Komunikator lorda Chena piszczał natarczywie. — Wybacz, Loopy. — Lord Chen odstawił swój koktajl i sięgnął do kieszeni marynarki. Stał na nadmorskim tarasie w domu przyjaciela, lorda Stanleya Loo, zwanego od czasów szkolnych „Loopy”. Z estrady, która sprawiała wrażenie zaprojektowanej przez koronczarkę, przygrywała świątecznie orkiestra Cree. Bryza niosła rześki zapach soli i jodu, huk fal uderzających o skały zagłuszał czasem muzykę. Czerwone niebo Antopone przydawało falom krwawych tonów.
— Chen — zgłosił się, podnosząc telefon do ucha.
— Milordzie, lord Tork domaga się, by natychmiast pojawił się pan na „Galaktycznym”.
Lord Chen poznał ostrożną wymowę lorda konwokata Mondiego, jednego z członków Zarządu Floty, Torminela, który bardzo się starał nie seplenić.
— Spotkanie miało być dopiero za trzy dni — odparł. Sięgnął po koktajl i podniósł go do ust.
— Milordzie, czy nasza rozmowa jest bezpieczna? — spytał Mondi.
Chen poczuł na kręgosłupie zimną dłoń. Odstawił drinka i odwrócił się plecami do gości na tarasie.
— Tak sądzę — stwierdził. — Nikogo przy mnie nie ma. Po krótkiej chwili milczenia Mondi kontynuował:
— Naksydzi wyruszają z Zanshaa. Prawdopodobnie zmierzają z dużym przyśpieszeniem do Zarafan.
Chen wiedział, że z Zarafan mogą polecieć prosto na Laredo, gdzie rezyduje konwokacja.
I gdzie wkrótce ma wylądować moja córka — pomyślał.
— Tak, rozumiem. Dotrę, jak tylko zorganizuję transport — obiecał.
Odłożył ręczny komunikator i przy wtórze huku fal wrócił do gości.
— Loopy, coś się stało. Czy mógłbyś komuś polecić, żeby zorganizował mi przejazd do terminalu windy?
— Na stanowiska bojowe! Natychmiast na stanowiska bojowe! To nie są ćwiczenia!
Strach wczepił się szponami w głos kadeta Quinga i Martinez od pierwszego słowa pojął, że to nie są ćwiczenia. Wezwanie powtarzano, ale Martinez już przeskoczył przez biurko i biegł do zejściówki. Marsden nadal siedział na krześle i tylko patrzył za kapitanem.
Martinez skoczył w wejściówkę w chwili, gdy znikła grawitacja. Ustał odległy hałas silników i w korytarzu zapadła cisza, tylko jego serce biło, zagłuszając alarm. Stracił ciężar, lecz zachował jeszcze dość bezwładności — uderzył kolanami i łokciami w schodki i ból przeszył jego nogi i ręce, choć schodki były wyściełane. Odbił się jak wielka gumowa piłka, ale chwycił za poręcz i udało mu się wytracić pęd.
Stopy gwałtownie skręciły w korytarz — to oznaczało, że „Prześwietny” zmienia kurs. Martinez musiał wejść po schodkach do sterowni, nim silniki ponownie się włączą. Zacisnął dłonie na poręczy, by się odbić i wskoczyć na wyższy pokład.
Nic z tego. Silniki nagle się włączyły i Martinez znów miał ciężar. Ręce nie mogły utrzymać jego masy i ugięły się pod nim, a poręcz walnęła go w barki. Padł na schodnię, stopnie wbiły mu się w plecy.
Usiłował wstać, lecz grawitacja już wzrastała. Dwa g, trzy — myślał. Schwycił poręcz i próbował się podnieść, ale ból przecinał, mu nadgarstki. Stopnie kroiły go jak noże. Przynajmniej cztery g — myślał. W końcu uświadomił sobie, że nie zdoła się wspiąć.
Uzmysłowił sobie także inne rzeczy. Znajdował się na twardym podłożu. Ostatnio nie brał żadnych medykamentów, które pomagają znieść dużą grawitację i jeśli nie opuści zejściówki, stopnie potną go na plasterki.
Krabimi ruchami ramion i nóg zaczął przesuwać się w dół; każdy ruch odczuwał jak pałowanie w plecy i piersi. Pięć g — pomyślał. Wzrok zaczynał mu mętnieć.
Przebierając rękami i nogami, zdołał zjechać jeszcze o jeden stopień. Uderzenie głową w schodek spowodowało, że w jego czaszce rozbłysły komety. Zacisnął szczęki, by wtłoczyć krew do mózgu, i pokonał kolejny schodek w dół.
To koszmar Chandry, uświadomił sobie Martinez. Nadlatują pociski relatywistyczne i ja muszę dostać się do sterowni. To szczyt idiotyzmu umierać w tym miejscu, z karkiem złamanym przez ostryschodek, albo wyparować po uderzeniu pocisku.
Jeszcze jeden schodek w dół. Teraz tylko głowa spoczywała na schodni, przechylona tak, że tchawica była ściśnięta, a kręgosłup mocno wygięty. Sześć g. Martinez całkowicie stracił wzrok. Prawie nie oddychał. Bez wspomagania farmaceutycznego Terranin nie mógł przy grawitacji większej niż sześć i pół zachować świadomości. Martinez musiał odsunąć się od schodów, bo inaczej ciężar głowy złamałby mu kark.
Desperacko próbował się odepchnąć, szukał dłońmi i piętami przyczepności na ceramicznej podłodze, walcząc z ciężarem, który go przygwoździł jak srebrna szpila przykuwa owada do korkowej tablicy. W czaszce miał wiry. Z wysiłkiem nabierał powietrza. Napinając wszystkie mięśnie, lekko się uniósł.
Jego głowa spadła ze schodów i uderzyła o podłogę. Poprzez ból i fajerwerki strzelające w czerni mroku poczuł przypływ triumfu.
Ciążenie nadal rosło. Martinez walczył o zachowanie świadomości.
Przegrał.
Gdy się obudził, zobaczył okno, a za oknem zielony krajobraz. Dwie kobiety w przezroczystych fartuchach wpatrywały się w prawie nagiego mężczyznę, który unosił się na zdumiewająco błękitnym niebie, obserwowany przez wyniosłego orła. Poniżej, na trawie, pies i małe futrzaste zwierzątko o długich uszach z ciekawością zerkały na lewitującego mężczyznę.
Martinezowi wydawało się, że mężczyzna nie jest sam. On, Martinez, też się unosił.
Serce łomotało mu w piersi jak popsuty silnik. Ostry ból przeszywał głowę i całe ciało. Zamrugał, żeby usunąć pot z oczodołów.
Mężczyzna nadal lewitował, i to tak niesamowicie spokojnie, jak gdyby codziennie to robił.
Wreszcie Martinez uświadomił sobie, że ulega złudzeniu i patrzy na malunki trompe l’oeil, które Montemar Jukes umieścił gdzieniegdzie w korytarzach.
Silniki były wyłączone, a on, teraz nieważki wisiał naprzeciw obrazu.
Rozejrzał się. Schodnia prowadząca do sterowni znajdowała się w odległości kilku metrów. O ile mógł się zorientować, bitwa czy inna przyczyna alarmu jeszcze się nie skończyła.
Machając rękami, zmienił kierunek i odbił się jedną stopą od lewitującego mężczyzny. Rzucił się w korytarz, amortyzując uderzenie ramionami — poczuł ból w prawym nadgarstku — a potem wykonał skok na rękach w stronę schodni.
