Rozmontowaną bombę przenieśli do Wysokiego Miasta w częściach ukrytych w skrzynkach narzędziowych, a potem schowali w domu gościnnym PJ. Ngeniego za pałacem Ngenich. Ponieważ wąchacze przy kolejce mogły wykryć materiał wybuchowy, postanowiono wyprodukować go na miejscu, w kuchni, ze składników kupionych w sklepie żelaznym i drogerii.
W końcowym etapie montażu bomby PJ. pochylał się nad stołem i co chwila wyrażał to niepokój, to dziwaczną radość. Przeszkadzał, więc Sula zaprowadziła go do jego gabinetu i tam zrobiła mu kilka drinków, aż się uspokoił.
Podczas całej operacji Sula miała wątpliwości, czy uda się przemycić broń przez detektory kolejki, ale P.J. natychmiast zaproponował, by wykorzystać zgromadzoną przez klan Ngenich kolekcję strzelb sportowych. Sula początkowo odmówiła, ponieważ strzelby były rejestrowane i gdyby je zarekwirowano, stanowiłyby bezpośredni dowód obciążający P.J. Później jednak dostała się z najbliższego terminala do Biura Akt, odnalazła rejestry broni i skasowała wszystkie obiekty związane z Ngenimi.
Policja przechowywała ekspertyzy balistyczne i kryminalne dotyczące wszelkiej legalnie nabytej broni, ale były one bezużyteczne w odniesieniu do starej broni, z której wielokrotnie strzelano. Sula postarała się więc wyposażyć swoich ludzi w broń pochodzącą sprzed wielu wieków.
W dniu akcji zielononiebieskie niebo Zanshaa było czyste i słoneczne. Prawdopodobnie przy takiej pogodzie lord Makish zechce wrócić pieszo do domu. To sprzyjająca okoliczność, choć równocześnie można się spodziewać na ulicach wielu Naksydów, którzy lubili upały.
Trudno, w takim razie zginą. Sula nie zamierzała ryzykować tylko po to, by oszczędzić kilku zabłąkanych Naksydów.
Tuż po południu Spence poszła do Ogrodu Zapachów i stanęła na czujce. Tymczasem Sula i Macnamara przymocowali skrzynki narzędziowe z tyłu dwukołowca, wsiedli na pojazd i pomknęli przez prawie puste miasto. Jechali na północ ulicą Lapisową, równoległą do Bulwaru Praxis. Zaparkowali w uliczce tuż przy pałacu Urghoderów, teraz pustym, który przylegał do rezydencji sędziego Makisha.
Sula upchnęła włosy pod bandaną, włożyła lekki kask, wzięła skrzynkę i ruszyła. Minęła wejście do pałacu Urghoderów — z tabliczką informacyjną — i stanęła przed misterną bramą z kutego srebrnego stopu, wiodącą do posesji Makisha. Macnamara cały czas podążał za nią. Weszła na teren, zbliżyła się do frontowych drzwi — naśladowały formą karczochowaty kształt wież — i nacisnęła guzik. Wewnątrz budynku rozległ się trzask przypominający odgłos aejai.
W tym czasie Macnamara postawił jedną ze skrzynek koło krzaka przy ścieżce.
Drzwi otworzyła służąca w liberii. Cofnęła się — niechętna czy zaskoczona — i wyprostowała, ale jej krótkonogi centauroidalny korpus i tak sięgał zaledwie do ramienia Suli..
— Powinniście podejść do tylnego wejścia! — oznajmiła Naksydzka wysokim, skrzeczącym głosem.
— Proszę wybaczyć — odparła Sula — ale kazano nam pracować w ogrodzie. To znaczy jeśli to pałac Urghoderów.
— Pałac Urghoderów jest obok! — rzekła służąca. — Wynoście się! — A więc źle nas poinformowano — stwierdziła pogodnie Sula. — W każdym razie dziękuję!
— Wynocha! — powtórzyła służąca.
Mam nadzieję, że wysadzimy twą dupę aż na pierścień — pomyślała Sula. Służąca dotąd patrzyła czarno-czerwonymi oczami, jak Sula i Macnamara wychodzą z ogrodu i starannie zamykają za sobą błyszczącą bramę, a potem idą do pałacu Urghoderów i wkraczają do zapuszczonego ogrodu, aż zniknęli jej z oczu za porośniętą bluszczem boczną ścianą.
