DZIEWIĘTNAŚCIE

Rano Sula realizowała dostawy z Macnamarą i Spence. Macnamara był nieco sztywny, ale przynajmniej otwarcie się nie dąsał. Po południu wybrała się do Górki na zakupy. W ubraniu, które sobie sprawiła, poszła na spotkanie z Casimirem do klubu na Ulicy Kociej. Spóźniła się i gdy szła z wielką naramienną torbą, podskakującą na biodrze przy każdym kroku, zobaczyła przy morelowym samochodzie Casimira spacerującego po chodniku w tę i z powrotem. Patrzył wściekle w ziemię, a płaszcz powiewał na nim jak peleryna.

Podniósł wzrok na Sulę i na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Dopiero potem zobaczył, jak jest ubrana — w długi czarny płaszcz pokryty świecącymi sześcioramiennymi, wielobarwnymi gwiazdami jak tęczowym śniegiem.

— Masz taki sam płaszcz jak ja — powiedział, zdziwiony.

— Tak. Musimy porozmawiać.

— Możemy porozmawiać w samochodzie.

— Nie. Potrzebna mi większa prywatność. Może w twoim gabinecie?

— Już jesteśmy spóźnieni. — rzekł z rozdrażnieniem.

— Julien się nie obrazi. Ma wspaniałego kucharza.

Skinął głową, jakby zaakceptował ten argument, i poprowadził ją do klubu. O tej wczesnej porze było niewielu klientów: spokojni pijacy przy barze lub robotnicy, którzy nie zdążyli wrócić do domu na obiad.

Sula wbiegła po metalowych schodach do gabinetu Casimira.

— Jak poszło z sędzią? — spytał.

Przez chwilę usiłował sobie przypomnieć, o co chodzi.

— Sprawa odłożona — wyjaśniła.

— Czy o tym chcesz porozmawiać? Sergius powiedział wprawdzie, że nie powinienem ci pomagać, ale mogę zrobić kilka rzeczy, o których on nie musi wiedzieć. Bo… A, niech to!

Gdy tylko weszli do nieskazitelnego czarno-białego gabinetu, Sula rzuciła torbę na kanapę i rozsunęła poły płaszcza: pod spodem miała tylko pończochy i buty.

— A niech to! — powtórzył Casimir. Wędrował wzrokiem po ciele kobiety. — Ale jesteś piękna!

— Nie stój tak — odparła.

Po raz pierwszy w życiu postanowiła dać mężczyźnie tak pełne zaspokojenie. Prowadziła Casimira od mebla do mebla. Chętnie wykorzystała obszerne, nadzwyczaj miękkie fotele. Używała warg, języka i opuszków palców, dotyku i zapachu, szeptu i śmiechu. Z Martinezem nigdy by się na to nie odważyła — przy nim nie czuła takiej pewności. Miała wrażenie, że w jej zachowaniu jest coś kurewskiego, choć swe brutalne i na szczęście krótkie doświadczenie z kurewstwem uważała za bardziej obrzydliwe i nieprzyjemne niż to, co teraz robiła.

Trwało to ponad półtorej godziny. W pewnej chwili sygnał z komunikatora stał się bardzo natrętny. Casimir wstał z kanapy, gdzie leżał — a Sula nad nim — i podszedł do biurka.

— Tylko audio — polecił komunikatorowi. — Odpowiedź. Tak, o co chodzi?

— Julien został aresztowany — poinformował go nieznany głos. Sula usiadła, na twarzy miała wyraz troski.

— Kiedy? Gdzie? — warknął Casimir.

— Kilka minut temu, w„Dwóch Batutach”. Był tam z Veroniką.

— Czy to była policja czy Flota?

Głos był teraz wyższy i coraz bardziej niecierpliwy.

— To był Legion. Wzięli wszystkich.

Casimir utkwił wzrok w przeciwległej ścianie, jakby widział na niej puzzle, które koniecznie należało poskładać. Sula wstała i podeszła do kanapy, na której leżała jej torba. Otworzyła ją i wyjęła ubranie.

— Czy Sergius o tym wie? — spytał Casimir.

— Nie ma go w biurze. Mam z nim kontakt tylko przez ten numer.

— Jasne. Dziękuję. Sam do niego zadzwonię.

Casimir wiedział, że będzie musiał przeprowadzić pełną — razem z wideo — rozmowę z Sergiusem Bakshim, włożył więc koszulę i przyczesał włosy. Mówił cicho i Sula niewiele słyszała. W tym czasie skończyła się ubierać, wzięła z torby pistolet i wetknęła go za pas z tyłu.

Casimir skończył rozmowę i spojrzał na nią ponuro.

— Powinieneś się ulotnić — poradziła. — Mogą was wszystkich poszukiwać.

— To samo mówił mi Sergius — odparł Casimir.

— Albo… — Sula zmrużyła oczy — tak naprawdę szukali ciebie i poszli do „Dwóch Batut', bo myśleli, że tam jesteś.

— Albo mogli szukać ciebie, a Julien i ja jesteśmy przypadkowymi osobami.

— Nie przyszło mi to do głowy — przyznała.

Casimir zaczął się ubierać.

— To wszystko źle wygląda — rzekł. — Ale może dzięki temu dostaniesz to, czego chciałaś.

Spojrzała na niego pytająco.

— Wojnę między nami a Naksydami — wyjaśnił.

— Ale to przyszło mi do głowy — powiedziała.

Prawdę mówiąc, przyszło jej to do głowy poprzedniego wieczora, gdy patrzyła na odbicie kropli deszczu na wazonie Yu-yao. Dlatego dziś rano udała się do publicznego punktu komunikacyjnego. Miała na sobie roboczy kombinezon, blond perukę i kapelusz z szerokim rondem, które opuściła na twarz. Zdjęła kapelusz, zakryła nim kamerę, a potem wprowadziła ręcznie kod, który połączył ją z linią dla donosicieli Legionu Prawomyślności.

— Chciałabym przekazać pewną informację — powiedziała. — Komórka anarchistyczna ma dziś wieczorem spotkanie w restauracji „Dwie Batuty” przy placu Harmonii. Planują sabotaż. Spotkanie ustalono na dwadzieścia cztery zero jeden w prywatnym saloniku. Nie mówcie o tym lokalnej policji, bo są skorumpowani i ostrzegą sabotażystów.