Uderzył stopami w szczeble, potem zgiął się i ponownie skoczył, tym razem we właz na szczycie schodów.
Stąd już było niedaleko do ciężkiego luku sterowni. Drzwi zbrojone przeciw eksplozji i promieniowaniu, zostały zamknięte, gdy tylko wszczęto alarm. Martinez wisiał przed śluzą i lewą dłonią trzymał rączkę we framudze drzwi, a prawą uderzał w panel komunikatora.
— Tu kapitan! — krzyknął. — Otworzyć drzwi!
— Czekać — usłyszał głos Mersenne'a.
Czekać? Martinez był oburzony. A kimże jest ten czwarty porucznik? Zasmarkany kadet!
— Wpuść mnie do sterowni! — warknął.
— Czekać. — To irytujące słowo wypowiedziano bezbarwnym tonem, jakby Mersenne miał ważniejsze rzeczy na głowie niż wykonanie rozkazu kapitana.
Może i miał. Może całą uwagę poświęcał sytuacji kryzysowej.
A ileż to skupienia wymaga otwarcie tej cholernej śluzy?
Martinez czekał, zaciskając zęby. Kostki palców obejmujących uchwyt pobielały. Nagle podpłynął do niego porucznik Husayn. Krew kapiąca mu z nosa miała kształt idealnych kul; niektóre z nich przylgnęły mu do wąsów. Miał rozciętą wargę.
Nie nadano wcześniej przepisowego sygnału ostrzegającego przed zwiększoną grawitacją ani potem, przed zerową grawitacją. Prawdopodobnie nie było czasu, by wydać odpowiednie rozkazy. Martinez zastanawiał się, ilu rannych opatruje teraz doktor Xi.
Czekał prawie minutę, wreszcie śluza otworzyła się z cichym sykiem. Odepchnął się od uchwytu i popłynął ku klatce dowodzenia.
— Obejmuję dowództwo! — krzyknął.
— Kapitan Martinez obejmuje dowództwo! — potwierdził z ulgą Mersenne i już dryfował z klatki dowodzenia na swoje zwykłe stanowisko przy displejach silników.
Płynąc do klatki akceleracyjnej, Martinez rozejrzał się po sterowni. Wachtowi wpatrywali się w swoje displeje, jakby oczekiwali, że wychynie stamtąd jakiś pazurzasty stwór.
— Atak pocisków, milordzie — zameldował Mersenne, gdy Martinez dotarł do klatki. Klatka kiwnęła się, gdy zgiął się jak scyzoryk i włożył do środka nogi. — Przynajmniej trzydziestu. Przepraszam, że nie wpuściłem pana do sterowni, ale nie chciałem rozhermetyzować drzwi, dopóki nie miałem pewności, że załatwiono wszystkie pociski. Nie chciałem narażać całej załogi sterowni na promieniowanie, gdyby niebezpieczeństwo nie zostało jeszcze całkowicie zażegnane.
Wprawdzie było to irytujące, ale Martinez musiał przyznać, że Mersenne ma rację.
— Są jakieś straty? — spytał.
— Nie, milordzie. — Mersenne podpłynął do fotela obok oficera, który trzymał panel silników, i wspiął się na niego, a potem zablokował przed sobą displeje silników. — Gdy tylko dostrzegliśmy nadlatujące pociski, wykonaliśmy rozlot, ale gdy osiągnęliśmy osiem g, nastąpiło wyłączenie silnika.
— Jak to „wyłączenie silnika”?
— Silnika numer jeden. Automatyczne procedury bezpieczeństwa wyłączyły dwa pozostałe, nim przeszedłem na ręczne sterowanie. Spróbuję znów włączyć silniki dwa i trzy, a potem sprawdzę, co stało się z silnikiem jeden.
Teraz Martinez zrozumiał, dlaczego nagle zaczął się unosić: silniki same się wyłączyły, i to w środku bitwy.
Ściągnął displeje znad głowy, umocował je przed sobą i zaczął analizować raport z bitwy.
Naksydzi nie przeprowadzili ataku w układzie Osser — tak jak przewidywała Chandra w swoich manewrach. Czekali, aż siły Chen skierują się do następnego układu Arkhan-Dhog, gdzie gorącą i wilgotną planetę Arkhan zamieszkiwało pół miliarda ciepłolubnych Naksydów, a zlodowaciałą Dhog — miliard futrzastych Tormineli.
Siły Chen nie natknęły się w Osser na żaden obiekt, który należałoby ostrzelać, a w układzie Arkhan-Dhog panował niewielki ruch. Naksydzi wiedzieli, że siły Chen nadciągają, i kierowali wszystkie zdolne do lotu statki na inne trasy.
Wywołało to sporo zamieszania w gospodarce rebeliantów. Statki — a były ich setki — uciekające przed Chen musiały korzystać z dalekich objazdów, towary psuły się w portach, a wiele gałęzi przemysłu kulało z braku dostaw.
Siły Chen już od dwóch dni leciały w układzie Arkhan-Dhog, gdy Naksydzi podjęli próbę wymazania ich z nieba. Nieoczekiwanie pojawiły się sygnały wrogich laserów szperających. Mersenne natychmiast wydał rozkaz „na stanowiska bojowe”, a „Prześwietnemu” kazał jak najszybciej odlecieć od pozostałych statków. „Prześwietny” nie zdążył zająć nowej trajektorii, gdy operatorzy czujników dostrzegli krótkie żagwie, co oznaczało, że nadlatujące pociski w ostatniej chwili dokonują korekty kursu.
Większość pocisków trafiła w rój wabików lecących przed siłami Chen, ale kilka przedostało się przez zasłonę; mogły uderzyć w samą eskadrę, ale zostały zniszczone przez broń obrony bezpośredniej. Wtedy silnik numer jeden „Prześwietnego” wyłączył się i krążownik zboczył z kursu — to właśnie wtedy kapitan boleśnie poobijał się w korytarzu i stracił przytomność.
Bitwa w Arkhan-Dohg trwała nieco mniej niż trzy minuty, licząc od pierwszego alarmu aż do zniszczenia ostatniego nadciągającego pocisku.
— Jedna usterka w baterii obrony bezpośredniej — raportował Husayn ze stanowiska broni. — Trzecia armata antyprotonowa popsuła się po oddaniu strzału.
— Jak przy Harzapid — mruknął Mersenne.
— Ile wabików mamy w wyrzutniach? — spytał Martinez.
— Trzy, milordzie.
— Natychmiast je wystrzel. Wabiki muszą lecieć przed eskadrą na wypadek, gdyby Naksydzi przeprowadzili powtórny atak.
Załoga sterowni nie wydawała się zachwycona tą możliwością.
— Wabiki, milordzie. Wyrzutnie wolne. Wabiki działają normalnie na rakietach chemicznych do punktu bezpiecznej odległości.
— Uzupełnij wyrzutnie następnym zestawem wabików — dodał Martinez.
Załoganci z podstawowej obsady sterowni wlatywali przez śluzę i spokojnie zajmowali swoje stanowiska. Przybył Alikhan ze skafandrem próżniowym Martineza. Martinez nie miał czasu się przebierać, więc polecił ordynansowi, by włożył skafander do szafki, a potem stawił się w hangarach uzbrojenia.
— Zacząłem odliczanie dla silników dwa i trzy — raportował Mersenne. — Mamy dwadzieścia jeden i jeszcze pięć minut.
— Kontynuować.
— Milordzie, silniki antymaterii dla wabików włączone — zameldował Husayn. — Wszystkie wabiki manewrują normalnie.