Tam otworzyli skrzynki i przygotowali narzędzia. Każde z nich włożyło sobie do jednego ucha słuchawkę i przypięło do kołnierza malutki mikrofon. Sprawdzili szybko, czy mają łączność ze Spence. Potem przez resztę popołudnia pracowali w ogrodzie. Sula nie sądziła, że to taka ciężka praca. Wychowała się w mieście, w dzielnicach statków i baraków, nie miała więc żadnego doświadczenia z roślinami. Na szczęście Macnamara pochodził ze wsi i dzieciństwo miał dosłownie bukoliczne — pracował jako pastuch. Pod jego kierunkiem Sula przycinała i wykopywała przerośnięte badyle. Macnamara pomagał jej, gdy natrafiła na korzeń wymagający większej siły, ale głównie zajęty był kopaniem w ustronnym kącie ogrodu wąskiego rowu.
Sula chciała, by mieli jakąś osłonę, gdy wybuchnie bomba. Prawdziwy sabotażysta, ufając swemu szczęściu i urządzeniom zdalnego sterowania, mógłby w tym czasie znajdować się gdzieś w Ogrodzie Zapachów, ale Suli brakowało takiej pewności. Gdyby któryś ze służących Makisha znalazł skrzynkę narzędziową, Sula wolała być w pobliżu, by ją odebrać, nim ktoś ją otworzy i znajdzie bombę.
Ponadto bomba może nie zadziałać, a wtedy Sula musiałaby być blisko i dokończyć dzieła, dlatego potrzebowała bezpiecznego schronienia.
Macnamara unosił wysoko kilof i przeklinał stojące mu na drodze korzenie. Na jego kombinezonie były duże palmy potu. Pot spływał też po twarzy Suli, która z trudem oddychała powietrzem ciężkim od słodkich aromatów kwiatowych, gdy wycinała gałęzie krzaku kolczocha i usiłowała nie nadziać się na ostre jak miecz kolce ognika. Ta harówka pozwalała jej przynajmniej zagłuszyć cichy głos, który mówił: jesteś amatorką, a twój plan to idiotyzm; jeśli się nie powiedzie, podzielisz los swoich zwierzchników.
Przeszła staranne szkolenie w zakresie budowania bomb i stosowania innych środków dywersji. Nie nauczono jej natomiast, jak i kiedy należy ich używać. Może moi szefowie też tego nie wiedzieli? — pomyślała.
Wreszcie otworzyli butelki z wodą, zerwali trochę bardzo dojrzałych owoców kolczocha i postanowili zrobić sobie przerwę w pracy. W tym momencie Sula usłyszała w uchu szept Spence: Makish wraz z ochroniarzami idzie pieszo.
Była czwarta po południu. Już z wcześniejszych obserwacji wynikało, że Sąd Najwyższy za bardzo się nie przemęcza.
— Kom, potwierdź — odpowiedziała. — Kom, wyślij.
Na tę komendę wiadomość została zakodowana i wysłana w małych, trudnych do wykrycia pakietach. Protokoły komunikacyjne były podobne do tych, jakich używano w katastrofalnej akcji w alei Axtattle. Wspominając to, Sula poczuła dreszczyk niepokoju. Wraz z Macnamarą zostawili narzędzia w kącie ogrodu, schowali się za krzakami i wyjęli broń ze skrzynek. Na czoło Suli znowu wystąpił pot.
— To chyba wasze! — dobiegł ich skrzekliwy głos. Serce Suli podskoczyło. Pośpiesznie upchnęła pistolet w kieszeni na udzie i rozchyliła gałęzie. Była to służąca lorda Makisha; Naksydka postawiła ich skrzynkę z narzędziami na niskim murku oddzielającym alejkę od ogrodu Urghoderów.
— Wy bałaganiarze, zostawiliście to w ogrodzie Makisha! — krzyczała.
— Kryjcie się — powiedziała Spence do ucha Suli. — Zostało mniej niż pół minuty.