Mówiła to z akcentem Ziemianki, który kiedyś tak bawił Caro Sulę. Odeszła od komunikatora, nie zdejmując kapelusza z kamery.

Zapewne była przekonująca, bo Julien został aresztowany.

— Jak mam się z tobą skontaktować? — spytała.

Poprawił spodnie i podał jej kod.

Sula skinęła głową.

— Dobrze.

Spojrzał na nią, zdziwiony.

— Nie musisz sobie tego zapisać?

— Stworzyłam w myślach algorytm, który pomaga mi zapamiętać każdą liczbę — wyjaśniła. — Zawsze tak robię.

Zamknął na moment oczy.

— Sprytne.

Pocałowała go.

— Tak, bardzo sprytne — potwierdziła.


* * *

Następnego dnia Naksydzi wpadli w szał. Jakiś snajper z karabinem wszedł do budynku stojącego przy alei Axtattle — głównej drogi łączącej miasto Zanshaa z lądowiskiem Naksydów w Wi-hun — poczekał na przejazd naksydzkiego konwoju i zastrzelił kierowcę pierwszego samochodu. Ponieważ pojazdy korzystały z automatycznie sterowanych pasów ruchu, samochód z zastrzelonym kierowcą nadal jechał, a tymczasem snajper zastrzelił następnego kierowcę, a potem jeszcze jednego.

Zanim Naksydzi zorientowali się w sytuacji, zginęło ich co najmniej ośmiu, a wielu zostało rannych. Snajper, który używał znacznie lepszej broni niż Sidney Model Jeden, zniknął bez śladu.

Za każdego zmarłego Naksydzi postanowili zastrzelić pięćdziesięciu jeden zakładników. Sula nie rozumiała, dlaczego akurat pięćdziesięciu jeden — nie jest to nawet liczba pierwsza.

Może wydający rozkaz o tym nie wiedział.

Casimir, który miał najwcześniej ze wszystkich wiadomości, zadzwonił do Suli tuż po świcie i powiedział, że nie powinna wychodzić na ulicę. Ona z kolei zadzwoniła do swoich ludzi z zespołu 491 i kazała im zostać w domu. Potem wystawiła głowę z bramy budynku i poradziła Jednemu-Krokowi, żeby się ulotnił.

Poranek spędziła w swoim mieszkaniu z książką o historii dyplomacji i zagadkami matematycznymi. W południe komunikator przysłał wiadomość, że Rashtag — szef bezpieczeństwa Biura Akt — zmienił swoje hasło dostępu do komputera. Nowe hasło dołączone było do wiadomości, więc Sula połączyła się z komputerem Biura Akt i przekonała się, że Naksydzi rozgryźli system dystrybucji „Bojownika”.

Rashtagowi kazano zmienić hasła wszystkich osób w Biurze i obserwować, czy w węźle rozsyłającym nie ma jakichś niedozwolonych procesów. Sula nie przejmowała się tym: zawsze miała nowe hasła Rashtaga, gdy ten je zmieniał, a rozsyłając „Bojownika”, wyłączała logowanie w węźle nadawczym, więc nie było informacji, którego węzła użyto. Żeby wykryć jej aktywność w systemie, wymagana byłaby koordynacja wysokiego rzędu — a na razie Sula nie zauważyła żadnych śladów takiej koordynacji.

Niestety, to tylko kwestia czasu.

Casimir znów zadzwonił po zmroku.

— Moglibyśmy się spotkać? — spytał.

— Czy na zewnątrz jest bezpiecznie?

— Policja skończyła łapankę. Pojmali nowych ludzi, którzy mają zastąpić zastrzelonych dzisiaj zakładników. I znów wrócili do podań o kartki żywnościowe. Ale na wszelki wypadek wyślę po ciebie samochód.

Umówili się na stacji lokalnego pociągu. Ciemnym sedanem hunhao przyjechał jeden z ochroniarzy, Torminel. Zawiózł Sulę na małą uliczkę na skraju dzielnicy zamieszkanej przez Cree; Sula widziała tam samców Cree, musztrujących czworonożne samice, które skakały wokół nich jak wielkie szczeniaki.

Casimir czekał na nią w mieszkaniu starszych, uśmiechniętych staruszków, którzy odnajmowali wolny pokój na kryjówkę i najwyraźniej dobrze im się dzięki temu powodziło. Pokój był przestronny i wygodny, na parapetach stały doniczki, na kanapach leżały narzuty z frędzlami. W powietrzu unosił się kwiatowy zapach z potpourri, na ścianach wisiały rodzinne fotografie, a ścianę wideo otaczało makramowe obramowanie. Na tacy stały resztki obiadu Casimira oraz opróżniona do połowy butelka musującego wina.

Na powitanie Sula pocałowała go i objęła ramionami. Czuła ciepło jego ciała i zapach ziemi — zapach jego wody toaletowej.

— To był chyba fałszywy alarm — stwierdził Casimir. — Legion raczej mnie nie szuka. Ani Sergiusa, ani nikogo innego, z wyjątkiem Juliena. Nie było nalotów, nie było śledztwa. Nie zauważono, by ktoś nas inwigilował.

— To się może zmienić, jeśli Julien zacznie mówić — zauważyła. Casimir cofnął się z surowym wyrazem twarzy, tak jakby Sula zanegowała męskość całej kliki Nabrzeża.

— Julien nie zacznie mówić — stwierdził. — To dobry chłopak.

— Nie zdajesz sobie sprawy, co oni z nim zrobią. Naksydzi traktują wszystko bardzo poważnie.

Usta Casimira wykrzywił pogardliwy grymas.

— Sergius Bakshi wychowywał Juliena w ten sposób, że dwa razy na tydzień bił go na kwaśne jabłko, właściwie bez powodu, tylko po to, by dać mu wycisk. Czy sądzisz, że po czymś takim Julien będzie się bał Naksydów?

Sula pomyślała, że coś w tym jest, gdy przypomniała sobie oczy Sergiusa — oczy drapieżnika — i jego wielkie blade dłonie.

