Martinez przerzucił displej taktyczny na ścianę wideo, ale prawie wcale nie zwracał na niego uwagi. Nie mógł usiedzieć w miejscu: spacerował, prowadząc wyimaginowane rozmowy ze statkowymi oficerami.
Gdy Alikhan wszedł z kolacją, Martinez spytał go gorączkowo:
— Co się dzieje? Co ludzie mówią?
Alikhan niespiesznie postawił przed Martinezem talerz z pokrywą i rozłożył serwetki i sztućce. Potem wyprostował się i spytał:
— Milordzie, czy mógłbym zamknąć drzwi?
— Tak — odparł krótko Martinez. Starał się nie krzyczeć. Ordynans zamknął cicho drzwi.
— Lady Michi kazała doktorowi Xi złożyć raport. Złożył. Potem poprosiła kapitana Fletchera i on też sporządził raport.
— Czy wiadomo, co powiedział?
— Nie, milordzie.
Martinez zgrzytnął zębami. Bardzo chciał wiedzieć, co Fletcher powiedział dowódcy eskadry.
— Jak to przyjęli podoficerowie?
— Zbierają się w grupki, cicho rozmawiają.
— Co mówią?
Alikhan wyprostował się z godnością.
— Milordzie, niewiele do mnie mówią. Jestem tu nowy. Rozmawiają tylko z ludźmi, doktórych mają zaufanie.
Martinez zabębnił palcami po udzie. Tymczasem Alikhan spokojnie podniósł pokrywę: na talerzu leżał uwodniony filet polany wymyślnym sosem z repertuaru Perry'ego.
— Uważają kapitana za szaleńca? — spytał po chwili Martinez.
Alikhan zastanawiał się przez chwilę.
— Nie rozumieją kapitana, milordzie. Nigdy go nie rozumieli. Ale szaleństwo? Nie wiem, co by powiedział doktor, ale nie wydaje mi się, żeby przypadek kapitana pasował do definicji szaleństwa rozpoznawalnego przez podoficera.
— Właśnie — rzekł Martinez. Odpowiedź przygnębiła go. — Dziękuję, Alikhanie.
Ordynans wyszedł. Po kilku chwilach Martinez spojrzał na swój talerz i zobaczył, że jedzenie znikło. Widocznie zjadł wszystko, choć nie pamiętał, żeby jadł.
Zastanawiał się, czy nie zaprosić poruczników na nieformalne spotkanie na „Żonkilu”. Albo pierwszą porucznik Kazakow na kolację, aby omówić plany na wszelki wypadek.
Nie, to mogłoby zwrócić uwagę Fletchera na poruczników. Dzięki swej pozycji w sztabie Michi Chen, Martinez był jedną z nielicznych osób na statku, których Fletcher nie mógł legalnie zabić. Porucznicy nie mieli takiego szczęścia. Gdyby Fletcher nabrał podejrzeń, że Kazakow spiskuje z Martinezem, mogłaby znaleźć się w niebezpieczeństwie.
Wypił łyk wody — była bez smaku po podróży przez recyklery. Potem wezwał Alikhana, by sprzątnął stół. Gdy ordynans wychodził, odezwał się komunikator mankietowy Martineza.
— Martinez — zgłosił się. Serce mu podskoczyło, gdy zobaczył na displeju twarz dowódcy eskadry.
Michi wezwie mnie na naradę i we dwoje zastanowimy się, co zrobić z Fletcherem — pomyślał.
— Lordzie kapitanie, byłabym zobowiązana, gdybyś zorganizował manewry eskadry… raczej eksperyment… za trzy dni, gdy przelecimy za Termaine.
Martinez stłumił zdziwienie.
— Tak, milady. Czy to ma być jakiś szczególny eksperyment?
— Nie, tylko niech potrwa co najmniej jedną wachtę. Eskadra nie powinna zardzewieć.
