała przez zatkany nos.
— Kiedy dostaniesz pieniądze od Casimira, może dasz jakąś pracę Jednemu-Krokowi.
— Może.
Musiała przyznać, że ten pomysł miał w sobie niezdrowy urok.
— Dziś wzięli kolejnych zakładników — powiedział Jeden-Krok. — Muszę zniknąć z ulicy.
Słusznie — pomyślała Sula.
— Zobaczę, co da się zrobić.
Cokolwiek by o nim powiedzieć, Jeden-Krok, z pewnością lepiej znał się na ludziach niż ona.
Na spotkanie z Casimirem ubrała się w wulgarnym stylu Nabrzeża: szeroki kołnierz bluzki wyłożony na sięgający do pasa żakiecik we fraktalowy wzór, spodnie-dzwony opadające na buty na platformach. Do tego tania plastikowo-ceramiczna biżuteria oraz wysoki aksamitny kapelusz, odpowiednio zgnieciony i z przypiętą z jednej strony złotą szpilką ze sztucznym diamentem wielkości orzecha.
Na Nabrzeżu panował spokój, chodniki promieniowały upałem dnia, jakby robiły długi gorący wydech. Ulice pocięte były cieniami budynków przedzielonymi pasami światła — kojarzyło się to z więziennymi kratami. Sula nie dostrzegła obecności Naksydów ani policji.
Wczesnym wieczorem w prawie pustym klubie przy ulicy Kociej tylko kilku gości piło drinki, zapewne w drodze z pracy do domu. Hostessa powiedziała Suli, że Casimira jeszcze nie ma. Usiadła więc przy stoliku pod ścianą, zamówiła wodę gazowaną i zmieniła blat stołu w ekran wideo. Obejrzała program informacyjny, w którym ten sam co zwykle lektor — Daimong o twarzy bez wyrazu — czytał te same co zwykle wieści o szczęśliwych osobach z różnych gatunków, które pracują wydajnie dla przyszłości pod władzą Naksydów.
Nie zauważyła wchodzącego Casimira, dopiero hostessa powiedziała jej, że przybył, i zaprowadziła ją na zaplecze klubu, pod drzwi z błyszczącej czarnej ceramiki. Sula spojrzała na swoje odbicie w lśniącej powierzchni i poprawiła kapelusz.
W środku było dwóch ochroniarzy — groźnych Tormineli o szarych futrach i białych kłach. A więc Casimir jest zdenerwowany.
Kulas nigdy nie miał ochroniarzy, zatrudnił ich tylko pod sam koniec, gdy ścigał go Legion Prawomyślności.
Ochroniarze obszukali ją — nic nie znaleźli, bo pistolet zostawiła w domu — i przeskanowali czarną poliwęglową pałeczką, szukając urządzeń podsłuchowych, po czym skierowali ją do drugich błyszczących drzwi.
Weszła do obszernego apartamentu urządzonego w czarno-białej tonacji: podłogę pokrywały romby czarnych i białych kafelków, a onyksowe kolumny podpierały imponujące romańskie łuki z białego marmuru, mające wyłącznie dekoracyjny charakter, gdyż niczego nie podtrzymywały. Fotele z miękkimi poduchami zachęcały do zajęcia wygodnej pozycji. Na ścianie wideo dającej podgląd wnętrza klubu jedna z kamer była wycelowana bezpośrednio na stolik, od którego Sula właśnie odeszła.
Casimir wstał od biurka, by ją powitać. Był młody, zaledwie parę lat starszy od niej. Miał zwyczajne rysy. Długie włosy sczesane znad czoła wiły się nad kołnierzem. Ubrany był w grafitową aksamitną marynarkę, pod nią jedwabną fioletową koszulę; lśniące czarne buty wystawały spod modnie rozszerzonych nogawek spodni. Blade, delikatne dłonie o kruchych przegubach złożył nieśmiało na piersiach, mocno splótł palce.
— Obserwował mnie pan? — spytała, skinąwszy na ekran. — Nie widziałem tu pani przedtem — odparł zadziwiająco głębokim, chropawym głosem, przypominającym gwałtowny spływ wody po kamieniach. — Byłem ciekaw.
Poczuła żar jego czarnych oczu i natychmiast zdała sobie sprawę, że czai się tutaj niebezpieczeństwo zagrażające może jej, może samemu Casimirowi, a może całemu światu. On sam chyba o tym nie wiedział.
— Jestem nowa — odparła. — Kilka miesięcy temu zjechałam z pierścienia.
— Szuka pani pracy? — Przechylił głowę, udając, że się jej przygląda. — Dla osoby tak atrakcyjnej jakaś praca się znajdzie.
— Mam już pracę. Chciałabym tylko stałych dochodów. — Wyjęła z wewnętrznej kieszeni żakietu dwa dowody osobiste i podała je Casimirowi.
— Co to? — Wziął dowody i otworzył szeroko oczy: na obu zobaczył własną fotografię; podpis brzmiał „Michael Saltillo”.
— Jedno to podstawowy dowód — wyjaśniła Sula — a drugie to specjalna przepustka do Górnego Miasta.
Casimir zmarszczył czoło, podszedł z kartami do biurka i uniósł je do światła.
— Dobra robota. Pani to zrobiła?
— Rząd to zrobił. Są autentyczne.
Wydął usta i skinął głową.
— Pracuje pani w Biurze Akt?
— Nie, ale znam kogoś, kto tam pracuje.
Spojrzał na nią spod ciężkich powiek.
— Musi mi pani powiedzieć, kto to jest.
Sula pokręciła głową.
— Nie, nie mogę.
Przysunął się bliżej.
— Muszę mieć to nazwisko — powiedział.