— A więc nie wydobędą zeznań od Juliena. Pozostaje Veronika. Casimir pokręcił głową.

— Veronika nic nie wie o tobie.

— Ale wie, że Julien umówił się z nami na obiad. I Naksydzi musieli widzieć, że Julien siedział przy stole nakrytym dla czterech osób.

Casimir wzruszył ramionami.

— Znają moje nazwisko i połowę twojego. Będą mieli akta na mnie, ale nic nie mają na ciebie. Nic ci nie grozi.

— Nie o siebie się boję.

Patrzył na nią przez chwilę. Wzrok mu złagodniał.

— Jestem ostrożny — powiedział spokojnie. Rozejrzał się po pokoju. — Jestem tutaj, w tym małym pokoju i kieruję zdalnie swoim kryminalnym imperium.

Uśmiechnęli się do siebie szeroko.

— Chcesz coś do jedzenia, do picia? — spytał.

— Chętnie, jeśli mają coś bez alkoholu.

Odniósł tacę z obiadem. Sula obeszła pokój, uporządkowała rozrzucone rzeczy Casimira, potem zdjęła buty i usiadła na podłodze. Casimir wrócił z dwiema butelkami Cytrynowego Szału. Zdziwił się, zobaczywszy ją na podłodze, ale przysiadł się bez słowa. Podał jej butelkę i stuknął w nią swoją butelką. Flaszki nie zadzwoniły — zrobiono je z żywicy syntetycznej i dźwięk zabrzmiał głucho.

— Za nasz podniecający wieczór.

— Podniecenie sami musimy sobie zapewnić — odrzekła Sula.

Oczy mu się roziskrzyły.

— Koniecznie. — Pociągnął drinka i spojrzał na nią.

— O lady Suli wiem jeszcze mniej niż o Gredel.

— A co chcesz wiedzieć?

Był mocno strapiony.

— Chodzi o tę historię o egzekucji twoich rodziców. Powiedziałaś mi po to, żeby się do mnie zbliżyć?

Sula pokręciła głową.

— Moi rodzice zostali straceni, gdy byłam młoda. Obdarto ich ze skóry.

— Naprawdę?

— Jeśli chcesz, możesz to sprawdzić. Wstąpiłam do Floty, bo tylko taki zawód był dla mnie dostępny.

— Ale przecież jesteś parem.

— Tak, ale biednym jak na para. Cały majątek rodziny został skonfiskowany. — Popatrzyła na niego. — Prawdopodobnie masz znacznie więcej pieniędzy niż ja.

Teraz był jeszcze bardziej zdziwiony.

— Nie spotkałem w życiu wielu parów, ale zawsze miałem wrażenie, że pławią się w zbytkach.

— Chciałabym pławić się w zbytkach. — Zaśmiała się i napiła Cytrynowego Szału. — Czy możesz mi powiedzieć, co zrobią z Julienem, jeśli dojdą do wniosku, że jest niewinny?

— Legion? Spróbują dać mu niezły wycisk i puszczą wolno.

— Czy Naksydzi w ogóle kogokolwiek puszczają wolno? — spytała po chwili. — Może wszystkich zatrzymanych z jakichś powodów zamykają w areszcie razem z innymi zakładnikami?

Potarł kciukiem brodę.

— Nie pomyślałem o tym.

— Ponadto mogą go uznać za zakładnika w zamian za dobre zachowanie ojca.

Casimir miał wyraz troski na twarzy.

— Gdzie go mogą przetrzymywać? — spytała Sula.

— Wszędzie. W Błękitnych Śluzach, w Rezerwuarze. W jakimś więzieniu albo na posterunku policji. — Zmarszczył brwi. — Z niektórych posterunków łatwo uciec.

— Miejmy nadzieję, że wyślą go do takiego miejsca.

— Miejmy nadzieję.

Po jego oczach widać było, że jest niespokojny. Dobrze — pomyślała Sula. Zależało jej na tym, by naprowadzić go na pewne myśli.


* * *

Następnego ranka po raz pierwszy użyto karabinu Sidney Model Jeden: z samochodu, który podjechał do dwóch Naksydów z patrolu straży miejskiej, oddano celne strzały. Niestety, kierowcy nie udało się uciec i trzej młodzi Terranie zostali zabici w strzelaninie, podczas której dodatkowo zostało rannych dwóch Naksydów z patrolu.

Choć zabójca zginął Naksydzi zastrzelili siedemdziesięciu dwóch zakładników. Dlaczego akurat siedemdziesięciu dwóch? — zastanawiała się Sula.

Zespół 491 — zaalarmowany przez wtyczkę, którą klika Nabrzeża miała w policji — przez cały dzień pozostał w domu.

Tymczasem Sidney przygotował Model Dwa. Sula zadzwoniła do Sidneya, gdy zespół wyjechał z dostawami. Usłyszała, że jest „wspaniale” — nie „pierwszorzędnie” — i może odebrać paczkę.

Model Dwa był to mały, poręczny pistolet, na taką samą amunicję jak Model Jeden. Do tego Sidney dołączył projekt tłumika.

Sula pocałowała Sidneya w pachnące dymem usta, dała mu pieniądze wystarczające na miesięczny czynsz za sklep i skłoniła P.J., by postawił im obiad.

Okazało się, że Legion Prawomyślności oczyścił Juliena z zarzutów, ale nadal trzymano go w zamknięciu jako zakładnika.

— Jest w więzieniu, w Rezerwuarze — powiadomił ją Casimir. — Cholera, nie ma sposobu, żeby go stamtąd wydostać.

W głowie Suli natychmiast zrodził się pomysł.

— Muszę się zastanowić.

Zapadła cisza, wreszcie Casimir odezwał się:

— Może powinniśmy się spotkać i omówić sprawy.

Sula wiedziała, że pewnych rzeczy nie należy mówić przez komunikator, a ich rozmowa i tak już balansowała na granicy bezpieczeństwa.

— Jeszcze nie, najpierw muszę przeprowadzić rozpoznanie — odparła.