— Milordzie, „Sędzia Arslan” pyta o nasz stan — poinformował sygnalista Roh.
— Powiedz im, że mieliśmy przedwczesne wyłączenie silnika — dyktował Martinez. — Powiedz, że nie spodziewamy się długofalowych problemów.
— Tak jest, lordzie kapitanie. Aha, dowódca eskadry Chen chce z panem mówić.
— Przełącz na mój panel.
— Tak jest, lordzie kapitanie.
Martinez nie włożył opiętego czepka ze słuchawkami, wirtualną siatką i czujnikami medycznymi, więc teraz głos Michi dochodził z displeju i wszyscy w sterowni słyszeli rozmowę.
— Kapitanie Martinez, co się, do diabła, stało?
Martinez opisał pokrótce sytuację. Michi słuchała ze skupieniem na twarzy.
— Bardzo dobrze. Wydam rozkaz, by reszta eskadry zajęła pozycje obronne wokół nas, aż znów będziemy sterowalni.
Martinez skinął głową.
— Pozwolę sobie zaproponować, by wydała pani również rozkaz wystrzelenia dodatkowych wabików.
— Porucznik Prasad już się tym zajęła. — Michi pochyliła głowę, spoglądając uważniej w swój displej. — Kapitanie, wygląda pan tak, jakby przebiegło po panu stado bizonów.
— Podczas przyśpieszenia rzucało mną w zejściówce.
— Dobrze się pan czuje? Czy mam przywołać doktora Xi?
— Jestem pewien, że ma dużo pracy gdzie indziej.
Michi skinęła głową.
— Niech pan ustali, kto pomalował nas laserem. I wysadzić go w cholerę.
— Tak jest, milady.
— Zlikwidować również stacje wormholowe. Nie zamierzam tolerować tego, że nas tropią i wskazują wrogom.
„To barbarzyństwo” oświadczyła kiedyś Michi, gdy po raz pierwszy wspomniała o ewentualnym zniszczeniu stacji wormholowych. W przeszłości sporadycznie uciekała się do tego, gdy było to konieczne, aby utrzymać informacje o ruchach sił Chen w tajemnicy, ale przeważnie zostawiała stacje w spokoju.
To przełomowy moment — pomyślał Martinez. Nic tak nie likwiduje naszych subtelnych skrupułów jak ostrzał.
Na displeju pojawił się pomarańczowy znak końca transmisji — Michi przerwała połączenie.
— Czujniki, czy laser nadal w nas trafia? — spytał Martinez. — Nie, milordzie — odparł Pan. — Wyłączył się, jak tylko zniszczyliśmy ostatni pocisk, a ponieważ ich informacja jest ograniczona prędkością światła, nie wiedzą, co się tu stało. Zatem musieli być wcześniej uprzedzeni, by dokładnie wiedzieć, gdzie nas oświetlić i kiedy przestać.
— Uzyskał pan namiary?
— Gdybym się skomunikował z pozostałymi statkami i przeprowadził triangulację, bardzo by mi to pomogło.
— Wykonać. — Martinez zwrócił się teraz do Husayna. — Broń, cel: stacje wormholowe jeden, dwa i trzy. Zniszczyć wszystkie, po jednym pocisku na każdą. Nie czekać na moje indywidualne rozkazy, po prostu w całości wykonać.
— Tak jest, lordzie kapitanie.
Martinez przez chwilę unosił się w uprzęży, rozmyślając nad rozkazem, który właśnie wydał. To rzeczywiście barbarzyństwo. Stacje wormholowe nie tylko podtrzymywały łączność między planetami, ale dbały również o stabilność wormholi, utrzymując w równowadze przemieszczające się w obu kierunkach masy.
Arkhan-Dohg został więc skutecznie zablokowany. Blokada będzie trwała do czasu wybudowania nowych stacji, które potem należy jeszcze zaopatrzyć w kawały materii wielkości asteroidy, używane do zapewniania stabilności wormhola. Może się zdarzyć, że do Arkhan-Dhog zawita jakiś statek handlowy dopiero wiele wieków po zakończeniu wojny.
— Milordzie, jedna minuta do włączenia silnika — zameldował Mersenne.
— Wstrzymać na dziesięć sekund. — Po chwili wahania Martinez dodał: — Czy możemy bez problemów lecieć dalej na dwóch silnikach?
— Tak, milordzie — stwierdził Mersenne pewnym tonem.
— Pociski wystrzelone i lecą na rakietach na paliwo chemiczne — zameldował Husayn. — Wyrzutnie wolne.
— Roh, połącz mnie z dowódcą eskadry.
— Tak jest, milordzie.
Na displeju Martineza ukazała się twarz Idy Li.
— Ma pan wiadomość dla lady Michi?
— Tylko to, że za niecałą minutę włączymy dwa silniki. Czy lady dowódca ma dla nas kurs?
— Proszę czekać.
I Obraz zniknął z ekranu, a po chwili pojawiła się Chandra Prasad.
— Wysyłam teraz współrzędne kursu na stanowisko waszego pilota. Przyśpieszenie jedna dziesiąta g do czasu, aż będziemy pewni, że silniki znów się nie wyłączą.
— Rozumiem. Mersenne, ogłoś alarm przyśpieszeniowy.
Przez kilka chwil panowało autentyczne napięcie w oczekiwaniu na koniec odliczania, a potem do sterowni dotarł odległy hałas i lekki odrzut — klatki akceleracyjne zaczęły się powoli kiwać, aż zatrzymały się w martwym punkcie. Komputery skorygowały kąt ciągu — wyznaczyły go dla dwóch silników, zamiast dla trzech. Przyśpieszenie stopniowo wzrastało, aż osiągnęło stałą wartość jednego g.
— Praca silników w normie — zameldował Mersenne.
— Bardzo dobrze.
— Milordzie, wyśledziliśmy źródło tego lasera tropiącego — zakomunikował Pan. — Był na stacji trzy przy Arkhan.
Wokół Arkhan, planety z niezbyt liczną populacją, nie krążył pełny pierścień akceleracyjny, były natomiast trzy geostacjonarne stacje przywiązane linami windy do równika planety. Do stacji jeden przyczepiony był średnich rozmiarów akcelerator — to tak, jakby złotą taśmę przymocowano do diamentu.
— Husayn, skieruj jeden pocisk na stację trzy — powiedział Martinez.
Naksydzi nie mają prawa być zaskoczeni wystrzeleniem pocisku — pomyślał. Siły Chen wyraźnie dały do zrozumienia, że zniszczą wszystko, co do nich strzela — statek, stacja czy pierścień.
Przynajmniej nie jest tak jak z Bai-do, nie muszę spuszczać całego pierścienia, miliardów ton masy, w atmosferę gęsto zaludnionej planety.
Miał nadzieję, że przed ostrzałem Naksydzi ewakuowali ze stacji tysiące cywilów. Miał jednak powody, aby przypuszczać, że tego nie zrobili. Zorientował się, że Naksydzi nigdy nie przygotowywali planu B; gdy plan A się nie sprawdzał, próbowali go wdrożyć od nowa, ale staranniej.
— Milordzie, jest wiadomość od sprzętowca Jukesa — poinformował Roh.
— Tak? — Martinez nie domyślał się, o co artyście może chodzić.
— Prosi o pozwolenie wejścia do pańskiej kwatery, by sprawdzić, czy malowidła nie są uszkodzone.
Martinez stłumił uśmiech. Obrazy oprawione były w zaawansowane inteligentne ramy, które chroniły je podczas przyśpieszania. Jukes nie mógł się jednak powstrzymać, miał swoje wyraźne priorytety: chronić dzieło warte osiemdziesiąt tysięcy zenitów.
