TRZY

Laredo jest za daleko — stwierdził dowódca Floty, Tork. Jego melodyjny głos przypominał dzwoneczki wietrzne i oddzielenie treści od melodii wymagało pewnego wysiłku. — Wiadomość do Chijmo i z powrotem będzie szła osiem dni w każdą stronę, a dziesięć dni do Zanshaa. Jesteśmy Zarządem Floty i musimy pozostawać w pobliżu niej.

Lord Chen nie chciał dołączyć do konwokacji zmykającej na Laredo, na macierzystą planetę pyszałkowatej rodziny swego zięcia. Nie chciał korzystać z gościnności lorda Martineza i codziennie widzieć swej córki Terzy w otoczeniu tych parweniuszy, którym ją sprzedał.

Z drugiej strony nie zachwycała go propozycja lorda Torka, choćby dlatego, że musiałby cały czas znosić jego towarzystwo.

Ośmioosobowy Zarząd Floty podróżował „Galaktycznym” — wspaniałym jachtem pasażerskim przeznaczonym do przewożenia dygnitarzy między układami planetarnymi. Choć statek był obszerny, teraz leciało nim mnóstwo pasażerów ewakuowanych z Zanshaa: spory personel sekretariatu, obsługa łączności, korpus wywiadu i wydziału dochodzeniowego, urzędnicy Ministerstwa Prawa i Zwierzchnictwa, służba członków Zarządu … Lordowi Chenowi trudno było uniknąć obecności tych wszystkich osób.

Pełniąc swą powinność, utknął na tym statku i wcale go to nie bawiło. Tork wymagał, by członkowie Zarządu przestrzegali zasad, które ustalili dla wszystkich innych, lord Chen mógł więc zabrać tylko jednego służącego i żadnego członka rodziny.

Zresztą lady Chen i tak by się nie zgodziła pojechać na Laredo; ostro sprzeciwiała się małżeństwu swej jedynej córki, jedynej spadkobierczyni, z jakimś Martinezem. Teraz wyłączną rozrywką lorda Chena było komunikowanie się z córką Terzą, która na jachcie Martineza „Ensenada” wyprzedzała „Galaktycznego” o kilka dni.

— Co masz na myśli, milordzie? — spytał Torka.

Wraz z podmuchem powietrza napłynął zapach gnijącego ciała lorda Torka. Lord Chen dyskretnie powąchał nadgarstek, skropiony zapobiegliwie wodą kolońską. Zarząd zebrał się przy długim stole w pomieszczeniu, które zaprojektowano jako kajutę gościnną dla ważnych dygnitarzy Floty. Mozaiki na ścianach przedstawiające statki kosmiczne śmigające przez wormhole rozjaśniały pokój, jednak teraz długi stół zagracał pomieszczenie i wydawało się ono małe.

Daimong zwrócił na Chena swoje okrągłe czarne oczy w czarnych otoczkach.

— Skręcimy na Chijimo i pozostaniemy z Flotą Macierzystą do czasu, aż nadejdzie okazja odbicia Zanshaa.

Lord Eino Kangas, dowodzący Flotą Macierzystą, nie będzie zadowolony z tego, że jego zwierzchnicy zawisną mu nad głową, pomyślał lord Chen.

— Milordzie, czy nie powinniśmy pozostać z konwokacją? — spytała lady Seekin. — Nasza wiedza może okazać się niezbędna, tak jak i nasze głosy.

Lady Seekin, Torminelka, była cywilnym członkiem Zarządu i równocześnie konwokatką. Niezbyt znała się na sprawach Floty, ale świetnie pojmowała swój interes polityczny.

— Już przeprowadzono zasadnicze głosowania — stwierdził Tork. — Ustalono strategię, rozdzielono zadania. Nasz obowiązek to zapewnić wdrożenie właściwej polityki oraz zagwarantować, by nie popełniono błędów w rozmieszczeniu Floty i doktrynie taktycznej.

Kangas powita to z radością pomyślał Chen.

— Przyznam, że mam zastrzeżenia — powiedział. — Czy nie lepiej się przysłużymy jako stronnicy lorda Eino w konwokacji? Niewielu lordów konwokatów ma nasze doświadczenie w…

— Najlepiej się przysłużymy, niszcząc rebeliantów i przywracając Praxis w stolicy! — przerwał mu Tork. W jego głosie pobrzmiewał surowy dogmatyczny ton, który u innych członków Zarządu wywoływał strach. Lord Chen powstrzymał się od grymasu.