Spędziła trochę czasu w publicznych bazach danych, chcąc poznać niuanse systemu prawnego Zanshaa, i jeszcze więcej czasu nad starymi numerami „Rejestru Sądowego” — publikacji Stowarzyszenia Prawniczego Zanshaa. Chciała sprawdzić, kto z „Rejestru” opuścił Zanshaa z dawnym rządem, a kto pozostał.

Potem zadzwoniła do Casimira i poprosiła go o zorganizowanie spotkania z Sergiusem. Czekając na jego odpowiedź, przygotowała kolejny numer „Bojownika”.

Zamieściła plany Sidneya Model Dwa, napisała pochwałę dla snajpera z Axtattle — „członka podziemnej armii ze skrzydła Eino Kangasa”, oddała cześć zabójcom strażników miejskich, zaznaczając, że zamachowcy to „członkowie Frontu Operacyjnego, organizacji sprzymierzonej z rządem podziemnym”. Jak sądziła, Naksydzi dostaną hysia na wiadomość, że istnieją już dwie walczące z nimi organizacje.

Wreszcie zadzwonił Casimir i powiedział, że spotkanie zostało zaaranżowane. Sula zdjęła soczewki kontaktowe, włożyła perukę blond i poszła do klubu na ulicy Kociej.

Gdy Legion przekazał Juliena do więzienia, Sergius Bakshi i Casimir wznowili normalne życie — Sula wywnioskowała to, gdy zabrano ją do biura Sergiusa na drugim piętrze typowego budynku w centrum Nabrzeża.

W przedpokoju Sula wraz z Casimirem minęli lokajów i brutalnych ochroniarzy; dziewczyna traktowała wszystkich z góry.

Na ich widok Sergius podniósł się zza biurka. Jego gabinet nie wyróżniał się niczym szczególnym: porysowana podłoga, zużyte meble, stęchły zapach rzeczy, które zbyt długo leżały w kącie.

Ludzie mający rzeczywistą władzę nie muszą jej demonstrować.

Sergius ujął jej dłoń; choć dotknięcie jego dużej ręki było lekkie, Sula czuła w tym hamowaną siłę.

— Lady Sula, co mogę dla pani zrobić? — spytał.

— Obecnie nic — odparła. — Ja natomiast mogłabym być dla pana użyteczna.

Jego bezlitosne oczy błyskawicznie spojrzały na Casimira, który odpowiedział mu spojrzeniem „wiem, co ona chce ci zaproponować”.

— Jestem wdzięczny, że pomyślała pani o mnie. Proszę usiąść. Przynajmniej tym razem usiądę — pomyślała. Sergius z powrotem wszedł za biurko.

— Mogłabym chyba wydostać Juliena z Rezerwuaru — oznajmiła.

Po raz pierwszy Sula dostrzegła w jego ciemnych oczach jakieś emocje, jakieś głębsze pragnienie, co przerażało u człowieka, który normalnie był pozbawiony wszelkich uczuć.

Czy Sergiusowi zależy na powrocie Juliena, ponieważ go kocha, czy dlatego, że stanowi jego własność, którą kaprys losu mu odebrał? W każdym razie w oczach Sergiusa uwidocznił się głęboki, palący głód, potrzeba oczywista, pierwotna i zachłanna — rzekłbyś, że wygłodniała pantera czeka na posiłek.

Sergius patrzył na Sulę przez długą chwilę, po czym wyprostował się w swym zdezelowanym krześle i złożył wielkie blade dłonie na biurku. Twarz znów miał obojętną.

— To ciekawe — powiedział.

— Proszę zrozumieć: nie mogę wydostać Juliena na wolność — wyjaśniła — ale mogłabym spowodować, że przewiozą go do aresztu na posterunek policji na Nadbrzeżu albo do innego miejsca, które panu odpowiada. A stamtąd już musiałby go pan sam wyciągnąć. Dostarczę Julienowi oficjalnej tożsamości, dzięki której będzie mógł swobodnie się poruszać, ale oczywiście… — spojrzała w nieodgadnione oczy — będzie zbiegiem, dopóki Naksydzi nie zostaną odsunięci od władzy.

Sergius wytrzymał jej wzrok.

— Jak odpłacę się pani za tę przysługę? — spytał.

Sula stłumiła uśmiech. Już wcześniej przygotowała sobie listę.

— Rząd podziemny ma przedsiębiorstwo zajmujące się przewozem amunicji i tym podobnych rzeczy. Działa pod przykrywką firmy dostarczającej żywność. Ponieważ wkrótce dostawa żywności stanie się nielegalna, chciałabym mieć możliwość prowadzenia firmy pod pańską ochroną. Bez zwykłych opłat.

Czy mi się wydaje, że widzę cień uśmiechu na jego ustach? — pomyślała.

— Zgoda — powiedział.

— Chciałabym też, żeby zginęło dziesięciu Naksydów. Jedna brew na jego czole uniosła się.

— Dziesięciu?

— Dziesięciu mających pewien status. Naksydzi ze straży miejskiej, z Floty, z Legionu. W stopniach oficerskich lub urzędnicy w randze co najmniej dyrektora departamentu. I musi być jasne, że zostali zamordowani, a nie zginęli w wypadku.

— Kiedy ma to nastąpić? — spytał zimno.

— To nie jest warunek wstępny. Naksydzi mogą zginąć w rozsądnym czasie po uwolnieniu Juliena.

Sergius najwyraźniej się odprężył.

— Sprowokuje pani Naksydów do kolejnych odwetowych rzezi.

Wzruszyła lekko ramionami i usiłowała nadać swojemu spojrzeniu ten sam co u niego wyraz bestialstwa.

— To drobiazg — odparła.

Rozbawiony, uśmiechnął się krzywo. Na jego okrągłej nieruchomej twarzy wydawało się to równie nie na miejscu jak wybuch śmiechu.

— Zgadzam się — oznajmił. — Ale chcę postawić sprawę jasno, że to ja wybieram konkretne cele.

— Oczywiście — potwierdziła Sula.

— Czy coś jeszcze?

— Chciałabym mieć w zasięgu ręki zespół ekstrakcyjny, na wypadek, gdyby mój projekt się nie udał, choć przypuszczam, że nie będziemy ich potrzebować.