— Tak jest, milady — odparł; przez chwilę miał nadzieję, że Michi poruszy sprawę zabójstwa, ale nic nie powiedziała, więc dodał: — Czy ma pani jakieś inne prośby, milady?
— Nie, milordzie. Dziękuję. Koniec transmisji.
Martinez jeszcze przez chwilę patrzył na pomarańczowy znak końca przekazu, potem oczyścił displej.
Ostatnie manewry odbyły się przed Bai-do, więc rzeczywiście nadszedł czas, by odświeżyć sprawność eskadry. Statki zostaną połączone laserami komunikacyjnymi w środowisku wirtualnym i rozegrają walkę z wrogiem albo rozdzielą się na dwie dywizje i stoczą bitwę między sobą.
Tradycyjne manewry Floty miały bardzo szczegółowy scenariusz, wynik był znany wcześniej, a załogi oceniano według kryterium wykonania przydzielonego im zadania. Michi żądała „eksperymentu”. Ten typ manewrów Martinez opracował wraz z dowódcą eskadry Do-faqiem po bitwie przy Hone-bar. W eksperymencie nie znano zawczasu wyniku bitwy, kapitanowie mogli improwizować i wypróbowywać nową taktykę.
W obecnych okolicznościach najważniejsze było jednak to, że podczas manewrów Fletcher nie przeprowadzi inspekcji i nie będzie go kusiło, by zabić któregoś z podwładnych.
Nie będzie też mógł przeprowadzić inspekcji za dwa dni, gdy eskadra będzie przelatywać w pobliżu Termaine. Wszyscy będą wtedy na stanowiskach bojowych przez dziesięć do dwunastu godzin i będą obserwować, czy Termaine spróbuje stawić opór.
Zostawał zatem tylko następny dzień, by kapitan mógł — jeśli tylko będzie chciał — przeprowadzić kontrolę. Martinez zastanawiał się, dlaczego Michi nie zarządziła manewrów na ten dzień.
Może testuje Fletchera, pomyślał. Po śmierci kolejnego podoficera będzie już wiedziała, jakie podjąć kroki.
Patrzył na uskrzydlone dzieci namalowane na ścianach gabinetu i zastanawiał się, jaki umysł musi mieć człowiek, który potrafił zamówić takie dzieło, a jednocześnie planować z zimną krwią morderstwo.
Ponieważ musiał zaplanować eksperyment, rzucił się do pracy. Kilkakrotnie zmieniał ustawienie jednostek i obsesyjnie modyfikował najdrobniejsze szczegóły. Dzięki temu nie myślał o Fletcherze, nie widział osuwającego się na ziemię Thuca i krwi bryzgającej mu wachlarzem z jego gardła.
Na noc włożył wirtualny nagłownik i rzutował do swego mózgu widok przestrzeni na zewnątrz „Prześwietnego”. Miał nadzieję, że w ten sposób jego uśpiony umysł osiągnie spokój, niemożliwy w ciągu dnia. Wydawało się to skuteczne aż do chwili, gdy Martinez obudził się z bijącym sercem, a w jego umyśle czarna pustka kosmosu przybrała barwę krwi.
Zjadł śniadanie, nawet nie widząc, co było na talerzu. Bał się, że usłyszy miarowy stukot obcasów: Fletchera, Marsdena i Mersenne, maszerujących pod jego drzwi, by wezwać go na kolejną inspekcję.
Spodziewał się tych dźwięków, a mimo to kiedy je usłyszał, niemal stracił głowę. Stał prawie na baczność, gdy Fletcher pojawił się w drzwiach. Kapitan miał na sobie mundur galowy, białe rękawiczki i nóż w zakrzywionej błyszczącej pochwie.
— Kapitanie Martinez, byłbym zobowiązany, gdyby pan z nami poszedł.
Zimne przerażenie oblepiło Martineza jak przesiąknięty deszczem płaszcz.
— Tak jest, milordzie — odparł.