— Dziękuję. — Sula wychyliła się, by zabrać skrzynkę z bombą w środku. Wtedy dostrzegła opartą o murek piłę. Brzeszczot o ostrych zębach tkwił w metalowej oprawie z pistoletową rączką.
— Dla kogo pracujecie? — spytała służąca, gdy Sula ostrożnie stawiała skrzynkę na ziemi. — Złożę zażalenie u waszych pracodawców.
— Proszę pani, proszę tego nie robić — odparła Sula i zerkając na ulicę, sięgnęła po uchwyt piły.
— Dwadzieścia pięć sekund — poinformowała Spence.
— Obchodzicie się nieostrożnie z własnością swego pracodawcy. — Służąca wychyliła się zza murka. — Zostawiliście…
Sula ciachnęła ją przez szyję. Naksydka cofnęła się, jak wtedy, gdy zobaczyła Sulę po raz pierwszy, i chwyciła się rękami za gardło.
— Kom, przerwij! Gotowość! — powiedziała Sula. — Kom, wyślij!
„Przerwij” i „Gotowość” były sprzecznymi poleceniami, ale Sula nie miała czasu na takie subtelności. Może przy odrobinie szczęścia, Spence przestanie na chwilę obserwować Makisha i skieruje lornetkę na pałac Urghoderów.
Naksydka upadła na ścieżkę, zaplątana w skomplikowaną liberię, kopiąc nogami w błyszczących butach w ziemię. Sula wyjrzała na Bulwar Praxis i zobaczyła sędziego w towarzystwie Makisha, ochroniarzy i oficera w zielononiebieskim mundurze Floty. Na ramionach oficera świeciły wysokie dystynkcje, na piersi — medale.
— Gotowość! — przyszła odpowiedź od Spence. Sula kątem oka widziała, jak Macnamara wychodzi z ukrycia, chowając pistolet.
Podniosła bombę i przeskoczyła przez murek. Służąca dyszała i charczała, jej czarne łuski błyskały na czerwono — Sula miała nadzieję, że wzorzec nie jest czytelny. Odwróciła się w kierunku grupy Makisha i ruszyła truchtem.
— Proszę pana! — zawołała, machając ręką. — Milordowie! Ochroniarze śmignęli do przodu, sięgając po broń.
— Pana służąca jest chora! — powiedziała Sula. — Potrzebuje pomocy.
Naksydzi opadli na przednie łapy i ruszyli biegiem. Na czterech gadzich grzbietach widać było czarne łuski migające w jasnym świetle słońca Shaamah. Sula odłożyła bombę i poszła za nimi, sięgając do kieszeni po pistolet. Dwaj ochroniarze — z pewnością wyszkoleni w niesieniu pierwszej pomocy — pochylili się nad ranną i włożyli ręce pod jej liberię.
Płaska głowa Naksydów mieściła tylko organy czuciowe. Mózg znajdował się w centrum humanoidalnego torsu, a serce i inne ważne organy — w dolnej części czworonożnego korpusu. Sula wolałaby najpierw zastrzelić ochroniarzy, ale Makish i oficer Floty — aż w stopniu młodszego dowódcy Floty — zasłaniali żandarmów, wybrała więc bardziej niebezpiecznego osobnika — oficera — i strzeliła mu w sam środek pleców.
Gdy zamierzała ponownie wycelować, usłyszała serię strzałów. Czyżby ochroniarze zdołali tak szybko wyciągnąć broń? Strzeliła do Makisha i przygotowała się na wrogie kule… i wtedy uświadomiła sobie, że to Macnamara strzela zza kamiennego murku, biorąc Naksydów w ogień krzyżowy.
Zapanowała cisza; Sula słyszała tylko dzwonienie w uszach wywołane hukiem wystrzałów. Pistolety, które dostali od P.J., były dość hałaśliwe. W alejce leżały ciała Naksydów w kałużach ciemnofioletowej krwi.
— Uciekajmy! — krzyknęła i przeskoczyła nad ciałami wrogów. Nadal trzymała w dłoni pistolet. Macnamara pokonał murek i pędem ruszył za nią.
— Kom, gotowość! To już sprawa sekund! Kom, wyślij! Bomba była już niepotrzebna do zabicia Naksydów, ale mogła odegrać rolę propagandową. Rząd mógł zaprzeczać, że dwoje zabójców z pistoletami zlikwidowało oficjela, ale nie zdoła ukryć eksplozji na Bulwarze Praxis, w samym centrum Górnego Miasta.