— Udzielam pozwolenia.
— Milordzie, znalazłem przyczynę wyłączenia silnika — powiedział Mersenne, gdy pocisk został wystrzelony.
— Mianowicie?
— Zawiodła wysokociśnieniowa pompa powrotna z pierwszego wymiennika ciepła. Spowodowało to ciąg zjawisk, które doprowadziły do całkowitego wyłączenia silnika.
— Zawiodła? — dopytywał się Martinez. — Co pan ma na myśli, mówiąc „zawiodła”?
— Nie potrafię tego stwierdzić z panelu. Ale gdy pompa z jakiegoś powodu zawiodła, zawór w układzie rezerwowym nie otworzył się, a to spowodowało wyłączenie silnika. Komputer nie miał stuprocentowej pewności, że zdoła utrzymać równowagę statku, gdy tylko dwa silniki dają pełne przyśpieszenie ośmiu g, więc wyłączył również pozostałe silniki.
— Jasne. Dziękuję, Mersenne.
To wymaga zbadania — pomyślał. Gdy tylko odwołają alarm, pójdę prosto do sekcji silników i sprawdzę, co się stało.
— Oszustwo w logach! — Martinez wpadł w szał. — Oszukiwaliście w logach, chcąc ukryć fakt, że nie dokonano wymiany części zgodnie z harmonogramem! W efekcie naraziliście statek na niebezpieczeństwo.
Główny sprzętowiec Francis wpatrywała się obojętnie w ścianę nad głową Martineza i nic nie mówiła.
— Przecież wielokrotnie was ostrzegałem. Nie domyślaliście się, co was czeka, gdy przyłapię was na czymś takim?
Gotowała się w nim wściekłość, napędzana strasznym bólem głowy i nadgarstka. Po raz pierwszy w swej karierze zrozumiał, jak to jest, gdy oficer wykorzystuje swój paradny nóż: wyjmuje z pochwy sierpowate ostrze i podrzyna podwładnemu gardło.
Dowody przeciw Francis były wyraźne. Wielka lśniąca pompa turbinowa, która miała za zadanie odbierać chłodziwo z wymiennika i przekazywać je do silnika numer jeden, została przez Francis i jej zespół częściowo zdemontowana. Prosta komora o metalowych ścianach cuchnęła chłodziwem, które zmoczyło buty i mankiety spodni Martineza. Precyzyjnie zbudowana turbina, stanowiąca serce pompy, rozpadła się, kawałki poleciały z prądem i zatkały zawór awaryjny, który miał odciąć dopływ chłodziwa w razie problemów z pompą. Gdy pierwszy zawór został odblokowany, drugi — który miał otwierać układ zapasowy — odmówił otwarcia się, co skutkowało automatycznym wyłączeniem silnika.
Trudno było zrozumieć, jak tak ważna pompa mogła ulec tak katastrofalnej awarii. Pompy i inne kluczowe elementy celowo tak konstruowano, by mogły przetrwać znacznie dłużej niż wskazywał oficjalny okres ich żywotności. Pompa uległa całkowitemu zniszczeniu tylko dlatego, że zaniedbano rutynowych konserwacji.
Ostatnim gwoździem do trumny głównego sprzętowca była niezgodność dwóch liczb: numeru seryjnego pompy i numeru zapisanego w logu 77-12. Według Martineza liczba w logu była czystą fikcją.
— Sprzętowiec drugiej klasy Francis, proponuję, żeby pani załoga pilnie zajęła się wymianą pompy.
Oczy Francis błysnęły i Martinez zobaczył, jak napinają się jej policzki, gdy zacisnęła szczęki na wiadomość o degradacji.
Martinez zwrócił się teraz do Marsdena, który ostrożnie postawił stopy na ciemnej plastikowej kratce, by nie ubrudzić sobie butów chłodziwem.
— Kto jest teraz najstarszym sprzętowcem?
— Sprzętowiec pierwszy Rao. — Marsden nawet nie musiał sprawdzać w swojej bazie danych.
Martinez znów odwrócił się do Francis.
— Rozkażę nowemu szefowi wydziału, by sprawdził wszystkie wpisy w 77-12. Chyba nie są nam potrzebne dalsze tajemnicze awarie.
Francis nic nie odrzekła. W wilgotnym powietrzu jej skóra była mokra i krople potu ściekały jej po obu stronach nosa.
— Ma pani prawo oprotestować degradację, ale na pani miejscu bym tego nie robił. Gdyby dowódca eskadry Chen dowiedziała się o wszystkim, prawdopodobnie by panią udusiła.
Odmaszerował, rozchlapując chłodziwo butami. Jego głowa i nadgarstek pulsowały bólem przy każdym kroku. Marsden szedł za nim, stawiając nogi znacznie ostrożniej.
Potem Martinez zajrzał do komory pocisków. Gulik i Husayn sprawdzali bebechy wyrzutni antyprotonów, która miała awarię podczas ataku Naksydów. Wyjęli z wieżyczki cały mechanizm i wymienili go, a teraz przeprowadzali analizę — rozłożyli poszczególne części na sterylnej płachcie rozpostartej na pokładzie.
Na jego widok Gulik stanął na baczność i uniósł wysoko brodę. Pod pachami miał ciemne plamy, pot spływał mu po twarzy. Ostatnio Martinez widział go tak zdenerwowanego podczas inspekcji kapitana Fletchera, który maszerował wtedy przed zespołem Gulika, a nóż pobrzękiwał mu u pasa.
Zastanawiał się, czy dotarła tu już wiadomość o tym, co spotkało Francis. Podoficerowie połączeni byli nieoficjalną siecią komunikacyjną. Martinez traktował ją ze zrozumiałym szacunkiem, ale nie sądził, by działała aż tak błyskawicznie. Może Gulik zawsze zachowuje się nerwowo w obecności wyższych oficerów?
A może ma nieczyste sumienie?
Wywołał log 77-12 na swój displej mankietowy i w milczeniu sprawdzał numery seryjne. Zgadzały się, czyli Gulik przynajmniej nie oszukiwał w logu.
— Czy wiadomo, co się stało? — spytał.
— Wtryskiwacz elektronów jest zapchany, milordzie — odparł Gulik. — To dość częsta awaria, zwłaszcza w tym modelu.
Ponieważ antyprotony jechały na promieniu elektronowym, który zapobiegał ich rozproszeniu przed trafieniem w cel, wtryskiwacz elektronów był krytycznym elementem układu.
— Przeprowadzę dalsze testy — oznajmił Gulik — ale to chyba sprawa tolerancji. Części są bardzo precyzyjnie wykonane, a tkwią w wieżyczce, narażone na ekstremalne temperatury, promieniowanie kosmiczne i co tam jeszcze. Normalnie wieżyczki są wciągnięte, ale teraz utrzymujemy systemy obrony bezpośredniej w pełnej gotowości i wieżyczki są eksponowane. Krytyczne parametry bardzo łatwo mogą się rozregulować.
Martinez przypomniał sobie, co usłyszał w sterowni.
— Więc to nie było to samo, co przy Harzapid? — spytał.
Gulik drgnął.
— Zdecydowanie nie, milordzie — odpowiedział za niego Husayn.
Martinez wyczuł, że właśnie umyka mu jakaś ważna sprawa, ale nie wiedział, dlaczego jest taka ważna.
— A jak to było przy Harzapid? — spytał.
