Dotyka jedwabistej, cudownie jasnej skóry, czuje na sobie ciepło i miękkość włosów. Szmaragdowe oczy Suli patrzą na niego z czułością. Wciąga intensywny zapach jej perfum „Zmierzch na Sandamie”. Smakuje jej usta. Sula szepcze mu coś do ucha, a on czuje jej ciepły oddech i wytęża słuch, by zrozumieć poszczególne słowa.
Nigdy się jednak nie dowie, co to za słowa. Lord Gareth Martinez obudził się z krzykiem w ciemnościach swojej kabiny i wyciągnął rękę, by pochwycić fantom, który już uleciał.
W pomieszczeniu słychać było stałe wycie silników, które wypychały krążownik „Prześwietny” z układu Bai-do, i szum powietrza w przewodach. Nagle usłyszał jakieś kroki za drzwiami i poczuł, jak pot wysycha mu na karku.
Wypiął się z elastycznej sieci, która przytrzymywała go w czasie krótkich okresów nieważkości, i postawił gołe stopy na chłodnej drewnianej podłodze. Wstał z łóżka i przeszedł do swojego gabinetu. Usiadł ciężko w fotelu i spojrzał na pulpit: z displeju patrzyła na niego lady Terza, jego żona.
Piękna, inteligentna, starannie wykształcona i kulturalna dziedziczka klanu Chenów, zajmującego najwyższą pozycję społeczną. W zwykłych okolicznościach Terza byłaby poza zasięgiem kogoś takiego jak Martinez, który nie mógł się pozbyć swego barbarzyńskiego akcentu i pochodził z klanu bogatego, lecz prowincjonalnego. Ojciec Terzy był członkiem zarządu Floty, który miał wpływ na karierę Martineza, ciotka Terzy była jego dowódcą. Małżeństwo Martineza z Terzą zostało zaaranżowane przez obie rodziny, zaledwie kilka godzin po ostatecznej kłótni Martineza z Caroline Sulą. Martinez spędził z żoną tylko siedem dni, po czym musiał służbowo wyjechać.
W czasie tych siedmiu dni Terza poczęła dziecko.
Patrzył na wizerunek Terzy i wiedział, że na nią nie zasługuje. I że jej nie pożąda.
Dotknął ręką ust. Nadal czuł smak warg Caroline Suli.
— Światła — powiedział i nagle stało się jasno. Zamrugał na widok murali: nie wiedzieć czemu przedstawiały nagie uskrzydlone dzieci. Wywołał wykresy nawigacyjne dla skoku przez wormhol z układu Bai-do do Termaine.
Siły Chen — siedem statków wojennych pod dowództwem Michi Chen, ciotki Terzy — ominęły flotę Naksydów zabezpieczających swe zdobycze w Zanshaa i poleciały w głąb terytorium kontrolowanego przez wroga. Zlikwidowały przy Protipanu oddział dziesięciu wrażych statków, potem przeleciały kilka układów, niszcząc transporty handlowe, stacje przekaźnikowe wormholi i okręty w budowie.
Oraz zabijając kilka miliardów ludzi. Rajd przebiegał znakomicie, aż siły Chen wleciały do Bai-do, gdzie naksydzcy dowódcy odmówili wykonania rozkazów Michi Chen i wystrzelili pociski z pierścienia akceleracyjnego planety. W odpowiedzi dowódca eskadry Chen kazała zniszczyć pierścień Bai-do.
Na pierścieniu mieszkały dziesiątki milionów ludzi, a na planecie poniżej prawie pięć miliardów. Upadek wielkiego pierścienia na powierzchnię planety na pewno spowodował śmierć milionów i zagroził życiu reszty mieszkańców. Wskutek uderzenia chmury pyłu i odłamków wzniosły się wysoko w atmosferę i przesłoniły słońce, co zniszczy plony roślin. Ponieważ windy między pierścieniem a planetą rozwalono, nie będzie można szybko dostarczyć większych zapasów żywności.
Tych, którzy przeżyli upadek pierścienia, czekała więc powolna śmierć z głodu.
Wydarzenia na Bai-do to dla wszystkich obrzydliwy koszmar. Najgorsze, że mogło się okazać, iż ten koszmar jest tylko pierwszym z makabrycznej serii.
Za kilka dni siły Chen miały przeskoczyć do układu Termaine przez jeden z wormholi Bai-do. Termaine była bogatą planetą z rozwiniętym przemysłem i wydajnym rolnictwem produkującym na eksport. Normalnie przy pierścieniu Termaine cumowała setka statków handlowych. Teraz w stoczniach prawdopodobnie budowano naksydzkie okręty.
A jeśli z tych okrętów wrogowie wystrzelą w stronę sił Chen, tak jak to zrobili przy Bai-do? Pierścień zostanie zniszczony, a wraz z nim zginą miliardy ludzi na planecie.
Spojrzał w głąb trójwymiarowego wykresu nawigacyjnego, na otoczoną srebrnym pierścieniem małą niebieską kulę — planetę Termaine. Przypomniał sobie widok niebieskiej kuli Bai-do, gdy skazany na zagładę pierścień zaczął drgać, a potem majestatycznie opadł w atmosferę wielkich pióropuszy pary, pyłu i szczątków.