Nadchodziła grupka naksydzkich dzieci w mundurkach szkolnych. Podążały wężowymi ruchami w ślad za dorosłą wychowawczynią.
Sula wolałaby nie mordować dzieci, nawet naksydzkich, ale los nie pytał jej ozdanie, a ona nie mogła przystanąć i wyjaśnić całej sytuacji.
— Uciekajcie! — krzyknęła, mijając grupkę dzieci. — Tam jest coś złego!
— O co chodzi? — Wychowawczyni patrzyła rozszerzonymi czarno-żółtymi oczyma, ale Sula nawet się na nią nie obejrzała.
Przeleciała wzdłuż fasady pałacu Urghoderów i wbiegła w wąską uliczkę. Panował tam miły cień. Sula zwolniła, a Macnamara przystanął, wyjął z kieszeni flarę, potarł ją o zimny piaskowiec muru. Ich ucieczkę miały osłaniać kłęby czerwonego dymu.
Sula dyszała, opierając się o mur pałacu. Zastanawiała się, ile czasu zajmie grupce uczniów opuszczenie miejsca eksplozji. Policzyła do dziesięciu, potem rozkazała:
— Kom, zdetonuj. Kom, wyślij.
Ułamek sekundy później mur z piaskowca uderzył ją z nieoczekiwaną siłą, a ziemia pod jej stopami drgnęła. Sula odczuła eksplozję nie tyle uszami, co narządami wewnętrznymi, gdy fala uderzeniowa przeszła przez każdy organ jej ciała. Czerwony dym z końca alejki wiał ku nim i nagle znaleźli się w deszczu odłamków zdmuchniętych z dachu pałacu Urghoderów. Ruszyli biegiem usiłując zrzucić gruz z ramion.
Gdy tylko dotarli do dwukołowca Macnamary, zdjęli kombinezony i kaski; pod spodem mieli lepsze ubrania. Odzież roboczą upchali w kufrze pojazdu. Macnamara wjechał w ruch uliczny i teraz przypominali dwójkę młodych ludzi z wyższej klasy średniej w czasie letniej przejażdżki. Gdyby ktoś przyjrzał się im bliżej, dostrzegłby, że mają przepocone ubrania, ale stabilizowany żyroskopem dwukołowiec nie pozwalał na dociekliwe obserwacje; pędził, lawirując między innymi pojazdami, znikał w wąskich uliczkach.
Nad Górnym Miastem wznosiła się szara chmura jak zapowiedź mrocznych wydarzeń.
— Plan był zbyt skomplikowany — stwierdziła Sula, mrużąc oczy przed słońcem. — Bezpieczniej byłoby umieścić bombę gdzieś na trasie albo podjechać do Makisha samochodem i strzelić.
— Chciałaś, żeby było głośno — przypomniała jej Spence.
— Wielkie bum to jedyna zaleta tego planu. Reszta to cholerne bzdury. — Spojrzała na Macnamarę. — Gdybyś nie zareagował w krytycznym momencie, siedzielibyśmy po uszy w gównie.
Teraz wszystkie wady planu wydawały się oczywiste. Sula żałowała tylko, że nie zdawała sobie z nich sprawy na etapie planowania.
Ludzie z zespołu 491 stali w cieniu ammatowca na szerokim tarasie pałacu Ngenich i patrzyli w dół na punkt kontrolny przy drodze, która pięła się zakosami na akropol Górnego Miasta. Naksydzi całkowicie zamknęli ruch i od pewnego czasu długi rząd pojazdów na serpentynie nawet nie drgnął.
Prawdopodobnie kolejka też nie jeździła. Górne Miasto zostało odizolowane; szukano zabójców.
— Koktajle? — zaproponował Ngeni, wchodząc z tacą.
Sula wzięła Cytrynowy Szał, a drugą ręką roztrzepała nad karkiem wilgotne włosy. Po przybyciu do pałacu Ngenich chciała jeszcze przed wysłuchaniem raportów wziąć kąpiel i zmienić ubranie. Wanna P.J. mogła pomieścić cały oddział. Sula wlała do parującej wody olejek lawendowy i siedziała w wannie tak długo, aż pomarszczyła jej się skóra na palcach u nóg.