Młodszy Dowódca Floty, Pezzini, drugi Terranin w Zarządzie, kichnął. Przypuszczalnie dotarł do niego zbyt intensywny powiew od strony przewodniczącego.

— Milordzie — powiedział — jeśli w ten sposób będziemy nadzorować dowódcę Floty, Kangasa, odniesie wrażenie, że mu nie ufamy.

— Będziemy pilnować, żeby prawidłowo wykorzystywano Flotę Macierzystą! — oznajmił Tork. Jego ostry jak brzytwa głos skrobał Chena po nerwach. Znów powąchał swój wyperfumowany nadgarstek.

— Powierzyliśmy przecież lordowi Eino zadanie rozmieszczenia statków — stwierdził Pezzini zdecydowanym tonem. — Nie do nas należy sprawdzanie.

— Nie wolno nam ryzykować! — W małym pokoju zabrzmiało to jak syrena pożarowa. — Flota została osłabiona przez działania wywrotowe i niezdrowe doktryny!

— Flota zostanie osłabiona z powodu kryzysu zaufania, gdy przez miesiące będziemy patrzeć lordowi Eino na ręce — wyjaśnił cierpliwie Pezzini.

Lord Chen spojrzał na niego z wdzięcznością. W czasie dyskusji Zarządu często stali po przeciwnych stronach, ale Pezzini był czynnym oficerem i rozumiał przynajmniej, jakie zakłócenia mogłaby spowodować nieufność w strukturach władzy.

Tork — choć przedtem również był czynnym oficerem — albo o tym zapomniał, albo nigdy tego nie wiedział.

— Kangasowi nie można zostawiać swobody! — krzyknął. — Musimy bezwarunkowo stosować się do zasad naszych przodków!

Lord Chen zaczerpnął powietrza. Podobnie jak rekruci Floty, którzy stopniowo nabierali odporności na duże przyśpieszenia, Zarząd powoli przywiązywał się do wybuchów swego przewodniczącego.

— Dowódca Floty, Kangas, nie jest dzieckiem — stwierdził. — Nie potrzebuje niani, zwłaszcza zbiorowej. — Gdy Tork odwrócił bladą kamienną twarz, by mu odpowiedzieć, lord Chen walnął dłonią w stół. Odgłos przypominał strzał z karabinu. Zebrani aż podskoczyli.

Nie tylko Tork potrafi zaatakować dźwiękiem, pomyślał Chen.

— Musimy przestrzegać reguł Praxis! — powiedział. — Zgodnie z Praxis powinna być klarowna hierarchia służbowa, od dowódcy Floty do rekruta najniższego szczebla. Jeśli Zarząd Floty ingeruje w tę strukturę, narusza podstawowe… prawo… imperium!

Ostatnie trzy słowa podkreślił uderzeniami w blat stołu, aż podskoczyły szklanki z wodą i herbatą. Tork patrzył na Chena bez wyrazu, jego otwarte usta i okrągłe oczy stwarzały wrażenie ciągłego zdziwienia.

— Czy nie możemy zatem polecieć na Laredo? — spytała lady Seekin płaczliwym głosem.

Oczywiście osiągnięto kompromis. Postanowili lecieć do Antopone, gdzie Zarząd mógłby kursować między Laredo a Chijimo i równocześnie nadzorować trzy krążowniki, które budowano teraz w pierścieniu Antopone.

„Galaktyczny” miał być zakotwiczony przy pierścieniu. Lord Chen wiedział, że przez pewien czas odizoluje się od kolegów z Zarządu; jego znajomi uciekli z Zanshaa na Antopone i mógł liczyć na ich przychylną gościnność.

Nie będzie więc musiał znosić Laredo oraz klanu Martinezów z ich prymitywnym językiem i barbarzyńskimi manierami. Będzie miał przynajmniej kilka godzin wolności od Torka i reszty. Chen z zadowoleniem myślał o Antopone.

Niestety, Terzy tam nie będzie. Jej cicha obecność była ostatnim wspomnieniem dawnego życia na Zanshaa, wspomnieniem czasów, gdy Naksydzi i klan Martinezów jeszcze mu tak bardzo nie ciążyli.

Podczas wielotygodniowej podróży do Antopone bieżące sprawy stale domagały się załatwienia. Tork miał wiele wad, ale był niezrównanym organizatorem. W jego szarej, łysej głowie mieściły się szczegóły rekrutacji i szkolenia, budowy i naprawy statków, logistyki i zaopatrzenia całej Floty. Czytał raporty i dyktował memoranda. Wysyłał dostawy z różnych miejsc. Nadzorował przydziały rekrutów z obozów treningowych i lokował oficerów na statkach będących w budowie.