— Zespół ekstrakcyjny? — Sergius usiłował wymówić nowe słowo. Wreszcie jego rysy rozluźniły się; taki wyraz twarzy miał prawdopodobnie u siebie w domu, choć prawdę mówiąc, jego mina nadal przerażała.

— Dobrze by było, gdyby mi pani opowiedziała o tych swoich planach.


* * *

Przeglądając procedury systemu prawnego, Sula dowiedziała się, że przenoszenie więźnia z jednego miejsca w drugie leży w gestii trzech kategorii osób. Po pierwsze, urzędników więziennych, którzy wozili więźniów na przesłuchania i rozprawy i zatrudniali ich w licznych fabrykach i gminach rolniczych. Obecnie wszyscy urzędnicy, mający stosowne upoważnienia byli Naksydami. Sergius raczej ich nie miał na swojej liście płac, bo inaczej Julien już byłby przeniesiony z Rezerwuaru.

Druga grupa to sędziowie Sądu Najwyższego i Sądu Apelacyjnego. Wszyscy oni zostali ewakuowani przed przybyciem naksydzkiej Floty, a nowa administracja obsadziła posady wyłącznie Naksydami.

Trzecią grupę stanowili sędziowie śledczy; były to niezbyt prestiżowe stanowiska. Niektórzy z sędziów nie ewakuowali się, ale widocznie Sergius również nie miał nikogo z nich w kieszeni.

Lady Mitsuko Inada nie opuściła Zanshaa. Mieszkała w Zielonym Parku, cichej, bogatej enklawie w zachodniej części miasta. Architektura tej dzielnicy nie miała nic z ostentacyjnej ekstrawagancji Górnego Miasta; prawdopodobnie żaden dom nie liczył więcej niż piętnaście czy szesnaście pokojów. Domy nadal zajmowane przez właścicieli usiłowały promieniować przytulnością, bogactwem i bezpieczeństwem, ale to wrażenie psuły zaniedbane ogrody i zamknięte okiennice sąsiednich budynków, opuszczonych przez mieszkańców, którzy albo uciekli do innego układu planetarnego, albo wyjechali na wieś.

Siedziba lady Mitsuko stała w najmniej szykownej zachodniej części parku. Dom zbudowany z polnych kamieni miał zielony dach ze stopu, zielonkawą miedzianą kopułę w kształcie cebuli i dla fasonu dwie nasady kominowe. W ogrodzie od frontu, zarośniętym mchem i paprociami, znajdowały się sadzawki i fontanny; wierzby z tyłu domu sugerowały, że tam również są sadzawki.

Parowie stanowili około dwóch procent ludności imperium, a jako klasa posiadali ponad dziewięćdziesiąt procent bogactwa. Wśród parów była jednak niezwykła rozpiętość: niektórzy mieli całe układy planetarne, inni żyli w prawdziwym ubóstwie. Lady Mitsuko zajmowała miejsce w dolnych rejestrach. Tytułu do ewakuacji nie dawała jej ani praca, ani status w ramach klanu Inada.

Wszyscy parowie, nawet niezamożni, mieli zagwarantowane wykształcenie i posadę we Flocie, w służbie cywilnej lub palestrze. Być może lady Mitsuko samodzielnie osiągnęła obecne stanowisko, startując z niższych szczebli.

Sula miała nadzieję, że tak właśnie było. Gdyby lady Mitsuko była niezbyt pewna własnej pozycji społecznej, mogłoby to sprzyjać planom Suli.

Macnamara podwiózł ją pod dom. Miał na sobie ciemny garnitur i okrągłą czapkę bez ronda i wyglądał jak zawodowy szofer. Otworzył drzwi samochodu i pomógł Suli wysiąść, podając jej rękę w rękawiczce ze skóry devajjo.

— Poczekaj — rozkazała, choć i tak by poczekał, bo w ten sposób wcześniej się umówili.

Nikt z nich nie patrzył na jadącą po drugiej stronie parku furgonetkę, pełną uzbrojonych bandziorów z kliki Nabrzeża.

Sula znów była blondynką, oficerem Floty. Wyprostowała ramiona i pomaszerowała ornamentowanym mostkiem do drzwi domu. Sięgnęła dłonią w rękawiczce do groteskowej brązowej głowy przy drzwiach i nacisnęła palcem błyszczące miejsce, z którego przekazywana była do domu informacja, że przyszedł gość. Z wnętrza dobiegł dźwięk dzwonka. Sula wyjęła czapkę spod pachy i włożyła ją na głowę. Wcześniej odwiedziła jeden ze schowków zespołu 491, skąd wydobyła zielononiebieski mundur galowy z epoletami porucznika, lśniące buty i dwa medale — Medal Zasługi drugiej klasy za udział w akcji ratunkowej Blitshartsa i Medal Mgławicy z diamentami za skasowanie eskadry Naksydów pod Magarią.

Pistolet ciążył jej na biodrze.

Chcąc wcześniej ukryć swój strój, zarzuciła na siebie zwykły płaszcz. Teraz go zdjęła, gdy tylko usłyszała kroki za drzwiami. Przewieszony przez rękę, zakrywał kaburę z pistoletem.

Napięcie kazało jej trzymać się prosto i unieść wysoko podbródek. Musiała pamiętać, że jest parem. Nie parem spoglądającym z góry na zbirów z kliki, lecz parem kontaktującym się z innym przedstawicielem swojej klasy.

To zawsze było najtrudniejsze: udawanie, że się z tej sfery wywodzi.

Drzwi otworzyła służąca, Terranka w średnim wieku. Nie nosiła liberii, tylko skromne cywilne ubranie.

Lady Mitsuko nie ma skłonności do wywyższania się — pomyślała Sula.

Minęła zdziwioną służącą i weszła do holu. Na beżowych tynkowanych ścianach wisiało trochę dzieł sztuki w ozdobnych ramach. Buty Suli stukały na ciemnoszarych kafelkach.

— Lady Caroline prosi o widzenie z lady Mitsuko — powiedziała i zdjęła czapkę.

Służąca zamknęła drzwi i wyciągnęła ręce, by odebrać od niej czapkę i płaszcz. Sula spojrzała na nią.