Na chwilę zapadła cisza, gdy Husayn i Gulik wrócili myślami do wydarzeń z przeszłości. Najwyraźniej nie mieli dobrych wspomnień.
— Fatalnie, milordzie — odparł Husayn — przeważaliśmy liczebnie nad Naksydami pięć do jednego, więc blefując, próbowali wymusić na nas kapitulację. Zajęli dowództwo pierścienia i kazali nam wszystkim ustąpić. Ale dowódca Floty, Kringan, zorganizował grupę do ataku na dowództwo Pierścienia i rozkazał lojalnym eskadrom, by przygotowały walkę z bliska bronią antyprotonową.
— Kiedy statek był w doku, nikt tam nie trzymał antyprotonów; wie pan, jakie są wrażliwe. Wysłano więc porucznika Kosinica z oddziałem, żeby przynieśli butle do antyprotonów. Przynieśli, ale gdy je podłączyliśmy do zasilaczy antymaterii, okazało się, że są puste.
— Puste? — Martinez spojrzał na niego, zdziwiony.
— Naksydzi musieli dostać się do naszej przechowalni i podmienić pełne butle na puste. Na rozkaz dowódcy eskadry Kosinic udał się po butle na „Władczego”, który cumował obok nas, ale nagle zaczęła się strzelanina. Wtedy trafiono w śluzę stacji i Kosinic został ranny.
Na twarzy Husayna pojawił się grymas wściekłości.
— W ciągu kilku minut bliskiej wymiany ognia Czwarta Flota rozpadła się na kawałki. Wszystkie statki Naksydów zostały zniszczone, ale lojaliści też ucierpieli, a niektóre nasze statki zupełnie się rozleciały. Były tysiące zabitych. Ale Naksydzi do nas nie strzelali! Wiedzieli, że „Prześwietny”' jest bezbronny.
Głos mu się załamał. Martinez wyobraził sobie scenę w dowództwie: Fletcher wzywa wzmocnienie ogniowe, którego nie ma. Oficer zbrojmistrz — właśnie Husayn — wali wściekle w konsolę. Kosinic ze zdesperowanym oddziałem pędzą rurą dokującą, pchając wózki z butlami antyprotonu. Wybucha bitwa i wszyscy czekają na ostrzał, który rozedrze ich statek i zabije całą załogę. Potem dociera do nich prawda: Naksydzi cisnęli im w twarz straszną zniewagę; wiedzieli, że „Prześwietny” w żaden sposób nie może dać lojalistom wsparcia, więc go zlekceważyli, nawet do niego nie celując.
To musiała być strasznie frustrująca bezsilność — pomyślał Martinez. Ja podobnie się czułem, przygwożdżony do schodów przez duże przyśpieszenie, gdy mój statek bez kapitana musiał sam walczyć o życie.
— Kapitan Fletcher odczepił statek od pierścienia — kontynuował Husayn — i manewrował tak, jakby szedł do ataku. Mieliśmy nadzieję, że odciągniemy ogień od innych statków, ale Naksydzi nie reagowali. Trafiliśmy ich naszymi laserami, ale w tych okolicznościach lasery nie mogą wyrządzić takich spustoszeń jak antymateria, a oni… — Husayn znów się wykrzywił — mimo to nas nie atakowali. Obserwowaliśmy bitwę z bocznej linii. Kapitan Fletcher wpadł w szał… Nigdy go w takim stanie nie widziałem, nigdy przedtem nie okazywał emocji.
— Gdzie była lady Chen, dowódca eskadry?
— Na planecie, milordzie. Na przyjęciu.
Martinez wyobrażał sobie, że Michi też nie była zadowolona z tego, co się stało z „Prześwietnym”.
— Dlatego byliśmy bardzo szczęśliwi, milordzie, że w końcu spuściliśmy Naksydom lanie przy Protipanu — powiedział Husayn. — Dobrze, że się porachowaliśmy.
— „Prześwietny” dobrze się spisał przy Protipanu — stwierdził Martinez. — Wszyscy bardzo dobrze się spisaliście.
Przeniósł wzrok na Gulika, który nadal stał sztywno, pot ściekał mu po twarzy, a oczy patrzyły w jakąś wewnętrzną grozę.
Nic dziwnego, że o tym nie mówili — pomyślał Martinez. Sądził wcześniej, że „Prześwietny” stoczył ciężką zwycięską bitwę u boku innych lojalistów z Czwartej Floty, a krążownik miał po prostu szczęście, że w wojnie nie ucierpiał. Nie wiedział, że „Prześwietny” i jego załoga w ogóle nie uczestniczyli w walce, z wyjątkiem Kosinica, który wraz z małym oddziałem został zaatakowany poza statkiem.
— Bardzo dobrze — powiedział łagodnie. — Przeprowadzimy serię testowych strzałów i przeglądów, by mieć pewność, że broń nas nie zawiedzie.
— Tak jest, milordzie.
— Zatem do dzieła.
Odchodząc, czuł, jak wielkie oczy Gulika wwiercają mu się w kark; zastanawiał się, na co ten Gulik w zasadzie patrzy.
Następnie zajrzał do izby chorych, gdzie doktor Xi poinformował go o dwudziestu dwóch załogantach ze złamaniami i o dalszych dwudziestu sześciu, którzy mieli zwichnięcia lub doznali wstrząśnienia mózgu. Wszystkie obrażenia powstały w wyniku nagłego dużego przyśpieszenia. Awaria silnika przypuszczalnie zapobiegła większej liczbie rannych i wypadkom śmiertelnym.
Xi obejrzał głowę Martineza. Zapisał mu lek na ból oraz środek zwiotczający mięśnie i kazał zażyć przed snem. Potem prześwietlił jego dłoń i znalazł małe pęknięcie w prawej kości grochowatej nadgarstka. Poklepał go po dłoni i zrobił zastrzyk z szybko leczących hormonów oraz dał Martinezowi iniektor z dawkami szybkoleków.
— Trzy razy dziennie, aż pan wszystko zużyje. Ręka wykuruje się za jakiś tydzień.
Kapitan obszedł szpitalik, porozmawiał ze wszystkimi rannymi, a potem wrócił do swego gabinetu. Tam czekał na niego Jukes i z zadowoleniem oznajmił, że dzieła sztuki bez szkody przetrwały duże przyśpieszenia. Martinez odesłał go. Nadał oficjalną formę degradacji Francis i zamieścił kilka wściekłych opinii w jej aktach osobowych. Następnie zjadł kolację.
Poczekał, do uruchomienia pierwszego silnika i upewnił się, że nowa turbopompa pracuje zgodnie ze specyfikacjami. Wreszcie poprosił Alikhana, by przyniósł mu zwyczajowe kakao na dobranoc.
— Alikhanie, co teraz mówią?
Ordynans z wielką dezaprobatą patrzył na jego buty ubrudzone chłodziwem silnikowym i błotem z komory wymiennika ciepła.
— Francis jest wściekła — powiedział. — Planowała odejść na emeryturę po wojnie, a teraz będzie dostawała znacznie mniejszą.
Martinez trzymał filiżankę z kakao przy nosie i wdychał intensywny słodki zapach.
— Więc jej współczują? — spytał.
Alikhan wyprostował się dumnie i wrzucił brudne buty do torby.
— Pieprzyć ją — rzekł. — Naraziła statek na niebezpieczeństwo. Mógł pan poderżnąć jej gardło i może powinien pan to zrobić. A tak ugodził ją pan w najbardziej bolesne miejsce. U Francis wszystko kręci się wokół pieniędzy.
— Jasne — odparł Martinez, kryjąc uśmiech. — Dziękuję ci, Alikhanie.