Lord Eino Kangas — któremu dano względną swobodę — okrążał układ Chijimo z Flotą Macierzystą, która straciła większość statków. Pozostało jej tylko pięć statków spod Magarii, ciężkich krążowników, do których dołączono siedem ciężkich krążowników Sił Faqa, oraz dywizje Lai-ownów pod dowództwem Do-faqa. Te dwanaście statków nie mogło się równać z czterdziestoma trzema statkami Naksydów, które znajdowały się przy Zanshaa.

Gdyby wróg natarł, Kangas nie miałby wyboru; musiałby uciekać i poddać wszystkie układy planetarne, którym zagroziliby Naksydzi. Ale oni nie kwapili się z natarciem. Pozostawali przy Zanshaa i strzegli stolicy, gdzie ich rząd zapuszczał korzenie. Najwyraźniej sądzili, że lojaliści, którzy przetrwali, poddadzą się.

Ale oni nie zamierzali się poddać. Ponad połowa lojalistycznej Floty — siły Chen pod wodzą Michi Chen i czternasta lekka eskadra dowodzona przez Tormineia Altasza — zanurkowały w układy opanowane przez rebeliantów, demonstrując, że choć wróg ma stolicę, to pozostałe regiony pod jego władzą wcale nie są bezpieczne.

Strategię polegającą na porzuceniu stolicy, zebraniu sił i prowadzeniu wypadów na terytorium wroga, nazwano planem Chena. W istocie został on stworzony przez kapitana Martineza i lady Sulę, ale te dwie dość kontrowersyjne osoby nie miały dostatecznie wysokiej pozycji, by strategiczny program Floty zyskał ich imię. Ponieważ to lord Chen przedstawił go Zarządowi, został nazwany jego imieniem. Od tej pory kariera Chena zależała od powodzenia tego projektu.

Tak więc Tork prowadził sprawy Floty, Kangas wraz ze swymi szczupłymi siłami okrążał Chijimo, w wielu światach budowano nowe statki, Służba Śledcza sprzeczała się ze Służbą Wywiadu na temat interpretacji pewnych drobnych przepisów, Naksydzi okupowali stolicę, siostra i zięć lorda Chena lecieli eskadrą w nieznane, a tymczasem lord Chen słał wiadomości do swych przyjaciół na Antopone.

Z jakaż ulgą znowu się z nimi zobaczy!


* * *

Na nic moje sprytne przebranie pomyślała Sula. Blond włosy ufarbowane na czarno, zielone oczy zmienione na brąz, blada cera przyciemniona. Nie udało się zwieść nawet P. J. Ngeni, człowieka o inteligencji… niesłychanie skoncentrowanej na innych sprawach.

P.J. odzyskał równowagę i górę wzięły dobre maniery.

— Daj się zaprosić na obiad do mojego klubu — powiedział. Sula puściła jego ramię i wskazała swój szary kombinezon.

— Nie jestem odpowiednio ubrana.

P.J. skubnął mały wąsik.

— A więc zamówimy coś do domu.

Sula poczuła w dole brzucha nerwowy chichot. Po dawce adrenaliny — gdy usłyszała P. J. wykrzykującego jej imię — nadszedł równie silny impuls, by odprężyć się w wybuchu śmiechu.

— Chyba nie powinieneś się z nami pokazywać — zauważyła. — Jesteśmy poszukiwani przez Naksydów. Jeśli cię z nami złapią, wezmą cię na tortury i zamordują.

P. J. machnął ręką.

— Aaa tam…

Lord Pierre J. Ngeni był w wieku poniżej średniego. Wysoki, szczupły, elegancki, o długiej łysiejącej czaszce, nosił się modnie. Roztrwonił odziedziczony majątek w sposób typowy dla przedstawicieli swej klasy i teraz żył ubogo — jak na para — z zapomogi swego klanu.

Kiedyś był zaręczony z Sempronią, siostrą Garetha Martineza. Martinez wyjaśnił Suli, że to były lipne zaręczyny, które miały pomóc prowincjonalnemu klanowi Martinezów zdobyć przyczółek w elitarnych kręgach Zanshaa. Zaręczyny z przedstawicielem klanu Ngenich — patronów Martinezów — zapewniłyby rodzeństwu Martinezów dostęp do najlepszych sfer towarzyskich, a później, Sempronia mogłaby z przerażeniem odkryć sekrety skandalicznego życia P. J. i zerwać zaręczyny.