— Proszę iść, natychmiast — powiedziała.

Służąca zrobiła niepewną minę, ale skłoniła się lekko i odeszła. Sula przejrzała się w lustrze z polerowanego niklu asteroidalnego, poprawiła medale i czekała.

Lady Mitsuko weszła energicznie. Trzydziestoparoletnia kobieta była młodsza niż się Sula spodziewała i bardzo wysoka. Miała kanciaste ciało, wąskie usta, zdecydowanie zarysowaną szczękę. Wszystko to sugerowało, że jako sędzia śledczy nie pozwala więźniom łatwo się wywinąć. Miała długie ciemnoblond włosy, związane z tyłu w koński ogon i swobody strój. Usiłowała zetrzeć chusteczką plamę z bluzki.

— Lady Caroline? Przepraszam, właśnie dawałam bliźniakom kolację. — Wyciągnęła rękę, ale wyraz twarzy świadczył o tym, że zastanawia się, czy już kiedyś spotkała Sulę.

Sula zasalutowała z uniesionym podbródkiem, czym zaskoczyła gospodynię.

— Lady sędzio, przychodzę w oficjalnej sprawie. Czy mogłybyśmy gdzieś porozmawiać?

— Owszem — odparła lady Mitsuko z nadal wyciągniętą ręką. Zaprowadziła Sulę do swego gabinetu — małego pokoiku, gdzie nadal unosił się lekki zapach lakieru, którym pokryto drewniane półki i meble.

— Proszę usiąść, milady — powiedziała, zamknąwszy drzwi. — Czy poprosić o napoje?

— Nie, to zbyteczne, nie zabawię długo — odparła Sula. Stała przy krześle, ale nie usiadła, czekając, aż lady Mitsuko wejdzie za biurko.

— Nieco zmieniła pani moje nazwisko — kontynuowała. — Nie jestem lady Caroline, lecz Caroline, lady Sula.

Lady Mitsuko szybko na nią spojrzała, oparła się na poręczy krzesła i rozwarła usta, zdziwiona.

— Czy pani mnie poznaje?

— Nnnie wiem. — Mitsuko wymawiała słowa tak, jakby mówiła w obcym języku.

Sula wyjęła z kieszeni swój identyfikator oficera Floty.

— Jeśli pani chce, może pani sprawdzić moją tożsamość. Przychodzę z misją w imieniu rządu podziemnego.

Lady Mitsuko przycisnęła chusteczkę do serca. Drugą rękę wyciągnęła po identyfikator.

— Podziemny rząd… — powtórzyła cicho, jakby do siebie. Usiadła powoli na krześle, cały czas patrząc na identyfikator.

Sula też usiadła, złożywszy płaszcz i czapkę na kolanach. Odczekała, aż lady Mitsuko podniesie wzrok, i oznajmiła:

— Potrzebujemy pani pomocy.

Mitsuko powoli wyciągnęła rękę, oddając jej identyfikator.

— Czego pani… czego chce podziemny rząd? Sula pochyliła się i odebrała swój identyfikator.

— Rząd chce, żeby pani przeniosła dwunastu zakładników z więzienia Rezerwuar do aresztu na posterunku policji na Nadbrzeżu. Przygotowałam listę… Czy mogłaby pani ustawić swój komunikator na odbiór?

Mitsuko wykonywała polecenia powoli, jakby była ogłuszona. Wreszcie przygotowała swój komunikator i Sula przesłała z własnego displeja mankietowego nazwiska Juliena, Veronki i dziewięciu więźniów wybranych przypadkowo z oficjalnej listy zakładników oraz nazwisko kucharza Cree z „Dwóch Batut” — po prostu dlatego, że gdy sporządzała listę, była w dobrym nastroju.

— Oczekujemy, że rozkaz zostanie wydany jutro — powiedziała i odchrząknęła. — Upoważniono mnie do stwierdzenia, że gdy wróci legalny rząd, pani lojalność zostanie nagrodzona. Z drugiej jednak strony, jeśli transfer więźniów nie nastąpi, zostanie pani zabita.

Mitsuko patrzyła na nią z oburzeniem. Wydawało się, że po raz pierwszy zauważyła na jej biodrze pistolet w kaburze. Odwróciła wzrok i z wyraźnym wysiłkiem wracała do równowagi.

— Jaki mam podać powód przeniesienia?

— Jaki wyda się pani najlepszy. Może taki, że muszą być przesłuchani w związku z innymi przestępstwami. Jestem pewna, że wymyśli pani coś odpowiedniego. — Sula wstała z krzesła. — Nie będę zajmować pani więcej czasu.

I pozdrowienia dla bliźniąt, chciała dodać ukrytą aluzję, ale doszła do wniosku, że to zbyteczne.

Skłonna była sądzić, że ona i lady Mitsuko osiągnęły porozumienie.

Mitsuko odprowadziła ją do drzwi. Cały czas była zamyślona, poruszała się niezbornie, jakby jej układ nerwowy nie nadążał za wydarzeniami. Nie wyglądała jednak na osobę, która z przerażeniem pobiegnie do komunikatora, gdy tylko gość wyjdzie.

Sula narzuciła płaszcz na ramiona.

— Proszę przyjąć życzenia dobrego wieczoru, lady sędzio.

— Hmm… dobrego wieczoru, lady Sula.

Macnamara czekał w samochodzie i gdy tylko Sula wyszła z domu, wyskoczył, by otworzyć jej drzwi. Starała się nie biec po mostku — szła jednak dziarskim wojskowym krokiem.

Samochód ruszył tak szybko, jak pozwalały mu na to cztery elektryczne silniki. Skręcił w pierwszą ulicę. Gdy minął dwie przecznice, Sula wyślizgnęła się z wojskowych spodni i bluzy. Pod spodem miała swobodną letnią bluzkę. Wsunęła nogi w kolorowe spodnie. Wojskowy strój i perukę blond włożyła do pralnianej torby, kaburę przesunęła na krzyż.

Za nimi jechała z rykiem furgonetka z zespołem ekstrakcyjnym. Oba samochody zatrzymały się i Sula z Macnamarą przeszli do furgonetki, zabierając ze sobą torbę. Do samochodu zaś wskoczył inny kierowca, który miał go odprowadzić na parking przy stacji lokalnego pociągu, skąd zostanie w stosownym czasie odebrany.