Połknął środek zwiotczający i wsunął się pod kołdrę. Popijając kakao, patrzył na obraz przedstawiający kobietę, dziecko i kota.
Dzień po dniu „Prześwietny” coraz bardziej stawał się jego statkiem, a coraz mniej należał do Fletchera, podoficerów czy do Czwartej Floty. Dziś zrobił kolejny istotny krok w tym kierunku.
Jeszcze parę miesięcy, a statek będzie mi pasował jak ulał pomyślał z przyjemnością.
Siły Chen obleciały z dużym przyśpieszeniem słońce układu Arkhan-Dohg i pędem ruszyły do wormholu trzy — kierunek wskazywała im radioaktywna chmura unosząca się w miejscu, gdzie jeszcze niedawno znajdowała się stacja przekaźnikowa. Żaden naksydzki pocisk nie przeszkodził im w drodze.
Na drugim krańcu wormholu trzy była Choiyn, bogata uprzemysłowiona planeta z pięcioma miliardami mieszkańców. Przy pierścieniu cumowały cztery niedokończone okręty średniej wielkości, duże fregaty i lekkie krążowniki — wszystkie odczepiono i zniszczono wraz z kilkoma statkami handlowymi, które nie zdołały w porę opuścić układu.
Choć nie groził im żaden naksydzki atak, dla pewności Michi kazała zlikwidować wszystkie stacje wormholowe, żeby nie przekazywały wrogom danych śledzących.
Czas wypełniały Martinezowi ćwiczenia, inspekcje i drobne sprawy. Rao, następca Francis, skorygował błędy w 77-12; ponowny przegląd nie wykazał żadnych pomyłek.
Kadet Ankley — który po samobójstwie Phillipsa dostał stanowisko p. o. porucznika — stracił panowanie nad sobą, gdy inwentaryzacja w jego oddziale ujawniła bałagan. Ankleya cofnięto więc w szeregi kadetów, a na jego miejsce awansował kadet Quing.
Tę porażkę zrównoważył sukces Chandry. Podczas wirtualnych manewrów siły Chen zostały ostrzelane ze wszystkich stron relatywistycznymi pociskami, a ponadto musiały stawić czoła różnorodnym atakom — wrogowie nacierali z wielu kierunków z bardzo zmiennymi prędkościami. Ku ich zaskoczeniu: naksydzka eskadra zastosowała rozlot, naśladując pomysł taktyczny Martineza; siły Chen stoczyły morderczą bitwę, która skończyła się wzajemną anihilacją. Przez pewien czas Martinezowi towarzyszyło bolesne uczucie upokorzenia, ale w końcu doszedł do wniosku, że jeśli wojna potrwa dłużej, Naksydzi na pewno obiorą jego taktykę lub zastosują jakiś nowy trik i Flota musi być na to przygotowana.
Gdyby tylko mógł coś wymyślić.
Po Choiyn było Kinawo, układ z żółtą gwiazdą głównego ciągu, wokół której krążył niebiesko-biały towarzysz, tak wściekle radioaktywny, że w całym układzie nie było ani jednej żywej istoty, z wyjątkiem załóg dwóch starannie zabezpieczonych stacji wormholowych. Obie stacje szybko zniszczono. Siły Chen przemierzyły Kinawo w sześć dni, po czym weszły do El-Bin — układu z dwiema zamieszkanymi planetami, jedną intensywnie uprzemysłowioną, drugą pokrytą łąkami, na których pasterze wypasali swe stada.
El-Bin miał cztery wormhole. Było to ostatnie miejsce, gdzie należało podjąć decyzję, od której będzie zależał wynik wojny.
W wieczór poprzedzający tranzyt eskadry przez El-Bin Martinez zaprosił lady Michi na kolację. Kazał, by Perry przeszedł samego siebie i przygotował szynkę, kaczkę w sosie własnym, pierożki z nadzieniem serowym, wędzoną wieprzowinę i zioła. Na powitanie zaproponował Michi koktajle, pikle i serowe awanturki. Michi tego wieczoru wydała mu się inna, bardziej atrakcyjna. Przyjrzał się jej uważniej i doszedł do wniosku, że to zmiana uczesania. Włosy nadal sięgały kołnierzyka, a na czoło opadała równo przycięta grzywka, ale całość była bardziej twarzowa.
— Zmieniła pani uczesanie, ale nie wiem dokładnie jak.
Uśmiechnęła się.
— To Buckie. Już nie należy do kapitana Fletchera, więc postanowiłam skorzystać z jego usług.
— Wspaniale się spisał. Wygląda pani bardzo dobrze.
Przygładziła włosy.
— Teraz, kiedy Buckie należy do zwykłego personelu, zobaczy pan na statku wiele atrakcyjnych osób.
— Z góry się cieszę.
Martinez zaproponował Michi honorowe miejsce w kapitańskiej jadalni. Kazał Alikhanowi otworzyć butelkę wina. Wniesiono jedzenie, Narbonne nakładał kolejne potrawy. Michi z podziwem patrzyła na wyjeżdżające z kuchni obfite dania.
— Nie zachowam dobrego wyglądu, jeśli mam to wszystko zjeść.
— Byłbym zaniepokojony, gdyby pani wszystko zjadła, ale mogę kazać Perry'emu zapakować to, co zostanie. Na pewno chętnie zdobędzie kilka punktów przewagi nad pani kucharzem.
— Nie chciałabym, żeby mój kucharz popadł w zły nastrój i postanowił mnie otruć. W każdym razie dziękuję.
Przy kawie i smażonych lodach zaczęli omawiać poranne ćwiczenia, podczas których Chandra napuściła z dwóch stron na wirtualne siły Chen eskadry Naksydów.
— Prasad okazuje się przydatna — stwierdziła Michi. — Całkowicie zmieniłam o niej zdanie.
— Tak?
— Nim przyjęłam ją do sztabu, sądziłam, że jej nie lubię. Teraz, gdy mam okazję z nią bliżej współpracować, uświadomiłam sobie, że nie lubię jej buńczuczności. — Michi zmarszczyła czoło, aż jej brwi się zetknęły. — Jest ambitna, pozbawiona skrupułów, nietaktowna i źle wychowana. Ale jest cholernie dobra. Nie mogę się jej pozbyć.
Martinez nie kwestionował tej oceny. Był zadowolony, że oddał Chandrę swojej zwierzchniczce, ale okazanie tego byłoby nietaktem.
— Współczuję, że jest taka krnąbrna.
— Ciekawe, co Kosinic w niej widział — powiedziała cicho Michi.
Martinez utkwił w niej wzrok.
— Kosinic i Chandra byli…?
— Tak. To się zaczęło ponad rok temu, gdy Kosinic wszedł do mojego sztabu, a Prasad pracowała w pierścieniu Harzapid. Nie wiem, czy ich związek jeszcze trwał później, gdy Kosinic został ranny, ponieważ wtedy Prasad znalazła się na statku i nawiązała znajomość z kapitanem. — Michi skrzywiła się. — Myślę, że Kosinic nie miał dostatecznej siły charakteru, by się jej oprzeć.
Martinez udawał, że bardzo go teraz fascynuje filiżanka kawy. Czy Chandra zabija wszystkich swoich byłych kochanków? — pomyślał. Czy wystarczy mu jeden strażnik podczas nocnej wachty?
— To ciekawe — powiedział.
Michi uniosła brwi.
— Tak pan myśli? Według mnie to brudne.