Niestety, sam P. J. nigdy nie zdawał sobie sprawy, że te zaręczyny to fikcja. Zakochał się w Sempronii, ale ona nie zamierzała brać udziału w całej tej komedii i uciekła z jednym z poruczników Martineza. Wybuchł skandal, który zagrażał relacjom między klanami Ngenich i Martinezów, zaproponowano więc drugą siostrę i zamiast farsy zaręczyn odbyła się farsa małżeństwa.

Przed przybyciem Naksydów rodziny Martinezów i Ngenich rozsądnie zniknęły, natomiast świeżo upieczonego małżonka pozostawiono w stolicy, co nie świadczyło dobrze o kondycji jego małżeństwa.

— Zamówimy dobrą kolację — podjął uprzejmie P. J. — i otworzymy butelkę wina… Przepraszam, zapomniałem, że nie pijesz.

— P.J., co ty tu robisz? — spytała Sula.

Wzruszył ramionami.

— Zostałem na ochotnika, żeby pilnować rodzinnych interesów. Niewiele tego zostało, tylko trochę nieruchomości. Ale nadal mamy tu klientów i trochę starych służących, których przenieśliśmy na emeryturę. Staram się jak najlepiej o wszystko zadbać. — Spojrzał na Sulę, potem lekko odwrócił głowę do tyłu i zerknął na Macnamarę. — Znam twojego przyjaciela? — spytał.

— Raczej nie. To pan Starling. — Był to pseudonim Macnamary.

P.J. był uosobieniem grzeczności.

— Miło mi pana poznać.

— Milordzie. — Macnamara skinął głową.

P.J. rozejrzał się po ulicy.

— Jeśli mamy zjeść obiad, powinniśmy iść w przeciwnym kierunku.

— Mieszkasz w pałacu Ngenich?

— Pałac jest zamknięty. Służących zwolniono, emerytowanych odesłano do naszej siedziby na wsi. Mieszkam w domku dla gości.

— Bez kucharzy? Bez służących?

— Ktoś na dochodne sprząta. A jadam albo w którymś z klubów, albo katering coś mi przynosi.

Sula spojrzała pytająco na Macnamarę. „Ty zdecyduj” — wyczytała z jego oczu.

— Wydaje się to dość bezpieczne — powiedziała i zwróciła się do P. J.: — Proszę, idź przodem. Dziwnie by wyglądało, gdybyśmy szli razem.

P.J., nieco speszony, ruszył przodem. Znów minęli jego klub dla palaczy, przeszli przez bulwar obok Pałacu Makishów. Sula szła jakby od niechcenia. Przyglądając się opuszczonemu pałacowi. Nad wejściem widniał w koronie słonecznej napis „Orghoder” — Sula wywnioskowała, że pusty teraz dom należał do jakiegoś klanu Tormineli.

Pałac Ngenich nie stał przy bulwarze Praxis, ale kilka przecznic dalej, na krawędzi szarego płaskowyżu, skąd był lepszy widok na Dolne Miasto. Sam pałac w kształcie sześcianu był wysoki, obłożony żyłkowanym różowym marmurem. Od ulicy wchodziło się do wielkiego holu o szklanej fasadzie i beczkowatym sklepieniu. PJ. wprowadził ich na teren boczną bramą i przeszli obok olbrzymiego banianu — drzewo rosło w Górnym Mieście chyba od samego zarania dziejów.

Rezydencja miała trzy piętra i ze dwadzieścia pokojów, ale PJ. zajmował tylko niewielką jej cześć. Zaprosił gości do salonu, którego przedłużenie stanowił kamienny taras z widokiem na Dolne Miasto. Tam podszedł do panelu komunikatora ukrytego w wystawnej komodzie z drzewa arcule i zamówił obiad dla trzech osób u dostawcy, który najwyraźniej go znał, potem zamknął komodę i wrócił do gości.

— A więc jednak przeżyłaś, lady Sula! — powiedział, promieniejąc.

— Przeżyłam. — Tłumiony od pewnego czasu śmiech znalazł teraz ujście. — Nie spodziewałam się, że spotkam kogoś znajomego.

— Szczęśliwy traf — przyznał P. J. zadowolony. — Cieszę się, że mogę się na coś przydać. — Przyciągnął podręczny stolik z napojami. — Czego się napijecie? Whisky, panie Starling?

— Dla mnie coś bezalkoholowego — odparła Sula. — Co masz na myśli, mówiąc „przydać się”?

P.J. spojrzał na nią.

— Z pewnością masz… kłopoty finansowe. Naturalnie możesz zamieszkać u mnie, jestem w stanie pokryć wydatki na krawca. — Poklepał się po kieszeni. — Potrzebujesz szybkiej gotówki?