Żeby tylko znowu nie sprawdzali, czy blefujemy pomyślał Martinez. Prawdopodobnie dowództwo Naksydów uznało, że trzeba zobaczyć, czy napastnicy nie cofną się przed masowym mordem, ale skoro już się przekonali, z pewnością nie poświęcą kolejnej planety.
Martinez pragnął sięgnąć ręką w głąb displeju, wziąć małą planetę i zanieść ją w bezpieczne miejsce.
Nagle rozległo się ostrzeżenie o zerowym przyśpieszeniu. Martinez spojrzał na zegarek — teraz zgodnie z planem powinna nastąpić zmiana kursu, więc nie musi się przypinać. Rozległo się drugie ostrzeżenie, ucichł odległy ryk silników i Martinez znalazł się w stanie nieważkości. By nie ulecieć, przytrzymał się jedną ręką fotela; sam fotel był na tyle inteligentny, że przywarł do podłogi. Poczuł wirowanie w żołądku, co znaczyło, że „Prześwietny” obracał się przyjmując nowy kurs. Kolejny sygnał informował o wznowieniu grawitacji, a kilka sekund później włączyły się silniki. Martinez opadł na fotel.
Na statku toczyło się, codzienne życie: zgodna z harmonogramem zmiana kursu, wymiana wacht, czyszczenie pokładów, naprawy, ćwiczenia. Tylko Martinez nie wykonywał swoich rutynowych czynności; powinien być w łóżku, a tymczasem siedział przy biurku i wpatrywał się w displej.
Kazał zamknąć wykres nawigacyjny. Displej pociemniał na chwilę, po czym wypełnił się fotografiami Terzy.
Terza uśmiechnięta. Terza układa kwiaty. Terza gra na harfie.
Prawie nie pamiętał jej miękkiego głosu.
Zgasił światła i wrócił do kajuty, do niepokojących snów.
Górne Miasto było na wpół opuszczone. W zarośniętych przypałacowych ogrodach kłębiły się u martwych, zabitych deskami okien letnie kwiaty. Nawet na Bulwarze Praxis ruch kołowy był nikły. Połowę pieszych na ulicach stanowili Naksydzi, w większości ubrani w mundury. Wśród szarych kurtek Patrolu Miejskiego i czarno-żółtych Patrolu Motorowego zwracały uwagę zielone mundury Floty.
Handel dostosował się do potrzeb zwycięzców. Restauracje, które przedtem podawały potrawy dla Terran i Tormineli, teraz reklamowały naksydzką kuchnię. Krzesła dla dawnej klienteli wymieniano na odpowiednie dla centauroidalnych ciał niskie kanapy. W witrynach zakładów krawieckich stały manekiny Naksydów we wspaniałych kameleonowych kurtkach migocących wzorcami naksydzkiej łuski. Ze sklepów muzycznych dochodziła pulsująca naksydzka muzyka — dźwięki powstawały przez uderzenia w wydrążone kije zwane aejai.
Sula nie dostrzegła żadnych wojskowych ani policjantów nie-Naksydów. W ogóle nie było zbyt wiele wojska. Tylko we wschodniej części akropolu, w dzielnicy rządowej, gdzie budynki skupiały się pod kopulastym Wielkim Azylem, wystawiono posterunki i rozmieszczono na dachach niektórych domów uzbrojonych Naksydów. Ponadto małe oddziały pilnowały głównych skrzyżowań, a po ulicach chodziły patrole.
— Ucieczka będzie trudna — powiedziała. — Trudniejsza niż sama akcja.
Wraz z Macnamarą zajęli stanowisko w Ogrodzie Zapachów tuż przy Bulwarze Praxis. Z jednej strony bulwaru widać było słynny pomnik Wielki Pan Przekazuje Praxis Innym Ludom, a z drugiej — starożytny Pałac Makishów z pięcioma ornamentowanymi wieżami, przypominającymi kształtem karczochy.
Dwa dni po wycieczce Suli do terminalu kolejki rząd ogłosił, że wszyscy mieszkańcy i osoby zatrudnione w Górnym Mieście muszą mieć specjalne karty identyfikacyjne. Sula sprawdziła w komputerze Biura Akt wymagania, potem wypełniła formularze dla wszystkich członków swojego zespołu, wpisała zgodę wysokiej rangi urzędników i kazała je przesłać pod adres na Nabrzeżu. Wszyscy jej towarzysze byli teraz pracownikami firmy, będącej własnością Naksydów spokrewnionych z wysoko postawioną Naksydką, lady Kushdai — gubernatorem stolicy. Policja raczej nie będzie zbyt dociekliwa, widząc te nazwiska na formularzach.
Gdy karty przysłano pocztą, Sula zmieniła odpowiednie rekordy, wstawiając fikcyjny adres.
Teraz razem z Macnamarą, ubrani w robocze kombinezony, buty i czapki i ze skrzynkami narzędziowymi w rękach, wjechali kolejką na górę. Karty doskonale zdały egzamin.