Szedł ku drzwiom niemal beztrosko, wiedząc, że od tej chwili wszystko jest przesądzone, że z woli losu będzie świadkiem następnej niezrozumiałej tragedii, której nie będzie mógł zapobiec, i że za godzinę lub dwie znów złoży raport Michi Chen, a tymczasem gdzieś na statku załoganci będą skrobać krew z pokładu.
Znów kapitan wybrał go na świadka. Martinez wolałby, żeby Fletcher wziął ze sobą aparat fotograficzny.
Fletcherowi znów towarzyszyły dwie osoby: Marsden, sekretarz, oraz lord Ahmad Husayn, oficer zbrojeniowiec. Było to dla Martineza wskazówką, dokąd idą, dlatego nie był zdziwiony, gdy dwie wręgi dalej skręcili, zmierzając przez śluzę do baterii pocisków numer trzy.
Gulik, główny zbrojeniowiec, niski, o szczurzej twarzy, stał na baczność wraz ze swoją załogą. Fletcher i tu przeprowadził szczegółową inspekcję; sprawdzał nie tylko wyrzutnie i ładownice, lecz również system wind, którymi przemieszczała się załoga i wielkie pająkowate roboty używane do napraw podczas dużych przyśpieszeń, gdy załoganci wpięci w fotele akceleracyjne ledwie oddychali, a już na pewno nie mogli się poruszać. Skontrolował zasobniki hydrauliczne robotów, oglądał osłonięty przed promieniowaniem schron, gdzie zbrojeniowcy chowali się podczas bitwy, a potem kazał wysunąć z wyrzutni dwa pociski. Pociski były pomalowane w taki sam zielono-różowo-biały wzór jak kadłub statku i nie przypominały broni ofensywnej, lecz raczej dziwne obiekty sztuki zamówione przez ekscentrycznego mecenasa lub kolorowe cukierki dla dzieci jakiegoś giganta. Kapitan przetarł je palcami w białej rękawiczce — wymagał, żeby pociski w rurach były równie czyste, jak stół w jadalni. Potem kazał z powrotem ustawić pociski i spytał Gulika, kiedy ostatnio dokonano przeglądu ładownic.
W końcu Fletcher przeprowadził inspekcję samych zbrojeniowców. Nienagannie ubrani, ustawili się w szeregu według rangi, podoficerowie na końcu.
Martinez czuł, że odbiera zmysłami całą baterię, wszystkie kable, wszystkie przełączniki. Jego hiperświadomość ogarniała wszystko, co było w tej zamkniętej przestrzeni: zapach oliwy na linach wind, nerwowość, z jaką Husayn wyginał dłonie, warstwę potu na górnej wardze starszego zbrojmistrza Gulika.
Gulik stał na baczność na końcu szeregu. Fletcher lustrował załogantów z zimną powolnością, wprawnym wzrokiem wyławiając to wystrzępiony szew kombinezonu, a to klucz włożony w kieszonkę do góry nogami, a to znów metkę z pralni wystającą z kołnierzyka koszuli.
Nerwy Martineza przełączyły się z żaru na chłód. Fletcher zatrzymał się przed Gulikiem i głęboko osadzonymi niebieskimi oczyma patrzył na niego długo i przenikliwie.
— Bardzo dobrze, Gulik. Trzymasz poziom.
Potem Fletcher — nie do wiary! — odwrócił się i odszedł. Jego energiczne kroki rozbrzmiewały na pokładzie, nóż pobrzękiwał cicho na łańcuszku. Martinezowi kręciło się w głowie. Oszołomiony, ruszył z grupą kapitana.
Przekraczając śluzę, zobaczył kątem oka, jak Gulik oddycha z ulgą.
Fletcher poprowadził grupę dwie zejściówki w górę. Teraz odwrócił się do Martineza.
— Dziękuję, kapitanie — powiedział. W kącikach ust błąkał mu się uśmieszek wyższości. — Wdzięczny jestem, że zaspokaja pan moje fantazje.