Sula nie mogła powstrzymać się od śmiechu. P.J. zrobił zbolałą minę, więc szybko się opanowała.

— P.J., jesteś nadzwyczajny. — P.J. był teraz wyraźnie zadowolony. — Nie potrzebujemy pieniędzy. Ubraliśmy się tak, bo… rozglądamy się i nie chcemy, żeby zwracano na nas uwagę.

Skinął głową z wahaniem, ale dopiero po chwili na jego twarzy odbił się, wielki wysiłek umysłowy.

— Aha, rozumiem! — Wycelował palcem w gości. — Wypełniacie zadanie. Robicie coś dla rządu podziemnego!

Sula zastanawiała się, czy powinna zdradzić, że — o ile wie — cały rząd podziemny to tylko ona sama. Postanowiła zagrać na zwłokę.

— Na razie rozglądamy się. Nie mamy żadnego konkretnego zadania.

— Jeśli mógłbym coś zrobić, cokolwiek — zaproponował P.J. — daj mi znać. — Zwrócił się do Macnamary: — Prosił pan o whisky, panie Starling?

— Śmiało! — powiedziała Sula do Macnamary, gdy ten spojrzał na nią pytająco.

P.J. nalał whisky dla siebie i gościa, a Suli podał „Cytrynowy szał”. Potem przysunął bliżej swój fotel i nachylił się do niej.

— Lady Sula, zapewniam, że jestem całkowicie do twojej dyspozycji. Od samego początku wojny chciałem udowodnić, że jestem wart… pewnej osoby.

A więc nadal kocha Sempronię, choć dziewczyna uciekła z innym mężczyzną, pomyślała Sula.

Nie traktuj go z góry — upomniała samą siebie. W tym pokoju jest jeszcze ktoś, kto popełnił podobny błąd i zakochał się w jednym z Martinezów.

— Zastanawiałem się, co mógłbym zrobić. Łamałem sobie nad tym głowę. Nie mam przygotowania wojskowego i już za późno na karierę w służbie cywilnej. Myślałem nawet, czyby nie zostać informatorem albo szpiegiem.

Sula usiłowała powstrzymać wyraz zdziwienia na twarzy. A więc to miał na myśli P. J., gdy kiedyś podczas przyjęcia bełkotał w pijackim monologu.

P.J. usiadł wygodniej w fotelu: jego twarz rozjaśniał promienny uśmiech.

— Teraz jestokazja. Mogę być twoim informatorem. Twoim szpiegiem w samym centrum stolicy.

Sula zaniepokoiła się.

— Nie, nie próbuj szpiegować. Gdyby cię złapali, zabiją cię, a nas narazisz na niebezpieczeństwo. — Widząc jego przygnębioną minę, dodała: — Żyj normalnym życiem. Już teraz masz wiele cennych informacji. Powiedz mi, co wiesz.

— A co masz na myśli? — spytał niepewnie.

— Co się mówi w twoim klubie? Co robią Naksydzi?

— Są wszędzie. — P.J. wzruszył ramionami. — Przejęli Górne Miasto. Twierdzą, że przywracają normalne życie, takie jak za panowania Shaa, ale to nieprawda. — Pociągnął łyk whisky. — Postawili swoich na czele wszystkich ministerstw, wszystkich departamentów.

— A jak na to reagują ludzie?

— Oczywiście są wściekli, ale… — znów wzruszył ramionami — nikt nie wie, co robić. Na przykład Van, z którym rozmawiałem w klubie palaczy. To znaczy lord Vandermere Takahashi.

„Cytrynowy szał” szczypał Sulę w język.

— Mów dalej.

— Pracuje w Departamencie Meteorologii. Ma nowego kierownika Naksydkę i nie wie, jak ma postępować. Oczywiście jest lojalny, ale czy może być oskarżony o zdradę, jeśli będzie wykonywał jej rozkazy?

— Za niewykonanie rozkazów mogą go zastrzelić — zauważyła Sula.

— Prawdopodobnie nie w Departamencie Meteorologii, ale byłoby inaczej, gdyby pracował w jakimś ważnym urzędzie, jak mój znajomy Sun z Ministerstwa Policji. Naksydzi cały czas każą sobie przekazywać różne informacje, a on nie wie, jak je wykorzystają, czy to zwykłe zapytania, czy coś, co zostanie użyte do prześladowania lojalistów. Oczywiście musiał złożyć przysięgę na wierność nowemu rządowi. Czy w ten sposób stał się zdrajcą? Czy będzie oskarżony i skazany na śmierć, gdy wygramy wojnę? — P. J. przymknął powieki. — Poprzedni rząd… prawdziwy rząd… zajął zdecydowane stanowisko w sprawie współpracy z Naksydami. Van też się niepokoi, bo nawet w Departamencie Meteorologii będzie kiedyś musiał złożyć przysięgę.

