Podczas popołudniowej wachty do gabinetu Martineza weszła Chandra, starannie zasuwając za sobą drzwi. Spojrzała na biurko — Martinez grał na komputerze w hiperturniej.
— No, nareszcie uwolniłam się od tego drania.
Martinez spojrzał na nią, ale jego umysł nadal zaprzątały niuanse gry: prędkości i relacje przestrzenne.
— Gratulacje! — powiedział.
Na policzki Chandry wystąpiły rumieńce, jej oczy wściekle płonęły. Spacerowała w tę i z powrotem przed biurkiem jak tygrysica, której nie nakarmiono na czas.
— W końcu go zapytałam! Zapytałam go, czy da mi awans, a on powiedział, że nie.
— To przykre — odparł Martinez z ociąganiem. — Kapitanowie nie mogą awansować poruczników.
— On może — stwierdziła gniewnie. — Wiesz, że wyżsi oficerowie z Górnego Miasta trzymają się razem. Musiałby tylko oddać przysługę jednemu ze swoich kuzynów. Fletcher mógłby awansować siostrzeńca kuzyna w zamian za awans dla mnie.
Martinez wiedział, że to prawda. W taki właśnie sposób parowie górnej kasty zachowywali wszystkie posady we własnym małym kręgu.
— Ten drań chce, żebym została tam, gdzie jestem — powiedziała ostro Chandra. — Ale ja nie zostanę. Nie ma mowy.
— Przede wszystkim nie rozumiem, jak mogłaś się związać z Fletcherem.
Chandra przystanęła. Patrzyła wściekle, ale przede wszystkim w swoją własną przeszłość.
— Jestem tutaj jedynym oficerem, który nie został wybrany przez Fletchera — powiedziała. — Wybrał kogoś innego na moje stanowisko, ale ten człowiek nie dotarł do Harzapid przed wybuchem wojny. Gdy eskadra wyruszała, dostałam przydział na ten statek. Nikogo tutaj nie znałam i… — wzruszyła ramionami — dlatego starałam się być miła dla kapitana. — Jej usta wykrzywiły się szyderczo. — Nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak on. Myślałam, że to interesujący intelekt. — Zaśmiała się krótko. — Interesujący intelekt! Tępy jak zardzewiały nóż.
Patrzyli na siebie przez kilka sekund. Chandra podeszła pół kroku do biurka i poruszyła palcami nad czarnym blatem, zakłócając hologram hiperturnieju.
— Mogłabym skorzystać z twojej pomocy, Gare — powiedziała.
— Ja też nie mogę cię awansować. Przecież wiesz.
— Ale twoi kuzyni mogą. — W oczach Chandry płonął ogień. — Twój teść jest w Zarządzie Floty, a Michi jest jego siostrą. Mogliby we dwójkę dać mi zaległy awans porucznika.
— Mówiłem ci już przedtem, że nic tu nie zdziałam. Patrzyła na niego spokojnie.
— Kiedyś będziesz potrzebował przyjaciela we Flocie i ja mogę nim być. Będę najlepszym i najbardziej lojalnym przyjacielem, jakiego jeszcze żaden oficer nie miał.
Martinez pomyślał, że przyjaźń Chandry mogłaby go drogo kosztować.
Z profesjonalnego punktu widzenia nie widział jednak przeszkód do jej awansu. Pomijając oczywiście jej nieobliczalność i impulsywność oraz rozwiązłe życie intymne.
Ale czy w zasadzie naprawdę rozwiązłe? — zadał sobie pytanie. W porównaniu z innymi kapitanami, których znał, Chandra była wzorem cnót.
Źle odczytując jego milczenie, pochyliła się i ujęła jego rękę. Czuł jej ciepłe palce na dłoni. Hologram rzucał poblask na jej bluzę.
— Gareth, proszę. Naprawdę cię teraz potrzebuję.
— Porozmawiam z lady Michi — powiedział Martinez. — Nie wiem, na ile liczy się z moim zdaniem, ale spróbuję.