W furgonetce siedział zespół ekstrakcyjny: Spence, Casimir i czterech krzepkich mężczyzn z drużyny Juliena, w zbrojach, z karabinami na kolanach. Z przodu siedziała jeszcze dwójka osób. Wnętrze furgonetki było niebieskie od dymu tytoniowego. Sula wybuchnęła śmiechem, widząc ich ponure twarze.

— Odłóżcie broń — powiedziała. — Nie będziemy jej potrzebować.

Czuła triumf. Ponieważ w samochodzie nie było miejsca, usiadła Casimirowi na kolanach. Gdy drzwi ze szmerem zasunęły się i furgonetka ruszyła, Sula zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go.

Wiedziała, że Sergius z całą kliką Nabrzeża nie mógłby dokonać tego, co jej się właśnie udało. Węszyliby w korytarzach sądów, szukając kogoś, kogo dałoby się przekupić — zresztą prawdopodobnie już to zrobili, ale bez sukcesu. Jednak nikt z nich nie potrafiłby przekonać sędziego-para, żeby z własnej woli podpisał polecenie przekazania więźniów. Gdyby złożyli propozycję lady Mitsuko, odprawiłaby ich; gdyby jej grozili, kazałaby ich aresztować.

Tylko par mógł skłonić para do współpracy. I nie łapówką, ale odwołaniem się do praworządności i solidarności klasowej.

Usta Casimira były ciepłe, oddech słodki. Macnamara przysiadł na podłodze za kierowcą i odwrócił wzrok, by nie patrzeć na Sulę siedząca na kolanach Casimira. Zbiry stukały się łokciami i wymieniały uśmiechy. Spence obserwowała całą scenkę z prawdziwym zainteresowaniem: w swoich wideo zapewne nigdy nie widziała, żeby par i przestępca tworzyli parę.

Kierowca nie korzystał z dróg ekspresowych, wybierał mniejsze ulice, ale mimo to utknął w korku. Furgonetka sunęła powoli, czas mijał.

— Cholera! — zaklął kierowca. — Blokada drogowa.

W jednej chwili Sula zeskoczyła z kolan Casimira i zaczęła się wpatrywać w drogę. Zobaczyła Naksydów w czarno-żółtych mundurach patrolu drogowego. Ich czworonogie ciała wiły się niesamowicie, gdy szli wzdłuż szeregu pojazdów, przyglądając się badawczo kierowcom. Zatrzymali jeden z samochodów i grzebali w bagażniku. Furgonetka znajdowała się na jednokierunkowej ulicy, oba pasy były zakorkowane. Nie mogła zawrócić.

Serce Suli biło jak szalone — nawet podczas rozmowy z Sergiusem czy lady Mitsuko nie czuła w piersiach takiego łomotu.

— Gdzieś zaparkować? Jakiś garaż? Udawać, że coś dostarczamy? — rzucała urywki zdań.

Na wszystkie te pytania odpowiedź brzmiała: „nie”. Parkowanie było tu zabronione, nie było żadnego garażu, do którego można by skręcić, a wszystkie sklepy przy tej ulicy już pozamykano.

Casimir przecisnął się naprzód, napierając barkami na Sulę.

— Ilu? — spytał.

— Widzę siedmiu. Przypuszczam, że jest jeszcze dwóch lub trzech, których stąd nie widzimy. Razem może dziesięciu. — Wskazała stojący na chodniku wóz wojskowy z zamontowanym na szczycie karabinem maszynowym, za którym stał Naksyd. W jego czarnych paciorkowatych łuskach odbijało się słońce.

— Starling — zwróciła się do Macnamary — zajmiesz się tym karabinem.

Macnamara był na treningach najlepszym snajperem. Teraz dostał decydujące zadanie, ponieważ ten Naksyd musiał być zastrzelony jako pierwszy. Naksyd nie musiał nawet dotykać swojej broni — wystarczyłoby, że nastawiłby siatkę celownika na furgonetkę i nacisnął guzik „start”, a karabin sam wpakowały w cel kilka tysięcy pocisków.

A potem trzeba zabić kierowcę wozu, ponieważ mógłby obsługiwać karabin ze swojego stanowiska.

Sula sięgnęła po dodatkowy karabin, który dla niej na wszelki wypadek przygotowano. Nie było natomiast zapasowej kamizelki kuloodpornej i nagle Sula poczuła w piersiach dziurę tam, gdzie mogłyby trafić kule.

— Podchodzą do nas dwaj policjanci, jeden z każdej strony furgonetki. Wy dwaj… — wskazała kierowcę i mężczyznę obok niego — stukniecie ich od razu. Reszta wychodzi z tyłu. Najpierw Starling, żeby miał czas zdjąć strzelca. Pozostali idą do przodu; jesteście równie dobrze uzbrojeni jak oni i macie przewagę zaskoczenia. Jeśli coś się nie uda, rozdzielimy się na małe grupki. Starling i Ardelion ze mną. Porwiemy samochody z ulic i uciekniemy, jak tylko się da.

Skończyła mówić. Usta jej wyschły. Oblizała je językiem przypominającym papier ścierny. Casimir uśmiechnął się do niej.

— Niezły plan.

Totalny burdel, pomyślała, ale skinęła przekonująco głową. Przysiadła na gumowanej podłodze i przygotowała swój karabin.

— Lepiej włącz transponder — powiedział Casimir i kierowca podał kod jednostce komunikacyjnej furgonetki.

Każdy pojazd w imperium był skomputeryzowany i na bieżąco, w regularnych odstępach czasu, wysyłał swoje współrzędne do centralnej bazy danych. Furgonetkę przeprogramowano tak, by przekazywanie sygnału stało się opcjonalne, lecz funkcję tę zawieszono, gdy furgonetka wykonywała misję w pobliżu Zielonego Parku. Teraz jednak każdy pojazd, który nie zgłaszał się w systemie, mógłby wzbudzić podejrzenia patrolu drogowego.

— Słuszna myśl — stwierdziła Sula.