— Rozumiem. — W głowie Suli już się kłębiły pomysły.

Już wiedziała, jakie przesłanie skieruje do ludności.


* * *

Przejście do Termaine spędził Martinez na stanowisku oficera flagowego, w skafandrze próżniowym, przypięty do fotela akceleracyjnego. Wszystkich na „Prześwietnym” wezwano na stanowiska bojowe — to standardowa procedura na statkach, które mogą spotkać wroga po drugiej stronie wormholu. Martinez, jako oficer taktyczny eskadry, siedział twarzą do dowódcy, lady Michi Chen.

Kapitan statku, lord Gomberg Fletcher, kierował „Prześwietnym” ze sterowni na innym pokładzie. Oficer flagowy zajmował się tylko manewrami eskadry i strategią na wielką skalę, nie zaś szczegółami dowodzenia krążownikiem.

Eskadra była „rozgrzana”; radary i lasery omiatały przestrzeń w poszukiwaniu wroga. Naksydzi wiedzieli, że siły Chen nadchodzą, i mogli przygotować jakąś niespodziankę.

Ale żadna niespodzianka ich nie czekała, choć od momentu wyłączenia wrogich radarów, musiało upłynąć trochę czasu, nim stało się to oczywiste. Wormhol jeden w Termaine był w znacznej odległości od planety głównej Termaine, poza heliopauzą, i siły Chen całe dni będą lecieć do planety. Jeśli mają być niespodzianki, należy ich oczekiwać głębiej w układzie.

Tymczasem żądania Michi Chen zostały przesłane do Termaine za pomocą wydajnych laserów komunikacyjnych i dla wygody żeglugi powtórzone na częstotliwościach radiowych. Wszystkie statki przebywające w układzie mają być zniszczone, wszystkie załogi przelatujące przez układ mają opuścić statki, jeśli chcą przeżyć. Wszystkie okręty z pierścienia należy odcumować bez załóg, doki i komory konstrukcyjne otworzyć do inspekcji, a niedokończone statki wyrzucić w kosmos. Komunikat dowódcy eskadry Chen miał być nadawany regularnie we wszystkich mediach, by mieszkańcy planety wiedzieli, że Flota nadal ma siłę i jest w stanie ukarać rebeliantów…

Te żądania nie podlegały negocjacjom — niszcząc Bai-do, siły Chen udowodniły swą determinację.

Dowódca pierścienia otrzyma to ultimatum dopiero za pół dnia i za następne pół dnia „Prześwietny” może się spodziewać odpowiedzi. Czujniki eskadry nie wykryły żadnych pocisków; jedynymi widocznymi obiektami były statki eskadry Chen. Wydawało się, że eskadra jest na razie bezpieczna.

— Załoga może opuścić stanowiska bojowe — powiedziała dowódca Michi Chen. Stukała rytmicznie palcami w podłokietnik swego fotela. — Statki zostają w stanie pogotowia, a systemy obrony bezpośredniej ustawione na automatyczne działanie.

Należało uwzględnić taką możliwość, że pociski nadlecą z prędkością relatywistyczną, a wtedy systemy automatyczne będą najbardziej skuteczną obroną statku.

— Tak, milady — powiedziała lady Ida Li, jedna z dwóch adiutantów Michi.

Martinez spojrzał na dowódcę.

— Czy ma pani jeszcze jakieś żądania, milady? — spytał.

— Nie. Jest pan wolny, lordzie kapitanie.

Martinez wyłączył displej taktyczny i pchnął go nad głowę, aż się zatrzasnął. Odpiął się z fotela akceleracyjnego, chwycił za pręt klatki akceleracyjnej i przechylił fotel, aż stopami dotknął podłogi. Stanął, wyprostował się i poczuł mrowienie, gdy krew napłynęła do nóg. Zdjął hełm i z przyjemnością zaczerpnął świeżego — a przynajmniej świeższego — powietrza.

Michi Chen, nadal siedząc w fotelu, zdjęła hełm i upchała go w specjalnej siatkowej torbie. Potem przechyliła fotel do przodu, by wstać, a Martinez, jak przystało na dobrego oficera, stanął obok, by w razie czego podać jej pomocną dłoń.

Michi nie potrzebowała jednak pomocy. Była przystojną, postawną kobietą, siwiejące ciemne włosy były przycięte na czole w prostą grzywkę.