— Dziękuję. — Oparła się o biurko i pochyliła, by go pocałować. Jej zapach pobudził jego zmysły. Wstał i odsunął rękę Chandry.
— To nie będzie konieczne, poruczniku — powiedział.
Przez chwilę patrzyła na niego twardym wzrokiem. Potem wyprostowała się.
— Jak sobie życzysz, kapitanie. — Uniosła ostry podbródek. — Za pozwoleniem?
— Jesteś wolna — powiedział Martinez. Usta miał suche. Chandra podeszła do drzwi i je odsunęła.
— Mówiłam serio… o przyjaźni.
I poszła, zostawiając otwarte drzwi. Lord Shane Coen, rudy oficer sygnałowy Michi, który przechodził korytarzem, rzucił w głąb pokoju zaciekawione spojrzenie.
Martinez skinął mu energicznie, na modłę wojskową, a potem znów zasiadł do hiperturnieju.
Dopiero po pewnej chwili znowu skupił się na grze.
KTO ZABIŁ ZAKŁADNIKÓW
Naksydzi wmawiają Wam, że za śmierć ponad pięciuset zakładników ponoszą odpowiedzialność lojaliści. Ale kto spędził ich jak bydło? Kto kazał ich zastrzelić? Kto strzelał? Kto był właścicielem broni i kul, które ich zabiły?
Funkcjonariusze nielegalnego rządu!
Sula zatrzymała pisak nad blatem. Czuła frustrację, miała wrażenie, że umykają jej właściwe argumenty.
Co gorsza, zaczęła sobie wyobrażać kontrargumenty Naksydów. Przecież legalny rząd — reprezentowany przez Shaa, założycieli imperium — też nie wahał się brać zakładników. Shaa trzymali jako zakładników nawet całe planety. Ponadto nie cofali się przed brutalnym działaniem; bombardowali miasta bronią antymaterii, a raz zlikwidowali nawet całą planetę w odwecie za spisek kilku osób.
Obecna wojna niewiele się od tego różniła. Planety przechodziły albo na jedną, albo na drugą stronę konfliktu, w zależności od wystosowanej pod ich adresem groźby. Martinez mówił jej, że cały Hone Reach przeszedłby ze strachu na stronę wroga, bez jednego wystrzału, i dopiero przybycie sił Faqa, dysponujących własnymi pociskami, zapobiegło zdradzie.
Pięciuset zabitych zakładników to pestka w porównaniu z wszystkimi dotychczasowymi ofiarami wojny.
Sula powróciła do pisania artykułu. Wyjaśniła, że Naksydzi zabili zakładników, ponieważ nie potrafią zlokalizować swoich przeciwników, rząd podziemny natomiast wybrał określonych wrogów i ich zabił — Obiecała jeszcze bardziej krwawy odwet.
Przeczytała cały tekst i dokonała drobnych korekt, żałując, że nie jest zbyt mocna w dyskusji. Talent krasomówczy przejawiała dotychczas tylko w sarkastycznych wypowiedziach, których i ona, i inni często żałowali, ale sarkazm był nie na miejscu, gdy chodziło o pięciuset zgładzonych obywateli.
Niestety, zabicie Makisha mogło być ostatnią akcją zespołu 491. Rząd podziemny i jego zbrojne ramię to zaledwie trzy osoby, i jeśli nadal będą brać na siebie tak wielkie ryzyko, mogą zostać ujęci.
Sula wiedziała, że zespół 491 musi zwerbować nowych członków, a więc zaufać innym ludziom, niektórym z samej swej natury niegodnym zaufania.
Być może więcej sensu miałoby zawieszenie działalności i czekanie, aż Flota wyprze Naksydów.
Ale Sula nie chciała rezygnować. Czytając swój tekst wykorzystujący w celach propagandowych śmierć zakładników, gotowała się z wściekłości na naksydzkich katów.