Patrzyła na niego, starając się opanować mięśnie, by nie drżały pod wpływem wzbierającej w żyłach adrenaliny.
— Po pierwsze — odparła cicho, by zdusić drżenie głosu — ona nie zechciałaby z panem współpracować. Po drugie…
— Jestem bardzo przekonujący. — Głęboki, chropawy głos wydobywał się jakby spod ziemi. Wilgotny oddech dotarł ciepłem do policzka Suli.
— Po drugie — kontynuowała jak najspokojniej — ona nie mieszka w Zanshaa i jeśli pan pojawi się u niej, wyda pana policji. Tam, gdzie przebywa, nie ma pan żadnej ochrony, żadnej przewagi.
W jednej na wpół opuszczonej powiece pulsował mięsień — Casimir nie lubił, gdy mu się sprzeciwiano. Sula przygotowywała się na atak i zastanawiała się, jak sobie poradzić z dwoma Torminelami.
Najpierw jednak musiała coś zrobić z butami na platformach, modnymi, ale nie nadającymi się do walki.
— Chyba nie usłyszałem pani imienia — powiedział Casimir. Spojrzała w jego półprzymknięte powiekami oczy.
— Gredel — odparła.
Odwrócił się, zrobił krok, a potem wykonał obrót i gwałtownym ruchem podał jej karty.
— Niech pani to weźmie. Nie zamierzam ich przyjmować od nieznajomej. Mogliby mnie zabić za posiadanie tego w biurze.
Sula uspokoiła palce przed odebraniem identyfikatorów.
— Wcześniej czy później będzie ich pan potrzebował, zważywszy na to, jak rozwija się sytuacja pod panowaniem Naksydów.
Jak zauważyła, tego też nie chciał słuchać. Wszedł za biurko i z opuszczoną głową układał długimi palcami papiery.
— Na Naksydów nic nie poradzę — stwierdził.
— Może ich pan zabić, zanim oni zabiją pana.
Utkwił wzrok w papierach, ale na ustach miał lekki uśmiech.
— Naksydów jest wielu, a ja jestem tylko jeden.
— Niech pan zacznie od góry i posuwa się na dół — poradziła Sula. — Wcześniej czy później zostanie osiągnięta równowaga.
Uśmiech nie znikał mu z warg.
— Ale z pani prowokator!
— Pięćdziesiąt za podstawowy identyfikator. Dwieście za specjalną przepustkę do Górnego Miasta.
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Dwieście?
— Większości ludzi nie jest potrzebna. Ale dla tych, którzy będą jej potrzebowali, naprawdę będzie niezbędna.
Wykrzywił ironicznie usta.
— Kto chciałby teraz iść do Górnego Miasta?
— Ludzie, którzy chcą pracować dla Naksydów. Albo okradać Naksydów. Albo zabijać Naksydów. — Uśmiechnęła się. — Nawiasem mówiąc, ci ostatni dostają kartę za darmo.
Odwrócił głowę, by ukryć uśmiech.
— Ale z pani pistolet!
Sula nic nie odpowiedziała. Casimir stał przez chwilę zamyślony, a potem nagle usiadł na krześle — westchnęły zgniecione poduszki i układ hydrauliczny — i oparł nogi na biurku.
— Możemy się jeszcze spotkać? — spytał.
— Po co? Omówić interesy? Możemy to zrobić teraz.
— Interesy oczywiście też. — Skinął głową. — Ale myślałem, że moglibyśmy się zabawić.
— Nadal uważa mnie pan za prowokatora?
Pokręcił głową.
— Policja pod rządami Naksydów nie dba już o zdobywanie dowodów. Prowokatorzy też rozglądają się teraz za pracą.
— Tak — powiedziała Sula.
Zamrugał.
— Co tak?
— Tak. Możemy się zobaczyć.
Uśmiechnął się szerzej. Miał równe, olśniewające zęby. Jego dentyście należą się gratulacje — pomyślała Sula.
— Dam panu swój kod komunikatora. Proszę ustawić displej na odbiór.
Uaktywnili swoje displeje mankietowe i Sula przekazała mu swój adres elektroniczny, który stworzyła wyłącznie na to spotkanie i był elementem jednej z licznych fałszywych tożsamości.
— Zatem do zobaczenia. — Ruszyła do drzwi, ale na chwilę przystanęła. — Tak przy okazji, zajmuję się dostawami. Jeśli musi pan coś przewieźć, proszę dać znać. — Pozwoliła sobie na uśmiech. — Dysponujemy bardzo dobrymi dokumentami. Możemy przewozić rzeczy, gdzie tylko pan chce.
Wyszła, nim opanowała ją złośliwa radość.
Na dworze dostrzegła szwędającego się po ulicy Macnamarę. Podrapała się w kark — sygnał, że wszystko poszło dobrze.
Mimo to wracając do domu, trzymała się procedur ostrożności, by mieć pewność, że nikt jej nie śledzi.
Casimir zadzwonił po północy. Sula po omacku dotarła do szafy, gdzie powiesiła bluzkę. Kazała mankietowi odpowiedzieć.
Kameleonowa tkanina ukazała jego twarz z niedbałym uśmiechem. W tle ryczała muzyka i rozbrzmiewał śmiech.
— Cześć, Gredel! Chodź się zabawić!
Sula przetarła oczy.
— Jestem śpiąca. Zadzwoń jutro.
— Pobudka! Noc jeszcze młoda!
— Pracuję od rana. Zadzwoń jutro.
Kazała mankietowi zakończyć transmisję i wróciła do łóżka. Dopiero wtedy się zorientowała, że zastawiła przynętę, i to bardzo sprawnie.