Macnamara i Spence wzięli z tacy szklaneczki. Popijając, chwalili swoje drinki. P.J. uśmiechał się.
— Czy są jakieś wiadomości, milordzie? — spytała Spence.
— Nie, panno Ardelion — odparł, używając jej pseudonimu. — Nic nie podano na żadnym kanale informacyjnym.
— Jeszcze się nie zdecydowali, jak to przekazać — powiedziała Sula. — Nie mogą zaprzeczyć, że doszło do wybuchu i że zamknęli wszystkie wjazdy do Górnego Miasta.
— Co zamierzają zrobić? — Ciemne oczy Spence wyrażały niepokój. — Przeszukać Górne Miasto, żeby nas znaleźć?
— Górne Miasto jest duże, a oni mają za mało swoich ludzi. — Pierścień i windy były zniszczone i Naksydzi musieli sprowadzać nowe siły na planetę za pomocą promów na paliwo chemiczne. A promów też mieli niezbyt dużo.
— Mogą sprowadzić naksydzką policję spoza miasta — zauważyła Spence.
Sula spojrzała na drogę i zamarły potok samochodów.
— Jeśli tak zrobią, zobaczymy ich z tego miejsca — odparła. Popijała Szał, uśmiechając się chłodno. — Odcięli dostęp do Górnego Miasta, więc w zasadzie sami zorganizowali sobie oblężenie. Długo tak nie pociągną.
Zespół 491 miło spędzał czas na tarasie pałacu gospodarza. Potem wszyscy wraz z P.J. przeszli do salonu, gdzie czekali na wiadomości i dostawcę jedzenia. W szybach odbijało się już ostatnie zielonkawo-różowe światło Shaamah, gdy lektor powiedział, że na Bulwarze Praxis przewróciła się ciężarówka z lotnymi materiałami wybuchowymi. Eksplozja spowodowała śmierć lorda Makisha, sędziego Sądu Najwyższego, i towarzyszącego mu młodszego dowódcy Floty, lorda Renzaka.
Sula wybuchnęła śmiechem.
— Zaprzeczyli! Świetnie!
Nie wspomniano nic o grupie naksydzkich uczniów, więc Sula przypuszczała, że dzieci nie doznały poważniejszych obrażeń.
Weszła z ręcznego komunikatora do komputera Biura Akt, korzystając z hasła administratora Rashtaga. Modyfikacja tekstu, który wcześniej ułożyła zajęła jej kilka minut. Słownym rozkazem wysłała go w świat.
„BOJOWNIK”
ŚMIERĆ ZDRAJCY
Lord Makish, sędzia Sądu Najwyższego, został zgładzony dziś po południu w Górnym Mieście Zanshaa. Wyrok na lorda wydał trybunał rządu podziemnego, który stwierdził, że lord Makish podpisał nakaz egzekucji lorda gubernatora Pahn-ko i innych lojalnych obywateli.
Wraz z lordem Makishem zginął zdradziecki oficer Floty, lord Renzak.
Kara śmierci została wykonana przez lojalne jednostki Floty, Użyto bomby. Obecnie ci żołnierze znajdują się w bezpiecznym miejscu i zdają raport swoim zwierzchnikom.
Choć rząd rebeliantów utrzymuje, że śmierć nastąpiła w wyniku wypadku ciężarówki przewożącej lotne substancje chemiczne — czy ktoś słyszał, żeby takie ciężarówki jeździły Bulwarem Praxis? — tysiące lojalnych obywateli, którzy byli świadkami eksplozji, mają teraz dowód, że siły lojalistów działają swobodnie nawet w Górnym Mieście.
Niech rebelianci, którzy słyszeli eksplozję, wiedzą, że trybunały są w pogotowiu. Mordercy lojalnych obywateli będą rejestrowani, a ich ofiary — pomszczone.
Kim jesteśmy?
„Bojownik” to oficjalny biuletyn lojalistycznego rządu na uchodźstwie. Przyjaciel lojalista zasugerował, by Wam to przesłać…
Na końcu Sula dołączyła kopię pierwszego wydania dla osób, które jeszcze go nie widziały.