Wstała od biurka i kazała ścianie wideo włączyć kanał zarezerwowany na egzekucje. Zabicie pięciuset osób zajmowało sporo czasu, więc transmisja nadal trwała. Tormineli, Terran, Cree, Daimongów i Lai-ownów zagoniono pod goły więzienny mur i ostrzelano z broni automatycznej. Krew tryskała, ciała padały na ziemię.
Widziała katów: postacie o ponurych obliczach, w hełmach, obsługiwały ustawione na trójnogach karabiny; inni ubrani w soczystą zieleń, znacznie jaśniejszą od zgaszonej zieleni mundurów Floty, zaganiali paralizatorami jeńców pod mur; przed nimi stał oficer o wąskiej twarzy i wydawał rozkaz „ognia”, a z jego oczu biło zadowolenie z wykonywania obowiązku.
Wszyscy kaci byli Terranami. Naksydzi nie musieli sami wykonywać brudnej roboty — znaleźli ochotników, którymi się wysługiwali.
Kaci zachowywali się nerwowo, twarze mieli bez wyrazu albo skupione, ale oficer wyglądał inaczej: oczy mu błyszczały, w podniesionym głosie pobrzmiewała dziwna histeria. To uniesienie, oceniła Sula. Dla niego to przełomowy moment, szansa dokonania rzezi przed widownią całej planety. Od czasu do czasu oficer zerkał w stronę kamery, by się upewnić, że czas chwały nadal trwa.
Gdy ustał terkot karabinu, powoli szedł między ciałami i dobijał ofiary strzałem z pistoletu. Maszerował z wypiętą piersią jak gwiazdor, dając pokaz swego zadufania.
Zboczeniec, pomyślała Sula. Żeby się pojawić w wideo, ludzie są gotowi na wszystko.
Drzwi się otwarły i weszła Spence. Skrzywiła się i ruszyła przez pokój, odwracając oczy od wideo.
— Słyszałaś o zakładnikach? — spytała Sula.
— Tak. Wszędzie o tym mówią.
— Miałaś problemy z wydostaniem się z Górnego Miasta?
— Nie. — Spence zesztywniała, gdy oficer głośno rozkazał, by rzucono ciała na ciężarówkę, i zacisnęła usta w wąską linię. — Dostaniemy tego sukinsyna, milady?
— Tak. — Właśnie w tej chwili Sula podjęła decyzję.
Chromolić ostrożność.
W jej sercu śpiewało poczucie wyzwolenia. To będzie najbardziej szalona rzecz, jakiej dokona.
Nie znała nazwiska oficera, nie wiedziała, gdzie odbywają się egzekucje. Na pewno na planecie Zanshaa. Skupiła uwagę na obrazie i udało jej się pochwycić widok barokowej ornamentacji Wieży Apszipar ponad więziennym murem. A więc to gdzieś w południowym rejonie stolicy.
W Biurze Akt znalazła mapy, z których wynikało, że jedyne więzienie w tej części miasta znajduje się w rejonie zwanym Błękitne Śluzy. Znalazła też listę personelu więziennego.
Dowodzący oficer — komendant główny — nazywał się Laurajean. Zdjęcie na jego identyfikatorze pokazywało tego samego osobnika o wąskiej twarzy, który teraz uśmiechał się radośnie, gdy grupa Tormineli ginęła z jego rozkazu. Laurajean miał czterdzieści sześć lat, od osiemnastu lat był żonaty z pulchną kobietą o sympatycznej buzi, pracującą jako nauczycielka w szkole podstawowej. Mieli troje dzieci i żyli w rejonie Dolnego Miasta zamieszkanym przez klasę średnią.
Niektórych ludzi po prostu należy zabić, pomyślała Sula.
Po zdobyciu adresu Laurajeana Sula na wszelki wypadek postanowiła pobrać plany jego domu. W tym momencie do pokoju wszedł Macnamara. Postawił na biurku torbę z tanim iarogütem i spojrzał na trójwymiarowy wizerunek Laurajeana obracający się w rogu displeju, obok planów architektonicznych.
— To nasz następny? — spytał. — Tak.