— Na razie wszystko w porządku — stwierdziła, patrząc na Martineza. — Ciągle się zastanawiam, czy nie natkniemy się na zaczajoną na nas flotę wroga.

Martinez, który rozważał, czy będzie zmuszony zabić kolejne cztery miliardy ludzi, skinął taktownie głową.

— Sądzę, że są całkowicie zajęci Zanshaa. Latają wokół stolicy i czekają na naszą kapitulację.

Michi uśmiechnęła się z rozbawianiem.

— Chyba ma pan rację, ale moje stanowisko zmusza mnie do ostrożności.

Poprawiła kołnierz skafandra, by było jej wygodniej, i opuściła stanowisko oficera flagowego. Martinez poszedł za nią, marząc, żeby ktoś zaprosił go na obiad.


* * *

Jadł samotnie w swoim gabinecie, patrząc kwaśno na tłuste tyłeczki i pyzate buzie nagich skrzydlatych dzieci zdobiących ściany. Do stołu podawał mu jego osobisty kucharz.

Oficer taktyczny miał na ogół stopień porucznika i stołował się w mesie oficerskiej, która była rodzajem klubu poruczników. Martinez natomiast — pełny kapitan — nie mógł jadać w mesie bez zaproszenia. Dowódca eskadry Chen miała swoją własną jadalnię, podobnie jak Gomberg, kapitan „Prześwietnego”. Jeśli Martineza nikt nie zaprosił — albo on nikogo nie zaprosił — jego specyficzna pozycja na statku gwarantowała mu samotność.

Bez żalu porzucił dość beztroskie życie porucznika, ale brakowało mu dawnego towarzystwa ludzi. Mógłby je zamienić na samotność dowódcy, ale przecież on nie był dowódcą i jeszcze na dodatek musiał jadać sam.

Perry sprzątnął ze stołu talerz i zaproponował dolewkę wina. Martinez przykrył kieliszek dłonią.

— Dziękuję, Perry — powiedział. Kucharz zabrał kieliszek i wyszedł bez słowa.

Martinez wywołał na ścianę displej taktyczny, by sprawdzić, czy nic nowego nie zaszło. Ścienne naguski patrzyły zafascynowane na displej, lecz okazało się, że żadnych zmian nie ma.

Zamknął displej i spojrzał na blat, na unoszące się na ciemnym tle zdjęcia Terzy. Pomyślał o dziecku, które wspólnie poczęli, i nagle ogarnęło go uniesienie. Dziecko wydało mu się cudem, zalała go dotkliwa tęsknota; nigdy dotąd nie żywił do Terzy podobnych uczuć.

Nagle zapragnął być ze swymi najbliższymi na „Ensenadzie”, rodzinnym jachcie Martinezów, którym uciekli z Zanshaa na bezpieczne Laredo. Chciał być z Terzą, pławić się w jej łagodnym uśmiechu, obserwować drobne zmiany w rozwoju dziecka, będącego w jej łonie. Przez krótką chwilę gotów był odrzucić wszelkie ambicje zawodowe w zamian za spokojne rodzinne szczęście.

Usłyszał pukanie we framugę drzwi kabiny. Podniósł wzrok i zobaczył porucznik Chandrę Prasad, jedyną osobę na statku, z którą nie chciałby być sam na sam.

— Tak? — spytał.

Chandra zamknęła za sobą drzwi i podeszła do biurka. Zasalutowała przepisowo: ramiona ściągnięte do tyłu, broda uniesiona, gardło odsłonięte; taka postawa, wprowadzona przez zwycięskich Shaa, umożliwiała poderżnięcie podwładnemu gardła, gdyby zwierzchnikowi przyszła na to ochota.

— Tak, poruczniku? — powtórzył Martinez.

Przyjęła postawę „spocznij” i wręczyła mu grubą kopertę.

— Od lorda kapitana Fletchera.

Koperta z grubego, gładkiego papieru w jasnożurawinowym odcieniu, z pewnością zrobiona na specjalne zamówienie przez głównego wytwórcę papieru na Harzapid, była zapieczętowana wielodzielną pieczęcią, świadczącą o znakomitym pochodzeniu kapitana.

Martinez złamał pieczęć i wyjął z koperty zaproszenie na jutrzejszy obiad dla uczczenia urodzin dowódcy eskadry, Chen. Oczywiście o ile pozwolą na to obowiązki służbowe.

Spojrzał na Chandrę. Miała kasztanowe włosy, spiczasty podbródek i figlarne ogniki w podłużnych oczach.