Ponieważ skończył się dzień pracy i większość personelu Biura Akt poszła do domu, Sula rozsyłała „Bojownika” w małych pakietach po kilka tysięcy, by nie obciążać zbyt wyraźnie węzła. Tak jak poprzednio, wysłała pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy, do przypadkowo wybranych mieszkańców Zanshaa, nie-Naksydów.
W tym czasie odezwał się komunikator P.J. Mężczyzna odpowiedział, a potem zrelacjonował rozmowę.
— To z mojego klubu palaczy. Będzie zamknięty przez kilka dni, aż naprawią szkody.
— Czy ktoś został ranny? — spytała Sula.
— Zadrapania odłamkami szkła, kilka skręconych kostek i jeden złamany obojczyk.
Sula wysłała kolejny pakiet dwóch tysięcy „Bojownika”.
— Zapytałeś, co się stało przy pałacu Makisha?
— Nie pomyślałem o tym. — P.J. zrobił zbolałą minę i ruszył do komunikatora.
— Nie martw się — powiedziała szybko Sula. — To nie takie ważne. Po otwarciu klubu i tak wszystko ci opowiedzą.
Przybył dostawca jedzenia ze wspaniałym posiłkiem: Kruchą kaczką w kremowym sosie eswod i cierpkim sosie z owoców taswa. P.J. zaproponował Spence i Macnamarze najlepsze wina z piwnicy Ngenich, a potem wyciągnął cygara.
— A, właśnie — odezwała się Sula — co palicie w klubie teraz, po zniszczeniu pierścienia?
P.J. smętnie wzruszył ramionami.
— Zadowalamy się miejscowymi odmianami.
W klimacie Zanshaa nie udawał się dobry tytoń. Ani kakao. Ani kawa. Tak się złożyło, że przed zniszczeniem pierścienia Sula wykorzystała połowę swych zasobów i zgromadziła spore zapasy najlepszej jakości każdego z tych produktów, po czym wysłała je na planetę, gdzie czekały w magazynach.
— Chyba mogłabym ci pomóc — powiedziała. — Ale nie, dziękuję, nie palę.
Późnym wieczorem wszyscy z zespołu 491 ostrożnie opuścili pałac Ngenich i udali się na poszukiwanie miejsca noclegu. Byli teraz robotnikami, którzy utknęli w Górnym Mieście po odcięciu wszystkich dróg, więc to logiczne, że szukali tanich pokojów. Sula kazała brać rachunki za nocleg, by uwiarygodnić całą historię.
Trudno było o wolne miejsce. Prawdziwi robotnicy chodzili od hotelu do hotelu, a po drodze policja wielokrotnie skanowała ich identyfikatory. Sula znalazła w końcu pokój, płacąc więcej niż mógłby zapłacić prosty robotnik. W hotelu wzięła kąpiel, by zmyć z siebie zapach cygar P.J., i zasnęła na szerokim, nieco perfumowanym materacu.
W środku nocy usłyszała trzeszczenie podłogi i poczuła na twarzy mocny nacisk poduszki. Nie mogła złapać tchu, brakowało jej powietrza. Próbowała zerwać poduszkę z twarzy, ale ręce miała unieruchomione.
Wreszcie usiadła, krzyk zamarł jej w krtani, chwyciła się dłońmi za gardło. W uszach słyszała swój puls dudniący serią wystrzałów. Wpatrywała się w ciemność, szukając cienia napastnika.
— Światła! — zawołała i lampy się zapaliły.
W pokoju nikogo nie było.
Resztę nocyspędziła przy świetle, z włączonym wideo — pokazywano niewinną komedię romantyczną, która z pewnością bardzo by się podobała Spence.
Rano powiedziano jej, że otwarto drogę i kolejkę. Sula pokazała identyfikator i rachunek z hotelu i zjechała do Dolnego Miasta. Wzięła taksówkę do Nabrzeża. Po drodze widziała kilka kopii „Bojownika” przyczepionych do latarni, wokół których gromadzili się przechodnie.
Kupując sobie śniadanie w kiosku przy domu, dowiedziała się, że Naksydzi kazali zastrzelić pozostałych zakładników i wysłali policję na ulice, by dostarczyła nowych.