— Dobrze — odparł krótko i zaniósł butelki do kuchni.
Czy komendant główny jeździ do domu transportem publicznym? — zastanawiała się Sula. A może ma auto? Można by poczekać na niego na przystanku i zastrzelić go, gdy będzie wysiadał. To prosty, ale skuteczny sposób zadania śmierci.
Z bazy danych wynikało, że Laurajean ma auto — fioletowego, rodzinnego sedana delvin. Czy oprawca jeździ nim do pracy? Jego żona nie miała prawa jazdy, a Laurajean miał przepustkę na parking przy budynku w Błękitnych Śluzach.
Wstała od biurka, rozprostowała kości i przeszła do kuchni, gdzie Spence i Macnamara rozmawiali, wylewając wódkę do zlewu. Od jejziołowego zapachu aż kręciło w nosie.
— Dopadnijmy go dziś, nim dadzą mu ochronę — powiedziała.
Spojrzeli na nią zdziwieni. Macnamara zaśmiał się. W oczach Spence pojawił się dziki błysk. Zarazili się od Suli szaleńczą, wyzywającą brawurą.
Chromolić ostrożność.
Postanowili, że Sula i Macnamara znowu będą strzelać, a Spence stanie na czatach. Macnamara wydobył ze schowków części broni, oczyścił je, złożył i załadował. Spence wynajęła na fikcyjne nazwisko szarą sześciokołową furgonetkę. Tymczasem Sula cyzelowała swój tekst; chciała wysłać „Bojownika”, dopóki trwa oburzenie obywateli. Potem zaczęła pobierać z Biura Akt mapy więzienia i okolicy.
Wypożyczona furgonetka stanowiła pewien problem: wyposażona była w komputer, który regularnie nadawał do Biura Cenzury powiadomienia o współrzędnych pojazdu, i gdy popełniono gdzieś przestępstwo, każdy samochód w danym rejonie można było namierzyć.
Zespół 491 dostał w ramach początkowego wyposażenia sedana hunhao, w którym dało się wyłączyć tę funkcję. Hunhao idealnie nadawał się do szybkiej ucieczki i Sula chciała go wykorzystać właśnie w tym celu. W samym zamachu jednak sedan nie powinien brać udziału.
Włożyli rękawiczki, by nie zostawiać odcisków palców. Spence przekazała furgonetkę Macnamarze, najlepszemu kierowcy, a sama pojechała hunhao na główną ulicę poniżej Wieży Apszipar. Tam zaparkowała w odległości czterech przecznic od więzienia. Potem wskoczyła do furgonetki. Sula siedziała w środku z bronią. Pojechali w stronę więzienia, otoczonego niebieskimi ceramicznymi murami.
Podczas zamachu na Makisha wszyscy zzespołu 491byli spięci. Teraz zachowywali się swobodnie, niemal wesoło. Udzieliła im się nonszalancja Suli. Dwa zamachy dzień po dniu — czemu nie? Pierwszy starannie zaplanowany, a drugi zupełnie bez planu. Precz z miesiącami treningów! Beztroska uderzała im do głowy jak wino.
Przed więzieniem panował zamęt. Zrozpaczeni krewni tłoczyli się, czekając na pozwolenie zidentyfikowania ofiar. Sula zlustrowała teren: duża brama główna, obszerny garaż połączony rampą z budynkiem administracyjnym. Spence wysiadła w miejscu, gdzie nie było już żałobników. Macnamara zakręcił potem kilka razy i zaparkował w takim miejscu, żeby mogli dopaść Laurajeana, gdy będzie udawał się do domu. Macnamara i Sula siedzieli z przodu, przy otwartych oknach i czekali.
Znajdowali się w dzielnicy Lai-ownów. Wysokie, długonogie bezloty zajmowały się swoimi sprawami albo cierpiały z powodu upału i nie zwracały uwagi na obcych. Z pobliskiej restauracji dobiegał gryzący zapach ulubionego przez ptaszyska sosu proteinowego, wlewanego do wielkich żelaznych rondli, w których smażono mięso i warzywa.