— Tak jest, milordzie — odparł Martinez, bo słowa „cała przyjemność po mojej stronie” nie oddawałyby tego, co chciał wyrazić.
Martinez wrócił do swego gabinetu, usiadł przy biurku i zaczął rozmyślać o tym, co właśnie widział. Kapitan zaprosił go na świadka inspekcji, podczas której nic szczególnego się nie wydarzyło.
Fletcher co rok przeprowadza kilkadziesiąt kontroli, ale zabił tylko jednego podoficera. Czy to bardzo ekscentryczne?
Mniej więcej godzinę później porucznik Coen, rudy oficer-sygnalista ze sztabu Michi przyniósł mu zaproszenie na obiad do dowódcy eskadry. Martinez przybył na obiad i przy zupie z zimnego zielonego melona poinformował Michi, że podczas porannej inspekcji nic niezwykłego się nie wydarzyło.
Michi nie skomentowała tego, zapytała natomiast o eksperyment. Martinez naszkicował jej swoje propozycje, ale wyczuł głęboką frustrację.
Co zamierzasz zrobić? — chciał zapytać. Ale Michi mówiła tylko o manewrach i przelocie obok Termaine dzień później.
Pod koniec posiłku Martinez był już kompletnie zdezorientowany.
W nocy obudził się i poczuł, że się unosi. Spojrzał na bursztynowe cyfry na chronometrze, świecące w rogu displeju ściennego. Okazało się, że nadszedł czas na reorientację kursu wokół jednego z gazowych gigantów układu Termaine. To ostatnie pracowanie miało skierować siły Chen w pobliże opanowanej przez wroga planety.
Martinez liczył upływające sekundy; nagle silniki włączyły się i materac wzniósł się na spotkanie jego ciała.
Dwie godziny później Alikhan zbudził go na śniadanie. Podał kawę, solonego karpieńca i świeżą brioszkę z repertuaru Perry'ego. Potem, przed wędrówką na mostek oficera flagowego, ordynans pomógł mu włożyć skafander próżniowy. Wszyscy na statku wiedzieli, o której godzinie i na które stanowiska bojowe zostaną wezwani, więc załoganci albo już wpychali się w skafandry próżniowe, albo wkrótce to uczynią.
Skafander sprawdził swoje systemy i podał wyniki na displej mankietowy: wszystko działało poprawnie. Martinez wypił ostatni łyk kawy, wziął od Alikhana hełm i odprawił go do jego własnej kwatery, gdzie ordynans też miał włożyć skafander przy pomocy któregoś ze zbrojeniowców.
Potem, poczłapał niezgrabnie korytarzem i zszedł dwa pokłady w dół, na mostek oficera flagowego. Michi już tam była, a wraz z nią adiutanci Li i Coen. Martinez widział jej plecy; miała zdjęty hełm, a włosy schowane pod czepkiem, który zawierał słuchawki i rzutniki siatki wirtualnej. Nie zapięty pasek podbródkowy zwisał jej na ramieniu. Przechyliła głowę na bok, przyciskając dłoń do ucha, jakby chciała lepiej słyszeć.
Choć była w nieporęcznym skafandrze, Martinez wywnioskował z jej postawy, że jest spięta.
— Gotowość! — powiedziała, odwracając się do niego. Jej twarz wyrażała wściekłość.
Martinez stanął na baczność.
— Milady.
— Natychmiast przejmie pan dowodzenie „Prześwietnym”. Coś się stało z kapitanem Fletcherem.
— Czy… — Martinez chciał zapytać, czy „dostał szału i lata z kuchennym nożem?”, ale nie wiedział, jak taktownie sformułować pytanie.
Michi odpowiedziała sucho krótkimi, urywanymi słowami.
— Raportują, że nie żyje. Niech pan idzie do sterowni i obejmie dowództwo, nim wszystko pójdzie w diabły.