— Nie ma powodu, żeby nie było i takie, i takie. — Zaskakująca wiadomość o Chandrze i Kosinicu krążyła w jego umyśle, ale po chwili zaczął analizować reakcję Michi. Czyżby durzyła się w swoim młodym protegowanym? Odrzucił jednak te podejrzenia.
Spojrzał na Michi.
— Milady, mam pewne pomysły dotyczące taktyki. Delikatny uśmiech zagościł na jej ustach.
— Tak? A więc ta kolacja ma nie tylko towarzyski charakter?
— Postanowiłem zorganizować miły wieczór w zamian za możliwość przedstawienia swoich pomysłów, a w zasadzie jednego pomysłu.
— Dzięki pierożkom jestem wspaniałomyślna. Proszę mówić. Martinez powoli popijał kawę, delektując się jej gorzkim smakiem po słodkim deserze. Ostrożnie odstawił filiżankę na spodek.
— Chciałbym przedstawić argumenty za atakiem na Naxas.
— Zastanawiałam się — powiedziała z uśmiechem — kiedy zaproponuje pan atak na stolicę wroga. Sama się ze sobą o to zakładałam.
— Naksydzi mają pięćdziesiąt okrętów. Wiemy, że czterdzieści trzy uczestniczyły w podboju Zanshaa. Zostaje siedem, przy Magarii i Naxas. Na początku wojny przy Naxas była mała eskadra pięciu statków, i mogę się założyć, że nadal tam jest i że nie została wzmocniona.
— Siły Chen to siedem statków, choć „Niebiański” został uszkodzony przy Protipanu i nie jest w pełni sprawny. Nasze magazyny są o jedną trzecią uszczuplone, ale mamy nową taktykę, silne morale i tradycję zwycięstwa. Jeden atak na Naxas przytłoczy ich i to może być zwycięskie uderzenie.
Michi westchnęła.
— Nie ma pan pojęcia, jak to kusząco brzmi. — Położyła przed sobą na stole dłonie z rozpostartymi palcami. — Ale nie wiemy, czy wrogi rząd jest nadal na Naxas. Równie dobrze mogą być w drodze na Zanshaa.
— Istnieje takie ryzyko — przyznał Martinez.
— Ponadto to nie jest tak, że Naksydzi zupełnie nie wiedzą, gdzie jesteśmy. Mogli wysłać wsparcie na Naxas. Nawet jeśli dotrzemy tam pierwsi i pokonamy te pięć statków, mogą przybyć jakieś siły ratunkowe i będziemy zmuszeni do stoczenia następnej bitwy, a tymczasem nasze magazyny będą opustoszałe po poprzedniej walce.
— Zgoda.
— Oczywiście mogli też ukończyć budowę niektórych statków i wysłać je na Naxas. A nam może nie dopisać szczęście. Co więcej, moje rozkazy wyraźnie mówią, żeby nie lecieć na Naxas.
— To prawda. — Martinez skinął głową. Spojrzała spod grzywki prosto w jego oczy.
— Nie znajduje pan odpowiedzi na te zastrzeżenia?
Martinez czuł, jak w jego przeponie narasta westchnienie, ale je stłumił.
— Nie, milady. — Już wcześniej sam rozważał te wszystkie wątpliwości, które były przecież zasadne.
Michi wydawała się rozczarowana.
— Miałam nadzieję, że pan znajdzie. Od pewnego czasu ja także myślałam o Naxas.
Martinez szukał odpowiednich słów.
— Nie mam żadnych logicznych argumentów — przyznał — tylko wrażenie, że powinniśmy tam ruszyć. Wydaje mi się, że bez większego ryzyka zdołamy zlikwidować ich pięć okrętów. A potem, gdyby Naksydzi się nie poddali, możemy stamtąd odlecieć w drogę powrotną.
Michi znów spojrzała na swoje dłonie.
— Nie. Jest zbyt wiele niewiadomych. Dotychczas nasz rajd był bardzo udany. Jeśli nie powiedzie nam się przy Naxas, nie tylko damy Naksydom zwycięstwo — a nasi i tak w żaden sposób nie mogą się dowiedzieć, co się z nami dzieje — ale również zmienimy plan strategiczny Floty. — Spojrzała na niego ciemnymi oczami, w których widać było rozbawienie. — A ponieważ pan jest niedocenionym autorem strategicznego planu Floty, zakładam, że chciałby go pan utrzymać.
— Tak, milady. — Martinez poczuł skurcz w klatce piersiowej, gdy te rozważania doprowadziły go do nieuniknionych wniosków. — W takim razie — powiedział — czuję się zobowiązany do przedstawienia swojej propozycji: trzeba zrobić Naksydom to, co oni usiłowali zrobić siłom Chen. Przyśpieszyć niektóre pociski do prędkości relatywistycznej i użyć ich do zbombardowania Naxas. Moglibyśmy spuścić im na głowy pierścień.
Michi znów pokręciła głową.
— To by nie zakończyło wojny. To by tylko zaostrzyło sytuację. Naksydzi uważaliby, że powinni zastosować tę samą taktykę, a ja nie chcę, żeby pierścienie wokół Harzapid, Zarafan i Felarusa spadły na planety.
Martinez czuł, jak jego oddech powoli się wyrównuje.
— Przyjmuję to z ulgą. Uważam, że należało wspomnieć o tej możliwości, ale sercem bym jej nie wspierał.
— Właśnie. — Michi upiła kawy. — Gdybym miała zniszczyć w ten sposób naszą cywilizację, wolałabym, żeby to się stało na bezpośredni rozkaz zwierzchnika, a nie w wskutek mojej własnej inicjatywy.
Martinez uśmiechnął się. Czy Michi chętnie wypełniłaby taki rozkaz? — zastanawiał się. W wielu sprawach wykazywała dużą bezwzględność.
Czuł się nieswojo z tą myślą, ale jego umysł rozwijał dalsze koncepty.
— Jeśli nie lecimy do ojczyzny Naksydów, sądzę, że powinniśmy zrobić wszystko, by ich przekonać, że lecimy właśnie do Naxas.
— Ma pan jakiś pomysł, jak przypuszczam.
— W El-Bin są cztery wormhole. Wejdziemy do układu przez wormhol jeden. Jeśli opuścimy go przez wormhol dwa, znajdziemy się na prostej drodze na Naxas, a wormhol trzy zaprowadzi nas w końcu na Seizho przez Felarus. To bardzo długa droga. W istocie użyjemy wormholu cztery, a to zapoczątkuje pętlę, którą wrócimy do Floty Macierzystej.
— Naszym obecnym kursem lecimy prawie prosto od wormholu jeden do wormholu cztery. Troszkę pokluczymy, żeby uniknąć ewentualnych pocisków. Jeśli zamiast tego wykonamy pętlę wokół słońca El-Bin, wróg będzie sądził, że chcemy procować do wormholu dwa i do Naxas. I jeśli rzeczywiście wyślą wsparcie dla swojej macierzystej planety, będą tam lecieć z największym przyśpieszeniem, podczas gdy Naxas nic już nie będzie grozić.
— Zmylić ich jeszcze przez kilka dni — powiedziała cicho Michi. — Tak, przystaję na to.
Potem rozmowa zeszła na drobiazgi. Wreszcie Michi zaczęła ziewać, wstała i podziękowała za kolację. Odprowadził ją do drzwi. Tu go zaskoczyła: otoczyła go w pasie ręką, złożyła głowę na jego ramieniu i wyszeptała:
— Gdyby nie był pan mężem mojej bratanicy i gdyby nie to, że ją bardzo lubię, zrobiłabym teraz z pana cudzołożnika.