Młody Lai-own płci męskiej podszedł do drzwi mieszkania po drugiej stronie ulicy i zaczął siusiać na futrynę, potem poprawił ubranie i odmaszerował.
— Ach, ci młodzi zakochani — zażartowała Sula. Macnamara zarechotał.
Zza murów nie dochodziły żadne odgłosy. Sula nastawiła ręczny komunikator na kanał egzekucji — retransmitowano egzekucje.
— Taki los zgotowali ludowi Zanshaa nikczemni sabotażyści i zabójcy — mówił lektor. Sula parsknęła. Czyżby nie czytał trzeciego wydania „Bojownika”?
„Kto strzelał? Kto był właścicielem broni i kul, które ich zabiły?”.
Spod więzienia dobiegł ryk z setek gardeł. Spence zameldowała: właśnie ogłoszono, że dwadzieścia rodzin może wejść na teren więzienia, by zidentyfikować bliskich i odebrać ciała.
— To on! — powiedziała nagle, zaskoczona. — Jest w swoim samochodzie z paroma kumplami. Jadą w waszą stronę!
Laurajean skorzystał z zamieszania przy głównej bramie i wymknął się niezauważony przez wyjście do garażu. Macnamara nacisnął dźwignię startową, elektryczny silnik furgonetki włączył się i samochód cicho ruszył. Sula przeczołgała się do części bagażowej, gdzie kucnęła na czarnej kompozytowej podłodze i przygotowała broń, a potem położyła karabin Macnamary na fotelu pasażera, w zasięgu jego ręki.
— Jest! — krzyknął Macnamara. A więc Sula miała rację, że poszła za głosem impulsu. Dziś wszystko musi się udać.
Na wszelki wypadek spytała Spence, czy nie widzi za autem Laurajeana jakiegoś pojazdu z ochroniarzami.
Nie. Naksydzi zostawili swego sługusa bez obstawy.
Sula przygotowała karabin.
— Musisz go dopaść, zanim dojedzie do autostrady — powiedziała do Macnamary. Pojazdy na autostradzie poddawano przymusowej kontroli scentralizowanego systemu komputerowego i ich furgonetka nigdy nie zdołałaby się zbliżyć do auta kata.
— Z łatwością — odparł i przyśpieszył. — Będą z lewej. — Okna z jego strony otworzyły się i Macnamara przesunął pękaty pistolet maszynowy na uda.
Furgonetka dwa razy skręciła. Silniki jeszcze raz przyśpieszyły, potem zaczęły hamować.
— Teraz — powiedział Macnamara. Sula dotknęła kontrolek i ciche silniki przesunęły duże boczne drzwi. Smagnął ją podmuch gorącego wiatru. Fioletowy delvin był tuż tuż, tak blisko, że niemal można go było dotknąć.
W aucie siedziało trzech Terran — dwie kobiety i Laurajean. Wszyscy byli w jasnozielonych bluzach. Laurajean prowadził. Śmiali się z jakiegoś dowcipu, Laurajean wykonywał smukłą dłonią zamaszysty gest. Jego twarz nadal promieniała uniesieniem.
Rozradowany swym nieoczekiwanym rozgłosem, nie zdawał sobie sprawy, że jego gwiazdorski występ w kanale egzekucji zostanie za chwilę skasowany. Spojrzał w prawo: Sula przykładała karabin do ramienia. Zaskoczony, zmrużył oczy, nie potrafił rozpoznać, co widzi, gdy Sula wystrzeliła.
Karabin strzelał amunicją bezłuskową i niemal nie dawał odrzutu. Był samopowtarzalny i szybki; Sula władowała w auto ponad sto pocisków w niecałe dwie sekundy. Macnamara, strzelając przez okno, opróżnił mały magazynek.