— Naturalnie przyjdę — powiedział.

— Mam czekać na odpowiedź? — spytała.

Choć kwatery kapitana znajdowały się zaledwie kilka kroków dalej, a zaproszeniu trudno byłoby odmówić, zwyczaje Floty wymagały jednak, by na pisemne zaproszenie odpowiedzieć pisemnie.

— Jeśli nie masz innych obowiązków… Oczy kobiety roziskrzyły się figlarnie.

— Jestem całkowicie do dyspozycji kapitana — odparła. Stwierdzenie było aż nazbyt prawdziwe. Porucznik lady Chandra Prasad była kochanką kapitana Fletchera, co sprzyjało niebezpiecznym intrygom i knowaniom, tym bardziej, że dawniej Chandrę i Martineza, nieznanych wówczas poruczników z prowincji, łączył burzliwy związek, pełny wzajemnych zdrad. Martinez przyjął zerwanie bez smutku, a nawet z ulgą.

Nie wiedział, czy kapitan Fletcher zdaje sobie sprawę z jego wcześniejszych relacji z Chandrą, i ten brak pewności wywoływał w nim niepokój, tym bardziej że kobieta była ambitna, niecierpliwa i wybuchowa.

I dlatego nie chciał przez dłuższy czas pozostawać z nią sam na sam.

Wyjął z biurka kartonik i kopertę i napisał krótką odpowiedź. Pieczętując list, wyobrażał sobie, jak kapitan Fletcher trzyma bilecik w palcach i kręci nosem na jego niską jakość.

Podał kopertę Chandrze, która przechyliła głowę i patrzyła krytycznym wzrokiem na zdjęcia Terzy w blacie biurka.

— To niesprawiedliwe, że twoja żona jest piękna, bogata i w dodatku ma doskonałe układy.

— Jest też utalentowana, dzielna i bardzo inteligentna — odparł Martinez.

Chandra wykrzywiła pełne usta z rozbawieniem. Wzięła list. Teraz wodziła wzrokiem po ścianach z nagimi uskrzydlonymi chłopcami.

— Podoba ci się ten widok? — spytała. — Kapitan mówił, że nazywają się „putti” i są antycznym motywem zdobniczym z Terry.

— Wolałbym, żeby tam zostały.

— Wyobrażam sobie, że wolałbyś nagie dziewczynki. Pamiętam, że bardzo ci się podobały nagie dziewczyny.

Martinez spojrzał na nią i dostrzegł w jej oczach zaproszenie. Poczuł jej bliskość, zapach perfum. Odwrócił wzrok.

— Nie w takich ilościach — odparł.

— Chyba siebie nie doceniasz. Na Zarafan zabawiałeś się z wieloma dziewczynami.

Spojrzał na nią.

— To nie jest Zarafan.

Teraz z kolei Chandra odwróciła wzrok.

— To jest znacznie weselsze od tego, co kapitan ma w swojej prywatnej kwaterze — stwierdziła.

Martinez pomyślał, że nie interesuje go to, co Chandra widuje w pokojach kapitana.

— Doprawdy? — spytał jednak odruchowo.

— Tak. — Kobieta uniosła brwi. — Jest tam zupełnie co innego niż te obrazki w pomieszczeniach publicznych.

A więc pornografia wywnioskował Martinez. Poczuł przygnębienie.

— Dziękuję, poruczniku — rzekł. — Nie będę ci zajmował więcej czasu.

— Och, nie mam nic do roboty. Przez najbliższe godziny nie mam wyznaczonej wachty.

— Ale ja mam pracę — oznajmił dobitnie.

Chandra wzruszyła ramionami i zasalutowała.

A kiedy Martinez wywołał displej taktyczny, wyszła z gabinetu.

Na displeju nie było niczego nowego. W zasadzie nie miał nic do roboty, chyba że dowódca wyznaczy mu jakieś zadanie albo na displeju pojawi się coś nieoczekiwanego.

Wolałby więcej pracy, by mógł się w niej zatracić.

Teraz mógł tylko rozważać, co się stanie z Termaine, gdy gubernator układu odrzuci ultimatum Michi, albo rozmyślać o swoim małżeństwie. Albo myśleć o Chandrze bliskiej, dostępnej, niebezpiecznej, albo — co było najgorsze ze wszystkiego — marzyć o Caroline Suli.

Dla zabicia czasu do kolacji wywołał na osobistym komputerze hiperturniej i usiłował się zatracić w tej strategicznej grze o abstrakcyjnych układach przestrzennych.

Grał po obu stronach i w obu przypadkach przegrał.

Загрузка...