Martinez z trudem się powstrzymał, żeby nie otworzyć ust ze zdziwienia.
— Jestem pewien, że byłoby to zachwycające — powiedział wreszcie — ale w imieniu Terzy dziękuję pani.
Uśmiechnęła się do niego spod uniesionych brwi i wyszła. Martinez poczekał, aż drzwi się zamkną, a potem ciężko usiadł na najbliższym krześle.
Wszyscy jesteśmy już za długo na tym statku — pomyślał.
Siły Chen kontynuowały podróż. Weszły do układu El-Bin i wykonały zmyłkowe pracowanie wokół gwiazdy. Wszyscy załoganci, przypięci do foteli, byli nieprzytomni podczas hamowania przy dziesięciu g. Nie od razu było jasne, czy ten manewr zmylił dowództwo Naksydów i czy przekierowali swoje statki. Dopiero w Anicha, dwa układy dalej, siły Chen natknęły się na chmarę uciekających w popłochu statków handlowych. Okazało się, że Naksydzi usuwali swoje statki handlowe z rejonu, gdzie miała się rozegrać ostateczna bitwa przy Naxas.
Siły Chen zniszczyły 131 statków, a kolejne — w następnym układzie, dokąd niektórym udało się uciec.
Wielka rzeź statków przy Anicha była czymś wyjątkowym. Na „Prześwietnym” panowała na ogół rutyna: inspekcje, ćwiczenia, musztry. Oficerowie zapraszali się wzajemnie na kolacje, ale za ich wesołością czaiło się jakieś znużenie. Wszyscy rozumieli, że już zbyt długo są na statku.
Martinez stwierdził, że teraz logi 77-12 są bardzo wiarygodne. Korzystając z nich, wiedział wszystko o statku, a ponieważ „Prześwietny” bardzo dobrze spisywał się na manewrach eskadry, coraz rzadziej przeprowadzał kontrole i miał nadzieję, że załoga jest mu za to wdzięczna. Czasami porzucał galową sztywność, przybywał na inspekcję w wojskowym kombinezonie i czołgał się w kanałach kablowych czy tunelach technicznych, czyli tam, gdzie Fletcher nigdy nie zaglądał z obawy, że pobrudzi sobie srebrne lampasy.
Fletcher doprowadził wszystko do wysokiego połysku, ale w istocie statku nie znał. Mimo częstych inspekcji ledwie się domyślał, jaki jest rzeczywisty stan instalacji i urządzeń. Patrzył tylko na powierzchnię i nigdy nie wiedział, jakie defekty mogą się kryć pod grubą warstwą lakieru.
Martinez poznawał statek na wylot. Kontrolował wszystkie pompy, wyrzutnie, kable. Zmierzał do tego, by „Prześwietny stał się jego statkiem.
Ciężko pracował. Ręka mu się goiła. Niekiedy budził się, czując na poduszce widmowy zapach Caroline Suli.
Od czasu do czasu konferował z Jukesem na temat nowego wystroju „Prześwietnego”. Zaczynał przyzwyczajać się do myśli, że statek będzie jego osobistym krzykliwym sztandarem, zupełnie odmiennym od koncepcji Fletchera.
Tymczasem Jukes malował jego portret. Chciał stworzyć wizerunek elektroniczny, a potem go wydrukować, ale Martinez zamówił prawdziwy obraz — farba na płótnie — i Jukes łaskawie się zgodził. Ustawił sztalugi w gabinecie kapitana i tam pracował, najchętniej w późnych godzinach.
Portret, romantyczny i wzniosły, ukazywał Martineza w galowym mundurze z Globem w dłoni i ze wzrokiem skierowanym ponad prawym ramieniem widza. Druga dłoń spoczywała na blacie stołu obok modelu „Korony”. Z tyłu za Martinezem widniało malowidło, na którym „Prześwietny” śmigał w bitwie. Jukes uważał, że obraz w obrazie to sprytny trik. Martinez nie rozumiał dokładnie dlaczego, ale nie podważał kompetencji profesjonalisty.
Trochę dyskutowali o tym, czy „Prześwietny” powinien być ukazany w swej obecnej postaci, z abstrakcyjnymi różowo-biało-zielonymi wzorami, czy w śmiałych barwach planowanych po wojnie.
Martinez wahał się, ale w końcu kazał zostawić aktualne kolory. Jeśli zdobędzie w tej wojnie uznanie, dokona tego na „Prześwietnym” w obecnym wystroju, i to właśnie chciał upamiętnić.
Ponadto dlaczego mam się ograniczać do jednego portretu? — pomyślał. „Prześwietnego” w nowej szacie może uwiecznić innym razem.
Podczas musztry i inspekcji zauważył, że załoganci wyglądają bardziej atrakcyjnie. Kazakov przyszła kiedyś na obiad z włosami rozpuszczonymi, a nie jak zwykle związanymi w kok z tyłu głowy, i Martinez był zaskoczony, że jest tak przystojna.
Buckie dokonywał więc magicznych zmian jako stylista i wizażysta. Nawet u elektryka Strode'a fryzura jak spod garnka była teraz kształtniejsza. Martinez wezwał Buckle'a do swojejkabiny i kazał się ostrzyc. Musiał przyznać, że potem wyglądał lepiej.
Kazał Jukesowi przemalować portret i przedstawić go w korzystniejszej fryzurze.
Wśród załogi pojawiły się pewne problemy z dyscypliną, bójki i przypadki pijaństwa. Ludzie mieli niewiele do roboty. Wystarczyło ze trzydzieści osób, by przeprowadzić statek z jednego miejsca do drugiego, i trzydziestka zbrojmistrzów na czas walki. Reszta załogi stanowiła rezerwę na wypadek, gdyby w bitwie były ofiary, albo spełniała rolę służących. Przede wszystkim jednak wykorzystywano ich do usuwania awarii. W nagłych wypadkach setki fachowych rąk musiały utrzymać statek na chodzie. W pozostałym czasie oficerowie wyszukiwali załodze rozmaite zajęcia: sprzątanie, polerowanie, uczestnictwo w różnych rytuałach i ceremoniach, wielokrotne powtarzanie zabiegów konserwacyjnych.
Zarówno oficerowie, jak i załoganci byli coraz bardziej tym wszystkim znużeni.
Jednak pod tym znużeniem Martinez wyczuwał optymizm. Siły Chen wracały do Floty Macierzystej, a gdy się z nią połączą, ruszą na wroga w Zanshaa i odzyskają stolicę. Nastąpi wtedy koniec wojny, a wraz z nim koniec monotonnego życia.
Ludzie woleli nawet niebezpieczeństwo spotkania z bezwzględnym wrogiem, niż rutynę i wieczne powtarzanie tych samych czynności.
Pewnej nocy Martinez popijał kakao, jak zwykle patrząc na matkę, kota i dziecko w czerwonej piżamie. Pomyślał, że ta Święta Rodzina — kimkolwiek byli — miała dość łatwe życie. Mieli swój kominek, łóżka, wygodną mieszczańską odzież, dobrze odżywione i ubrane dziecko, wystarczało im jedzenia, mogli nawet podzielić się z kotem.
Nic nie wskazywało na to, że muszą się obawiać nieznanych zabójców, przyczajonych za zdobnymi malowanymi ramami, nagłego ataku relatywistycznych pocisków antymaterii czy tego, że sporządzone przez innych raporty są nierzetelne.
Zaczynał tym namalowanym ludziom zazdrościć ich życia. Byli prości, święci, beztroscy.
Mieli wszystkie cechy, których nie miał kapitan.