Huk wystrzałów był taki, jakby kilkadziesiąt młotów uderzało w metal. Wydawało się, że części auta wręcz się rozpuszczają, odłamki szkła tworzyły kryształowe fontanny migoczące w słońcu, gumowa kompozytowa karoseria rozpadła się. Delvin skręcił i Macnamara błyskawicznie rzucił pistolet na uda, by skoncentrować się na prowadzeniu furgonetki. Sula nacisnęła guzik zasuwający boczne drzwi.
Spojrzała przez tylne okno. Delvin przejechał powoli przez trzy pasy ruchu i utknął na chodniku, omal nie uderzając w pieszego Daimonga.
Macnamara skręcił kilka razy, aż nareszcie znalazł legalne miejsce do parkowania. Do tego czasu Sula zdążyła rozłożyć broń i schować do futerałów. Potem oboje spokojnie wysiedli z furgonetki na rozgrzaną ulicę i poszli do samochodu Spence, która jechała za nimi.
Zamierzali zadzwonić za kilka godzin z anonimowego miejsca do wypożyczalni samochodów i powiedzieć, gdzie można odebrać furgonetkę. Jeśli transponder nie zamelduje się w ciągu paru minut od zamachu, nie można będzie powiązać furgonetki z tym wydarzeniem.
Zapanował nastrój dziwnego szaleństwa, a zarazem ulgi. Kiedy tylko oddalili się od Wieży Apszipar natychmiast zaczęli gorączkowo trajkotać. Jesteśmy tak rozbawieni, jak Laurajean z dwójką swych znajomych — pomyślała Sula. Jak dzieci, którym uszedł na sucho jakiś psikus.
— Kto wydał rozkaz egzekucji? — spytała Sula.
— Lady Sula! — skandowali Spence i Macnamara.
— Kto strzelał kulami?
— Lady Sula!
— Kto zabił?
— Lady Sula! — krzyknęli i wybuchnęli śmiechem.
Trzeba to zakończyć, postanowiła Sula w duchu. Nie mogą traktować tego z taką beztroską.
Jednak warto by było wydać kolejny numer „Bojownika” pod tytułem „Śmierć zdrajcy”.
Wieczorem Sula postawiła swoim ludziom wyśmienitą kolację w „Siedmiu Giermkach”. W tej restauracji gości obsługiwali dyskretni, pełni godności kelnerzy, a lista win na displeju liczyła kilkaset pozycji. Posiłek trwał całe godziny. Co dziesięć minut serwowano boskie przekąski, podawane na talerzach z prawie przezroczystej twardej porcelany Vigo. Sula poznała, że Spence i Macnamara nigdy przedtem nie byli w takim miejscu.
Ona też w zasadzie… no, niezbyt często bywała od czasu, gdy była dziewczyną o imieniu Gredel, a płaciła prawdziwa lady Sula.
— Czy mają państwo ochotę na deser? — spytał kelner. — Mamy wszystko poza Czekoladową Fantazją i Kawowym Wirem.
— A dlaczego nie macie?
Kelner pokręcił błyszczącą wygoloną głową.
— Przykro mi, ale nie ma kakao odpowiedniej jakości. Poleciłbym państwu Płonące Brzoskwinie.
— Hm. — Sula spojrzała na Macnamarę i Spence, zupełnie zrelaksowanych po wypiciu dwóch butelek wina, i uśmiechnęła się. — Nie podoba mi się życie bez Czekoladowej Fantazji — stwierdziła. — Ale może coś da się zrobić.
Przed wyjściem z restauracji poszła do szefowej kuchni i spytała, ile by dali za kakao najwyższej jakości. Szefowa skubała dolną wargę, zamyślona. — Wiadomo, interesy nie idą najlepiej, odkąd oni tu nastali.
— Interesy znacznie by się poprawiły, gdyby znów miała pani dobrą czekoladę.
— Jak dobrą? — Oczy szefowej zwęziły się.
— Kabila. Mamy sześćdziesięciopięcioprocentową i osiemdziesięcioprocentową. Import z Preowin.
Szefowa bezskutecznie próbowała zgasić ognik chciwości, który zapalił się w jej oczach.
— Ile pani tego ma? — spytała.
— A ile pani chce?