— Powinniśmy po prostu ustrzelić Makisha z tego miejsca — stwierdził Macnamara. Podczas treningów z bronią należał do najlepszych snajperów. Zsunął czapeczkę na tył głowy i spoglądał w górę na tyczkowate drzewa ze zwisającymi girlandami pachnących różowych kwiatów. — Mógłbym celować z któregoś drzewa.
— Musielibyśmy przemycić karabin do Górnego Miasta — zauważyła Sula. Nie zabrali ze sobą żadnej broni, bo nie wiedzieli, czy jej nie wykryją detektory przy wejściu do kolejki.
— To może podłożyć bombę. — Macnamara nie rezygnował. — Umieścić ją w bramie i zdalnie zdetonować, gdy będzie wchodził.
Ten pomysł wydał się Suli bardziej atrakcyjny.
— Bomba narobi dużo huku — powiedziała. — Naksydzi nie będą mogli zatuszować całej sprawy.
— Ktoś idzie, może nawet nasz cel.
Sula nasunęła czapkę głębiej na czoło i zaczęła pilnie czegoś szukać w skrzynce z narzędziami, zerkając ukradkiem na trzech Naksydów idących szerokim chodnikiem. Dwóch z nich miało na sobie mundury Floty — zielononiebieskie jak niebo Zanshaa, z czerwonymi bandoletami i opaskami żandarmerii. Trzeci Naksyd był w brązowej marynarce służby cywilnej z odznakami wysokiego urzędu, przez jedno ramię miał przełożoną pomarańczowo-złotą wstęgę sędziego Sądu Najwyższego.
— Miło z jego strony, że chadza pieszo do domu — stwierdziła Sula.
— Ładny dzień, więc czemu nie.
— Pójdziemy za nim?
Wzięli narzędzia i opuścili Ogród Zapachów. Naksydzi poruszali się szybko na czterech łapach — Sula nigdy nie widziała, by jakiś Naksyd szedł powoli, chyba że był ranny — i minęli ich, gdy Sula i Macnamara opuścili park. Jeden z żandarmów spojrzała na nich przez ramię, ale nie wykazała większego zainteresowania i pognała za sędzią, a jej kurtka zamigotała do partnera paciorkowatym wzorem.
— Szkoda, że nie rozumiem, co właśnie powiedziała — rzekł cicho Macnamara.
Czarno nakrapiane łuski na torsie i długim grzbiecie Naksydów mogły błyskać na czerwono, a powstające w ten sposób paciorkowate wzory spełniały rolę pomocniczego środka komunikacji. Kameleonowa tkanina naksydzkich mundurów duplikowała te wzory, i nawet ubrani Naksydzi byli w stanie porozumiewać się po cichu swoim własnym językiem, niezrozumiałym dla nie-Naksydów.
— Wątpię, czy powiedziała coś ciekawego.
— Masz pewność, że to nasz sędzia? Na ogół nie potrafię ich rozróżnić.
— Sporą pewność — odparła Sula. — Widziałam przelotnie jego twarz i mam wrażenie, że to on. — Uśmiechnęła się chłodno do świata. — Nawet jeśli nie jest tym sędzią, którego chcemy dopaść, jest dość ważną osobistością, skoro przydzielono mu aż dwóch ochroniarzy. Dlatego osobiście nie mam nic przeciwko temu, żeby go uznać za cel.
Naksydzi przeszli na drugą stronę bulwaru, gdzie stał Pałac Makishów, a Sula i Macnamara pozostali po przeciwnej stronie i obserwowali otoczenie z odpowiednią dozą obojętności. Sędzia przekroczył bramę z błyszczącego srebrzystego stopu, która prowadziła do domu od strony uładzonego ogrodu. Jeden z żandarmów wszedł do pałacu wraz z sędzią, druga żandarm pozostała w ogrodzie.
Wzrok Suli powędrował w stronę budynku ze złotawego piaskowca, sąsiadującego z pałacem. Ta bogata rezydencja o fasadzie zdobionej misternie splecionymi liniami była obecnie niezamieszkała i ogród od frontu zdziczał.
— Nie widać straży z wyjątkiem tych dwóch żandarmów — rzekł Macnamara.
— Słucham?
Macnamara powtórzył swoją uwagę. Sula znów spojrzała na opuszczony dom.
— Mam pewien pomysł — powiedziała.
Stała przed zdobionymi złotem drzwiami do prywatnego klubu. Z jego wnętrza wyszedł otoczony wonią papierosowego dymu elegancki Terranin — miał na sobie marynarkę z szamerowanymi klapami i modnie uplisowane z przodu spodnie. Rozejrzał się na boki i nieznacznie poprawił mankiety.
Drzwi zamknęły się za nim.
— Lady Sula! — wydyszał spod cienkiego wąsika.
Sula podeszła do niego, ujęła go pod ramię i poprowadziła ulicą. Macnamara, nagle czujny, patrzył na to nieufnie.
— Przecież nie żyjesz! — krzyknął mężczyzna.
— Na litość, PJ., nie rób z tego powodu tyle hałasu — powiedziała Sula.