— Zbliżają się. — Casimir zanurkował za siedzenie. Spojrzał na Sulę. Policzki mu płonęły, oczy błyszczały jak diamenty. Przesłał jej promienny uśmiech.

Sula poczuła, jak serce jej przyśpiesza. Odpowiedziała mu uśmiechem, ale to jej nie wystarczyło i przechyliła się ku niemu, by go mocno pocałować.

Życie lub śmierć — pomyślała. Była gotowa.

— Sprawdzają nas — warknął kierowca. Jeden z policjantów podniósł naręczny komunikator i aktywizował transponder.

Furgonetka skoczyła do przodu i zatrzymała się. Sula usłyszała gwizd odsuwanych przednich szyb — miało to ułatwić strzelenie do policjantów z obu stron.

W furgonetce panował zaduch. Ze swego miejsca na podłodze Sula widziała, że kierowca trzyma pistolet przy fotelu. Tak zaciskał dłoń, że aż kostki mu zbielały. Serce Suli pędziło jak turbina. W głowie przewijały się pomysły taktyczne.

Usłyszała zbliżające się kroki Naksyda z patrolu. Cały czas patrzyła na pistolet kierowcy. Jak tylko drgnie, w tej samej chwili rusza do akcji.

Ale kierowca chrząknął tylko, zaskoczony i furgonetka ruszyła. Uścisk dłoni na pistolecie zelżał.

— Przepuścili nas — poinformował kierowca.

Zapadła chwila ciszy — nie dowierzali, ale zaraz potem dziesięciu przerażonych, solidnie uzbrojonych ludzi jednocześnie odczuło ulgę.

Furgonetka przyśpieszyła. Sula powoli wypuściła powietrze z płuc. Ostrożnie odłożyła karabin na podłogę. Odwróciła się i gdy zobaczyła ze sześć zapalonych papierosów, zaśmiała się i usiadła ciężko na podłodze.

Casimir patrzył na nią z wyrazem niesamowitego zdziwienia na twarzy.

— Ale szczęście! — powiedział.

Nic nie odrzekła. Widziała tylko pulsującą żyłę na jego szyi, błyszczącą warstewkę potu w obojczyku, szaleńczy blask w oku. Nigdy niczego bardziej nie pragnęła.

— Szczęście — powtórzył.

Furgonetka dotarła na Nabrzeże i stanęła przed hotelem „Mnogich Błogosławieństw”. Mężczyźni chowali karabiny i pistolety, a Sula wyszła z samochodu za Casimirem; cały czas bardzo uważała, by go nie dotykać, a gdy jechali windą, stanęła w odległości metra od niego.

Gdy dotarli do apartamentu i Casimir odwrócił się ku niej, Sula gwałtownie rozerwała mu koszulę i zaczęła zlizywać z jego torsu piekącą adrenalinę.

Jego też zżerała gorączka. Krew obojga płonęła podnieceniem wspólnie przeżytej zgrozy.

Śmiech. Krzyk. Warknięcia. Kotłowali się jak młode lwy z częściowo tylko schowanymi pazurami. Przyciskali ciało do ciała tak mocno, jakby uprawiali wzajemną wspinaczkę.

Szał wygasł jakoś po północy. Casimir wezwał obsługę — chciał coś do jedzenia. Sula miała wielką ochotę na czekoladę, ale w hotelu nie mieli czekolady. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie pojechać do swych własnych składów, by zaspokoić głód.

— Tym razem… — Casimir przekroił widelcem omlet i połowę zsunął na talerz Suli — tym razem mówiłaś zupełnie inaczej niż ludzie pochodzący z Nabrzeża.

— Naprawdę? — Uniosła brwi.

— I zupełnie nie jak lady Sula. Miałaś inny akcent, nigdy takiego nie słyszałem.

— Tej wymowy używam tylko przy tobie — odparła.

Wymowa z fabsów na Spannan. Głos Gredel.


* * *

Lady Mitsuko podpisała rano rozkaz przeniesienia więźniów. Sam transport zorganizowano po południu. Julien wraz z jedenastką innych osób znalazł się na posterunku na Nabrzeżu dopiero około szóstej.

Sergius Bakshi miał długotrwałą umowę z kapitanem tego posterunku. Uwolnienie Juliena kosztowało dwieście zenitów. Za Veronikę dano pięćdziesiąt. Za kucharza Cree — zaledwie piętnaście.

Przed siódmą Julien powinien był już wyjść, ale musiał czekać, aż nadzorca Naksyd, który zajmował się wydawaniem kartek żywnościowych, opuści posterunek.

Julien, obolały po przesłuchaniach, pokuśtykał wreszcie ku wolności, a tego samego wieczora Naksydzi ogłosili, że Komitet Ocalenia Praxis — czyli ich rząd — już zmierza z Naxas, by zainstalować się w Górnym Mieście Zanshaa. Zostanie zwołana nowa konwokacja, złożona z Naksydów i innych ras, która będzie najwyższym ciałem rządzącym imperium.

— Pojawia się nadzieja, że możemy im zgotować gorące przyjęcie — powiedziała Sula. Była wśród gości na obiedzie wydanym przez Sergiusa na powitanie syna. Była tam też matka Juliena, wysoka, chuda, nieprzystępna; wybuchła płaczem, gdy tylko zobaczyła syna.

Veroniki nie było. W śledztwie złamano jej kość policzkową i uszkodzono oczodół. Julien wezwał lekarza, a czekając na jego przybycie, podawał dziewczynie środki przeciwbólowe.

— Już ja ich przywitam! — wycedził Julien przez opuchnięte i pokaleczone usta. — Rozerwę drani na kawałki.

Sula popatrzyła przez stół na Sergiusa i bezgłośnie wymówiła „dziesięć”. Odpowiedział jej spojrzeniem „rozumiem”, a gdy zerknął na Juliena, jego wzrok stwardniał.

— Dziesięć. Dlaczego mamy na tym poprzestać?

Sula wreszcie miała swoją armię. Własny trzyosobowy zespół plus zdyscyplinowanych oprychów, którzy w końcu — po stawieniu odpowiedniego oporu — postanowili być kochani.

Загрузка...