Ustaliły cenę: siedmiokrotne przebicie ceny, za jaką Sula kupiła kakao, gdy leżało w magazynie w pierścieniu.
— Dostarczę kakao jutro — rzekła. — Chcę zapłaty gotówką. Szefowa zachowywała się tak, jakby taka forma płatności nie była czymś niezwykłym. Może rzeczywiście nie była.
— Chciałabym wiedzieć, jak to robisz — powiedziała Spence, gdy wyszli z lokalu.
— A co ja takiego robię?
— Zmieniasz akcent. Innym głosem mówisz na Nabrzeżu, innym jako lady Sula, a jeszcze innym rozmawiałaś teraz z kelnerem i szefową kuchni.
Sula cofnęła się myślami do rozmów w restauracji.
— Nie przypominam sobie — odparła. — Chyba po prostu ich naśladowałam.
Ani kucharz, ani kelner nie przeciągali samogłosek w sposób charakterystyczny dla parów z Górnego Miasta, ale mówili jak klasa średnia.
— Szkoda, że ja tak nie potrafię — rzekła Spence. Późnym wieczorem Sula wróciła do swego domu.
— Dobrze się bawiłaś — zagadnął ją Jeden-Krok. — Miło spędzałaś czas bez Jednego-Kroka.
— Owszem — odparła radośnie. Wbiegła po schodkach i już otwierała drzwi do budynku cienkim plastikowym kluczem, kiedy Jeden-Krok wszedł w krąg światła, wylewającego się z okna mieszkania na parterze. Sula przez chwilę napawała się widokiem jego wilgotnych czarnych oczu.
— Jeden-Krok mógłby ci dać cudowną zabawę. Musisz tylko dać szansę Jednemu-Krokowi.
Sula zastanawiała się, jak przedstawić mu swoje stanowisko w tych sprawach. Może: „Nie spotykam się z chłopcami, którzy mówią o sobie w trzeciej osobie”?
— Może jak dostaniesz pracę — powiedziała. — Nie chciałabym zabierać ci ostatnich zenitów.
— Wydałbym ostatni minim, żeby cię uszczęśliwić. Użył pierwszej osoby, więc nagrodziła go uśmiechem.
— Co się mówi? — spytała.
— Rozruchy w Błękitnych Śluzach, tam, gdzie strzelali do ludzi — odparł Jeden-Krok. — Aresztowano tłum żałobników za zamach na oficera więziennego.
— Podawali to w wiadomościach? — spytała Sula po chwili zastanowienia.
— Nie. Jeden-Krok słyszał to od… kolegi.
Uliczne plotki rozchodzą się błyskawicznie, ale cierpi na tym dokładność informacji.
— Są ofiary? — spytała.
— Mój znajomy tego nie wiedział. Prawdopodobnie kogoś zabito. Dużo teraz zabójstw.
Podszedł do niej bliżej, w ręce miał coś żółtawego, połyskującego w snopie światła z okna na parterze. Egzemplarz „Bojownika”.
— Widziałam to.
Plastikowa ulotka zniknęła.
— Lepiej bądź ostrożna — powiedział Jeden-Krok dziwnie poważnym tonem. — Jak wychodzisz na ulicę, rozglądaj się najpierw za policją. Patrz, czy nie ma policji w pociągu, na rynku. Zawsze się upewnij, czy masz drogę odwrotu.
— A ty masz drogę odwrotu? — Sula spojrzała na niego.
Jego czarne oczy błyszczały, gdy znów wyciągnął plastikową ulotkę.
„Bojownik”.
— Dobranoc, Jeden-Kroku. — Odwróciła się i włożyła klucz do zamka. Zasuwa ze stopu odemknęła się.
— Dobranoc, panienko. Powodzenia.
On zginie, pomyślała, wchodząc powoli po schodach do mieszkania. Będą strzelać do mnie, ale trafią w niego.
Wcześniej tego dnia wystrzelono w nią wiele kul; nie trafiły, zabiły natomiast pięćset innych osób.